"Broda Martina Schulza musi być dynamiczna” – tak sekret szefa SPD objaśniał jego osobisty fryzjer. Było to rok temu. Dziennikarzom bardzo zależało wtedy na tej opinii, bo w historii RFN nie było żadnego kanclerza, który nosiłby zarost. Tylko raz socjaldemokraci startowali w wyborach do Bundestagu pod przewodnictwem brodatego lidera. Przegrali, ale tym razem miało być inaczej. Schulz był ich nadzieją na detronizację kanclerz Merkel i zmiany w niemieckiej polityce.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
W lutym ubiegłego roku po raz pierwszy od ponad dekady SPD prześcignęła w sondażach CDU Angeli Merkel. Poparcie dla socjaldemokratów znów sięgało 33 proc. Była to zasługa Schulza, którego miesiąc wcześniej partia wyznaczyła jako kandydata na szefa rządu. A to był dopiero początek kampanii wyborczej. Święty Marcin, jak go wtedy nazywano, miał przywrócić socjaldemokratom wielkość i znów uczynić SPD największą siłą polityczną w Niemczech. Porady stylistów, by zgolił brodę i dał się odmłodzić, oczywiście odrzucono. „Martin bez brody straciłby swój własny styl i wiarygodność” – tłumaczyli jego zwolennicy. Tymczasem teraz ta sama broda doprowadziła do ostatecznego upadku Martina Schulza.
Tato, nie martw się. Teraz będziesz miał więcej czasu dla nas. To przecież lepiej, niż gdybyś miał go spędzać z tym mężczyzną z włosami na twarzy” – tak miała powiedzieć 6-letnia Marie Gabriel, córka ministra spraw zagranicznych Niemiec. Tydzień temu Sigmar Gabriel powołał się na jej opinię w prasowym wywiadzie. Miało to uzasadnić, że rezygnacja ze stanowiska, które objął rok temu i które bardzo polubił, może mieć jednak dobre strony. W nowym rządzie Angeli Merkel MSZ chciał bowiem przejąć Martin Schulz. Mimo że obydwaj politycy byli zaprzyjaźnieni, to w sprawie tego stanowiska żaden z nich nie wykazywał skrupułów.
Powołując się na słowa córki, Sigmar Gabriel wyrażał rozgoryczenie. Rok temu oddał przecież Schulzowi przewodnictwo w partii i pierwszeństwo w staraniach o urząd kanclerza. Teraz miał mu ustąpić kolejny raz. Byłoby to niesprawiedliwe także dlatego, że jako szef MSZ Gabriel stał się najpopularniejszym politykiem w Niemczech i jego zdaniem partia nie powinna była tego kapitału marnować. Słowa sześciolatki okazały się czymś więcej niż tylko pożegnaniem z polityką. Zabrzmiały na tyle mocno, że zakończyły także karierę Martina Schulza. Dzień po ich publikacji oświadczył on, że rezygnuje ze starań o ministerstwo spraw zagranicznych i w ogóle nie wejdzie do nowego rządu. Przyspieszył również swoją dymisję z funkcji przewodniczącego SPD i powiększył zamieszanie w partii.
Niemieccy socjaldemokraci kopiują to, co w Polsce robią partie opozycyjne. Słaba kampania, niejasna strategia po wyborach, sprzeczne deklaracje liderów i personalne intrygi przynoszą również podobne efekty. W sondażach poparcie dla SPD na trwałe spadło poniżej 20 proc. Według jednego z ośrodków wynosi już tylko 16,5 proc., czyli dwa razy mniej niż rok temu. To niewiele więcej niż prawicowo-populistyczna Alternatywa dla Niemiec (AfD). Może się jednak okazać, że odejście Schulza wcale nie zakończy kłopotów SPD. A jeśli chaos w tej partii pogłębi się, to sytuacja polityczna w Niemczech znacznie się skomplikuje.
Niedługo minie 150 dni od wyborów do Bundestagu. Mimo to politycy nie stworzyli dotąd nowego rządu. To rekord w powojennej historii tego kraju. To, czy w końcu powstanie czwarty gabinet Angeli Merkel, nie zależy już ani od samej kanclerz, ani od przywódców socjaldemokracji. Nie zdecydują o tym nawet parlamentarzyści, lecz szeregowi członkowie SPD. W tej partii trwa właśnie plebiscyt w sprawie zatwierdzenia umowy koalicyjnej z CDU/CSU. Uprawnionych do głosowania jest prawie 464 tys. osób.
