Anna Czerwińska, która w niedzielę odbierze w Gdyni prestiżowego Super Kolosa za całokształt osiągnięć, za największe uważa wspinaczkę nową drogą Magic Line na K2 (8611 m) mimo iż do szczytu zabrakło 400 m. "Najpiękniejsza góra globu jest moja obsesją" - podkreśliła.

Które spośród osiągnięć w karierze zapadło pani w pamięci najbardziej i ceni je pani najwyżej?

Anna Czerwińska: Magic Line na K2 w 1986 r. Piekielnie trudna wspinaczka, że razem z Krysią Palmowską ciężko było nam donosić kolegom liny poręczowe. To była moja najtrudniejsza droga w górach wysokich. Nie wiem, czy dzisiaj jacyś himalaiści, nawet z samej czołówki światowej, podjęliby się tego zadania.

Do szczytu zabrakło jednak kilkaset metrów i mimo to czuje pani ogromną satysfakcję?

A.Cz.: Tak. Udało się nam dotrzeć do wysokości około 8200 m. Mówiąc szczerze dobrze się stało, że nie wyżej. Podczas ataku szczytowego zepsuła się pogoda i gdybyśmy poszli wyżej, to nie wrócilibyśmy. K2, najpiękniejsza według mnie góra globu, jest od lat moim marzeniem, nawet obsesją. Próbowałam ją zdobyć cztery razy (w 1982 z Wandą Rutkiewicz, 1984 także w kobiecym zespole, w 1986 z Leszkiem Cichym i Darkiem Załuskim oraz w 2010 z Bogusławem Ogrodnikiem – PAP), jednak się nie udało. Cały czas myślę o K2.

Góra więc nadal panią kusi?

A.Cz.: Coś w tym jest... W latach osiemdziesiątych nie mieliśmy takich dokładnych prognoz jak teraz. Jak była pogoda to się szło do góry, nawet przy nieco gorszej. To było pewne ryzyko. Pamiętam, że w 1986 roku podeszły mgły z dołu, gdy byliśmy już wysoko, a potem drugiego dnia wspinaczki przyniosły duży opad śniegu; z trudem mogliśmy zejść i w zasadzie to góra ledwo pozwoliła nam się ocalić. Magic Line zawsze będzie dla mnie numerem one. Dała mi maksimum satysfakcji.

Którą z wypraw zakończoną wejściem na szczyt ceni pani najbardziej?

A.Cz.: Makalu (8485 m) w 2006 r. bowiem zdarzyło mi się zrobić tam, wbrew swoim zasadom, nocny biwak, aby wejść na szczyt. Przesiedziałam 10 godzin na lodowej półeczce. Nie było to rozsądne, ale tak strasznie mi zależało. Pogoda była dobra, widziałam że idący przede mną Włosi weszli, że są ich ślady. Himalaiści z Włoch nadepnęli zresztą na mnie wracając po ciemku z wierzchołka i nieźle się wystraszyli. Usłyszałam mamma mia, gdy jeden z nich stanął na moim ramieniu.

Czyli w górach wysokich nie zawsze działała pani kierując się rozsądkiem?

A.Cz.: Starałam się i staram chodzić "z rozumem", ale w pewnych sytuacjach rozum bierze w łeb i zaczynają się już emocje. Mądrzy himalaiści mówią, że 100 metrów od szczytu nie ma rozsądku. I tak właśnie było w moim przypadku na Makalu, choć do wierzchołka było więcej niż 100.

To była więc szalona decyzja dojrzałej już himalaistki...

A.Cz. Tak i z tego wynika, że człowiek wcale nie zmądrzał. Jako 16-latka łaziłam po Tatrach i wówczas w dzienniczku napisałam: Znajomość gór polega na umiejętności odwrotu. Akcja na Makalu temu zaprzecza. Miałam wówczas bardzo dużo energii i woli walki. Pod koniec, w zejściu z Makalu było już jednak gorzej – pojawiły się przykurcze palców i halucynacje z powodu odwodnienia. Wydawało mi się, że widzę żółty namiot, a to był zasikany, żółty śnieg. Niczego jednak nie żałuję, no chyba tego, że nie zdobyłam K2.

Obecna wyprawa narodowa na ten szczyt, jedyny na którym ludzka noga nie stanęła zimą, też musiała skapitulować.

A.Cz.: Można chyba było jednak siedzieć dalej i próbować, choć z drugiej strony to mądra decyzja, bo doświadczony Krzysiek Wielicki innej by nie podjął. Ale jest mi jednak szkoda, że wykazali tak mało bojowości, szczególnie po odejściu Denisa Urubki.

Pięć lat temu, w kwietniu 2013 roku w bazie pod Kanczendzongą, na której to górze zaginęła Wanda Rutkiewicz, narodził się projekt Polskie Himalaje na 100-lecie odzyskania niepodległości. Wierzyła pani w jego realizację, i to że zgłosi się w ekspresowym tempie prawie dwa tysiące osób, które chcą biegiem w Katmandu oraz trekkingiem pod Everest uczcić tą rocznicę?

A.Cz.: Czułam, że to się uda, tym bardziej, jak zabierze się za to dziennikarz PAP Janusz Kalinowski, który jest "mocnym" organizatorem. Mam prowadzić jedną z grup z Lukli do bazy, choć nie wiem, czy ta młodzież wybiegana mnie nie przegoni... Będę szła swoim tempem, ale wszystkim radzę, by nie forsowali się i nie spieszyli. Lepiej stawać często na herbatki i lunche niż biec i dostać choroby wysokościowej.

Trwa ładowanie wpisu

Jaką cechę swojego charakteru uważa pani za najważniejszą przy wspinaczce w górach wysokich?

A.Cz.: Nie tylko w górach wysokich, w każdych: chęć zdobycia celu. Jak sobie go wyznaczę, to chodzę wokół tego, tak długo aż osiągnę. Upór w dążeniu do celu jest najważniejszy.

PAP: Co było najtrudniejsze we wspinaczce himalajskiej w porównaniu do dróg tatrzańskich czy alpejskich?

A.Cz.: Może zabrzmi dziwnie, ale problemy fizjologiczne, np. siusianie przy złej pogodzie, mrozie. Jak sobie z tym radzić nauczył mnie Wielicki – grunt to nie wychodzić z namiotu. Poza tym himalajski wiatr. Nieporównywalny z tym, który wieje w Tatrach czy Alpach.

Z którą osobą wspinało się pani najlepiej i zawdzięcza pani najwięcej w całej karierze górskiej?

A.Cz.: Palmosia - Krysia Palmowska, z którą wspinałam się w Tatrach, Alpach, Dolomitach i w końcu w Himalajach. Była nie do zastąpienia. Gdyby nie ona, to bym się nie rozwinęła jako taterniczka, himalaistka. Dobry partner jest znaczniej więcej wart niż dobry sprzęt. Bez Krysi nie dałabym rady osiągnąć tego, co mi się udało. Szkoda, że tak szybko wycofała się ze wspinaczki. Ten Kolos jest także dla niej. Powinna czuć się współwłaścicielką tej nagrody.

Anna Czerwińska urodziła się 10 lipca 1949 r. w Warszawie. Z zawodu jest doktorem nauk farmaceutycznych, lecz od wielu lat nie pracuje w swoim zawodzie – porzuciła go dla gór. Zdobywczyni sześciu ośmiotysięczników i Korony Ziemi (wszystkie najwyższe szczyty kontynentów).