Wojskowa operacja Ankary w Syrii grozi nie tylko tym, że konflikt w tym kraju przybierze na sile, ale także konsekwencjami daleko wykraczającymi poza region Bliskiego Wschodu.

W miniony weekend tureckie wojsko rozpoczęło interwencję w północnosyryjskim dystrykcie Afrin. Leżący na północny zachód od Aleppo Afrin jest kurdyjską enklawą, którą od reszty kontrolowanego przez Kurdów terytorium oddzielają niewielkie tereny pozostające w rękach syryjskiej opozycji. Turecka operacja – nazwana „Gałązką oliwną” – skierowana jest przeciw kontrolującym Afrin kurdyjskim Ludowym Jednostkom Samoobrony (YPG). Według władz w Ankarze YPG jest powiązana z Partią Pracujących Kurdystanu (PKK), która przez Turcję – ale także przez Unię Europejską, Stany Zjednoczone i NATO – jest uznawana za organizację terrorystyczną. YPG zaprzecza, by miała jakiekolwiek polityczne czy wojskowe związki z PKK.

Turcja obawia się, że w efekcie wojny domowej w Syrii Kurdowie wywalczą sobie na północy tego kraju szeroką autonomię, a może nawet niepodległość, co uderzyłoby w żywotne interesy Ankary, od lat zmagającej się z kurdyjskim separatyzmem u siebie. Połączenie Afrinu z resztą kontrolowanych przez Kurdów terenów w północnej Syrii wzmacniałoby ich pozycję. Przeciwne rozwiązanie zwiększa prawdopodobieństwo, że te tereny ostatecznie przejmie reżim prezydenta Baszara al-Asada, z którym Turcji absolutnie nie jest po drodze.

– Priorytetem dla Turcji jest niedopuszczenie do powstania autonomii kurdyjskiej na północy Syrii. To jest dla niej ważniejsze niż obalenie Baszara al-Asada. Zatem nie chce pozwolić, by utworzony został kurdyjski korytarz na północy Syrii, nawet jeśli ceną tego miałoby być przejęcie tam władzy przez Asada – wyjaśnia w rozmowie z DGP Karol Wasilewski, analityk ds. Turcji w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych.

Rozpoczęcie przez Turcję interwencji nie było wielkim zaskoczeniem, bo kilka dni wcześniej zapowiedział ją prezydent Recep Tayyip Erdogan. – Pozbędziemy się gniazd terroru w Syrii, po kolei, zaczynając od Afrinu i Manbidżu – oświadczył. (Manbidż to drugi kurdyjski dystrykt po zachodniej stronie Eufratu, ale w przeciwieństwie do Afrinu mający połączenie z resztą kontrolowanych przez Kurdów terenów). Była to reakcja na niedawną zapowiedź Stanów Zjednoczonych, że pomogą stworzyć na północy Syrii 30-tysięczne siły przygraniczne, których najważniejszym komponentem byłyby YPG. Waszyngton nie tylko odrzuca tureckie twierdzenia o ich związku z PKK, ale uznaje kurdyjską milicję za ważnego sojusznika, bo to właśnie ona przyczyniła się w dużej mierze do pokonania terrorystów z Państwa Islamskiego. Co więcej, Erdogan zażądał od USA – jak by nie patrzeć, kluczowego sojusznika Turcji – by zaprzestały one wspierania YPG.

Tarcia między dwoma członkami NATO uważnie obserwuje inny kluczowy gracz w Syrii – Rosja. Ponieważ celem Moskwy jest utrzymanie reżimu Asada, a Ankary – jego odejście, interesy są sprzeczne. Ale pojawiają się spekulacje, że Rosja zgodziła się nie przeszkadzać Turkom w operacji.

– Dla Rosji umacnianie się Turcji na północy Syrii nie jest na rękę, stąd domysły, że dostała ona coś w zamian za to, że nie przeszkadza Turkom w ich działaniach. Ale to niekoniecznie musi być prawda. Rosja może po prostu wykorzystywać tę operację do swoich celów. Najważniejszy to intensyfikacja napięć między Turcją a Stanami Zjednoczonymi, a Rosja od dłuższego czasu stara się grać na tych napięciach – mówi Karol Wasilewski.

Relacje między Turcją a Zachodem od dłuższego czasu nie są najlepsze. Ankara cały czas zapewnia, że jej zobowiązania sojusznicze względem NATO pozostają aktualne, a strategicznym celem jest członkostwo w Unii Europejskiej. Zarazem widoczne jest polityczne zbliżenie Ankary z Moskwą. Jeśli jednak Turcja zacznie oskarżać Stany Zjednoczone o wspieranie terroryzmu, NATO znajdzie się w bardzo trudnej sytuacji i może dojść do poważnych podziałów wewnątrz Sojuszu. Rosja z pewnością będzie próbowała podsycać te napięcia. Jednocześnie, patrząc z punktu widzenia Turcji, Rosja nie może być dla niej prawdziwą alternatywą wobec Zachodu ani pod względem gospodarczym, ani militarnym.

Prowadzenie przez Turcję operacji wojskowej, która jest jednocześnie wbrew interesom Stanów Zjednoczonych i nie do końca jest zbieżna z interesami Rosji, stawia poważne pytania, czy turecki prezydent Erdogan nie działa ponad realne możliwości swojego kraju.

– Ta inwazja jest sygnałem zarówno dla Rosji, jak i Stanów Zjednoczonych, że Turcja jest w stanie bronić swoich żywotnych interesów. Ankara chce pokazać, że jest ważnym aktorem i może wpływać na sytuację nawet w tak bardzo niekorzystnych warunkach. Oczywiście jest to ryzykowne chociażby dlatego, że istnieje możliwość, iż Stany Zjednoczone dogadają się w kwestii przyszłości Syrii z Rosją. Tureccy decydenci na pewno takie ryzyko uwzględniają – mówi Karol Wasilewski.

Do tej pory w wyniku tureckiej operacji zginęło ponad sto osób. W poniedziałek tematem tym zajęła się Rada Bezpieczeństwa ONZ, ale nie wypracowała w tej sprawie wspólnego stanowiska.