Niemiecki system polityczny uważany jest przez wielu ekspertów za wzorcowy. Mieszana ordynacja wyborcza sprawia, że do parlamentu można wejść nie tylko z partyjnej listy, czyli dzięki zezwoleniu prezesa lub przewodniczącego partii. Druga połowa posłów wybierana jest w jednomandatowych okręgach. Muszą więc to być osoby popularne i szanowane w lokalnych społecznościach, a nie tylko posiadające poparcie partyjnej centrali.
Niektóre z niemieckich rozwiązań partyjno-politycznych znalazły naśladowców w innych krajach, także w Polsce. To z Niemiec importowano próg wyborczy, dzięki któremu można ograniczyć partyjne rozdrobnienie w parlamencie i łatwiej utworzyć stabilną większość. Także z Niemiec przejęto ideę finansowania partii politycznych z budżetu państwa, co zwiększa ich niezależność od prywatnych sponsorów. Partyjne fundacje, które mają biura też poza granicami kraju, to także niemiecka instytucja.
Nowym niemieckim politycznym wynalazkiem jest partyjne referendum. Przypomina to prawybory, w czasie których członkowie ugrupowania wybierają kandydatów. Taki plebiscyt wśród swoich członków władze SPD zorganizowały już cztery lata temu, kiedy wynegocjowano poprzednią umowę o utworzeniu koalicji z CDU/CSU. Chodziło to, by „zaaktywizować bazę” i pokazać, jak silna jest wewnątrzpartyjna demokracja.
Niektórzy niemieccy konstytucjonaliści mieli jednak wątpliwości, czy partyjny plebiscyt jest zgodny z ustawą zasadniczą RFN. W ten sposób ogranicza się przecież zasadę wolnego mandatu, czyli swobodę posłów przy podejmowaniu decyzji. Poza tym członkiem SPD można zostać już po ukończeniu 14. roku życia i nie trzeba posiadać obywatelstwa RFN. Tym samym o utworzeniu niemieckiego rządu decydują osoby, które nie są uprawnione do głosowania w wyborach. Sigmar Gabriel, ówczesny szef SPD, zbywał te wątpliwości jako „bzdury”. Ostatecznie wszystko zwieńczył happy end. W głosowaniu wzięło wtedy udział 78 proc. członków partii, spośród których 76 proc. zgodziło się na utworzenie wielkiej koalicji.
Teraz władze SPD znów odwołały się do „partyjnego suwerena”. Sytuacja jest jednak znacznie bardziej dramatyczna. Socjaldemokratyczne referendum nie tyle służy demokratyzacji partii, ile jest wynikiem słabości jej liderów. Martin Schulz zarzekał się przecież przed wyborami, że nie wejdzie do żadnego rządu, którym kierować będzie Angela Merkel. Po wyborach, w których jego partia osiągnęła najgorszy wynik w powojennej historii Niemiec, zapowiedział, że socjaldemokraci pozostaną w opozycji. Parę miesięcy później okazało się, że nie chce dotrzymać żadnej deklaracji. Referendum wśród ogółu partyjnych towarzyszy było konieczne, by zalegalizować woltę przewodniczącego.
W grudniu Schulz ogłosił plan budowy Stanów Zjednoczonych Europy, które miałyby powstać do 2025 r. Nie przeszkadzało mu, że jego idea nie ma poparcia ani w Niemczech, ani w innych krajach UE. Były przewodniczący Parlamentu Europejskiego chciał bowiem znów zaistnieć jako odnowiciel Unii. Poza tym szykował się już do MSZ. Nie zauważył jednak, że jego wizje rozmijają się także z rzeczywistością wewnątrz jego własnej partii. Kiedy na styczniowym zjeździe SPD chwalił się, że telefonował do niego prezydent Emmanuel Macron i udzielił poparcia wielkiej koalicji, delegaci zamiast klaskać, ironicznie się uśmiechali. A przecież 10 miesięcy wcześniej ci sami ludzie wybrali go jednogłośnie na swojego szefa.
Upadek Martina Schulza jest na tyle bolesny i bezprecedensowy, że słychać już głosy współczucia. Być może przedwcześnie. To właśnie on doprowadził SPD do głębokiego kryzysu, który destabilizuje całą niemiecką politykę. To w opozycji do jego ostatnich decyzji partyjna młodzieżówka (Jusos) zaczęła agitować za odrzuceniem umowy koalicyjnej. Na zjeździe w styczniu ich postulat poparło 44 proc. delegatów, czyli znacznie więcej, niż ktokolwiek się spodziewał. Zaraz potem młodzieżowcy rozpoczęli kampanię werbowania nowych członków SPD, by w ten sposób zebrać więcej przeciwników rządów z chadekami Angeli Merkel. W krótkim czasie do partii wstąpiło prawie 25 tys. osób.
Podstawową cechą niemieckiej polityki była przewidywalność. Po każdych wyborach partie zawierające koalicję rządową podpisywały umowę, która zawierała dokładny plan działań. Tak samo zrobiono również teraz. Chadecy i socjaldemokraci wynegocjowali prawie 200-stronicowy dokument, w którym opisują przyszłą politykę gospodarczą, społeczną i międzynarodową. Dzięki temu obywatele, biznes i zagraniczni partnerzy wiedzą, czego mogą oczekiwać od rządu. Niektóre fragmenty brzmią jak gotowe zapisy w ustawach.
Według analizy dziennika „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, przy której wykorzystano specjalny program komputerowy, niemal 70 proc. treści umowy koalicyjnej to elementy zawarte wcześniej w programie wyborczym SPD. Są to m.in. zapowiedzi ograniczenia możliwości zawierania umów o pracę na czas określony. Normą na niemieckim rynku pracy znów ma być umowa bezterminowa. Większe mają być wydatki na szkoły i przedszkola, o 25 euro miesięcznie zostanie podwyższony zasiłek na dzieci, a ulgę podatkową otrzymają tylko mniej i średnio zarabiający.
Mocno socjaldemokratyczny jest również niemiecki program dla Europy. Wspólnie z Francją Niemcy chcą zwalczać dumping socjalny, co oznacza ograniczenia dla pracowników delegowanych i próbę harmonizacji podatków dla firm. Strefa euro ma otrzymać własne środki, co może być wstępem do stworzenia odrębnego budżetu wewnątrz UE. Podstawową zasadą unijnych finansów ma stać się „wzajemna solidarność”. Jest to echo słów Martina Schulza, który zarzucał Polsce i Węgrom, że „są solidarne z europejskimi funduszami, ale już nie z ludźmi”, czyli nie biorą udziału w programie relokacji uchodźców w UE.
Socjaldemokratycznym negocjatorom udało się również wywalczyć plan wielkich inwestycji w Niemczech. To zmiana podejścia, bo od czasu kryzysu finansowego dominowała w Berlinie filozofia oszczędzania i redukowania zadłużenia. Więcej funduszy publicznych ma zostać przeznaczonych na rozbudowę sieci światłowodowych, modernizację kolei, budowę mieszkań socjalnych i transformację energetyczną. Docelowo Niemcy mają mieszkać w docieplonych domach, dojeżdżać do pracy nowoczesnym pociągiem z darmowym wi-fi oraz pracować w innowacyjnych firmach, które zatrudniają także roboty i które są częścią zdekarbonizowanej gospodarki 4.0.
To paradoks, że Martinowi Schulzowi, który odchodzi jako wielki przegrany, udało się osiągnąć tak wiele w negocjacjach z Angelą Merkel. Nie wiadomo jednak, czy ten program będzie realizowany, bo jego młodsi towarzysze chcą „prawdziwej zmiany” w polityce i walczą o odrzucenie umowy koalicyjnej. Tylko czy wtedy Niemcy staną się bardziej socjalistyczne, feministyczne i internacjonalistyczne, co jest celem młodzieżówki SPD? Przede wszystkim dojdzie do przedterminowych wyborów, które jeszcze bardziej osłabią Merkel i resztę polityków starszego pokolenia. Przy okazji silniejsi od socjaldemokratów mogą się wtedy okazać prorosyjscy populiści z AfD. W takiej sytuacji Niemcy jako kraj staną się rzeczywiście inne, czyli jeszcze mniej stabilne i przewidywalne politycznie.
Upadek Martina Schulza jest na tyle bolesny, że słychać już głosy współczucia. Być może przedwcześnie. To on doprowadził SPD do głębokiego kryzysu, który destabilizuje całą niemiecką politykę. To w opozycji do jego ostatnich decyzji partyjna młodzieżówka zaczęła agitować za odrzuceniem umowy koalicyjnej