Relacje Polaków z Ukraińcami niezmiennie można podsumować jednym zdaniem – to nie tak miało być, panowie.
Magazyn 17.11 / Dziennik Gazeta Prawna
To miał być kluczowy partner w budowie Międzymorza lub Trójmorza. Miał być sojusznik niezbędny przy powstrzymywaniu zakusów Kremla. Miał być kooperant gospodarczy. A będzie wróg. Przy tym najbardziej zaciekły, bo przekonany o swojej wielowiekowej krzywdzie oraz nienawidzący polskiego poczucia wyższości. To, że relacje z Ukrainą układa Witold Waszczykowski, tylko przyspieszyło proces. Bo zderzenie Warszawy z Kijowem nie wynika ze sprzecznych interesów, odmiennego spojrzenia na przyszłość regionu czy ambicji. Jest ono przede wszystkim efektem historycznych zaszłości, o których nagle zaczęto sobie przypominać.
Gdy Rosja anektowała Krym, na Ukrainie zaczęło się patriotyczne wzmożenie oraz szukanie wzorców z przeszłości. Najbardziej atrakcyjne okazały się Stepan Bandera i UPA – to zasługa ukraińskiego IPN. Ukraińska Powstańcza Armia toczyła boje z rosyjskim okupantem do końca lat 50., zaś Banderę zabił oficer KGB w październiku 1959 r. Byli to idealni bohaterowie do antyrosyjskiej narracji. Tyle tylko, że ten sam Bandera w II RP za działalność terrorystyczną dostał w 1936 r. karę śmierci zamienioną na dożywocie, a UPA odpowiada za ludobójstwo ludności polskiej na Kresach.
Gdyby polską polityką zagraniczną kierowała jakakolwiek strategiczna myśl, to zawczasu zauważono by zagrożenie i zaczęto przygotowywać działania mogące zapobiec konfliktowi. Jednak pod obecnym kierownictwem MSZ rozpaczliwie trzyma się zasady, iż każdemu należy pokazać, jak jesteśmy twardzi. W efekcie, gdy na Ukrainie za sprawą wojny całą narrację historyczną przejęli radykałowie, w Polsce dopuszczono do tego samego – polska polityka zagraniczna stała się zakładnikiem ekstremistycznych środowisk. Podsycanie wzajemnej nienawiści to jedyny sposób, by grupy owe zwiększały swoje wpływy na rzeczywistość.
A gdy się to w końcu uda, katastrofa staje się nieuchronna.
Kłopotliwy wyrzut sumienia
„Losy rzeczywiście są zabawne: żeby Polaków witano w Kijowie z zapałem i radością” – pisał Józef Piłsudski w maju 1920 r. Faktycznie miejscowa ludność traktowała polskich żołnierzy jak wyzwolicieli. „W błysku naszych bagnetów i naszych szabel nie powinniście widzieć nowego narzucania cudzej woli. Chcę, abyście w nim widzieli odbłysk własnej wolności” – deklarował Piłsudski. Jednak jego plany wkrótce legły w gruzach i niepodległa Ukraina nie powstała. Co więcej, podczas rozmów pokojowych w Rydze zgodziliśmy się, żeby oprócz przedstawicieli bolszewickiej Rosji wzięli w nich udział delegaci marionetkowej Ukrainy sowieckiej. Tak narodził się sygnowany 18 marca 1921 r. trójstronny traktat pokojowy między Polską a Rosją i Ukrainą.
„Zdradziliśmy Ukraińców” – stwierdził bliski współpracownik marszałka, doradca w kwestii polityki wschodniej Tadeusz Hołówko. „Ja was przepraszam, panowie, ja was bardzo przepraszam. To miało być zupełnie inaczej” – mówił Piłsudski 15 maja 1921 r. do internowanych w kaliskim obozie oficerów z armii Ukraińskiej Republiki Ludowej, dowodzonej przez atamana Symona Petlurę. Ale przeprosiny nie rozwiązywały żadnego problemu. Na mocy traktatu ryskiego w granicach II RP znalazły się ziemie zamieszkane przez ok. 4,8 mln Ukraińców. Stanowili oni 16 proc. ludności ówczesnej Polski, zaś ich elity nie porzuciły marzeń o własnym państwie. Początkowo w Warszawie przeważało zdanie, że należy szukać kompromisu. Dlatego przyjęta w marcu 1921 r. konstytucja zapowiadała, iż „osobne ustawy państwowe zabezpieczą mniejszościom w Państwie Polskim pełny i swobodny rozwój ich właściwości narodowościowych przy pomocy autonomicznych związków mniejszościowych o charakterze publiczno-prawnym w obrębie związków samorządu powszechnego”. Oprócz zagwarantowania Ukraińcom własnego szkolnictwa, swobód językowych oraz praktyk religijnych myślano o utworzeniu w trzech wschodnich województwach (lwowskim, stanisławowskim i tarnopolskim) sejmików samorządowych o kompetencjach porównywalnych z autonomicznym Sejmem Śląskim. Planowano nawet sfinansowanie z budżetu państwa we Lwowie ukraińskiego uniwersytetu.
Ambitne zamierzenia spaliły na panewce. Gdy tylko Piłsudski oddał władzę, politykę zdominowały idee Romana Dmowskiego. Sprowadzały się one do próby szybkiej polonizacji Ukraińców. Głównymi narzędziami miały być edukacja oraz akcja osadnicza. Na Wołyniu specjalną ustawą oddano 8 tys. gospodarstw ziemskich o powierzchni po kilkanaście hektarów w ręce 20 tys. polskich osadników, głównie weteranów. Dla miejscowej ludności był to kolejny powód do nienawiści. Wedle policyjnych statystyk tylko w 1924 r. odnotowano na Wołyniu 245 podpaleń domów polskich osadników. W 80 proc. przypadków sprawcami byli ukraińscy sąsiedzi.
Bezmyślność rządzących
Dość nieudolne próby prowadzenia zaowocowały rosnącą popularnością radykałów, wśród których wpływy zdobyła Ukraińska Organizacja Wojskowa (UWO). Jej lider płk Jewhen Konowalec pozyskał poparcie czechosłowackiego rządu, który sponsorując UOW, podsycał waśnie narodowościowe w Polsce. Ukraińcy nacjonaliści mogli też zawsze liczyć na bezpieczne schronienie w Pradze, tam też drukowali czasopisma i książki. Dzięki takiemu zapleczu stopniowo pozyskiwali coraz szersze grono zwolenników na należących do Polski ziemiach wschodnich.
Konowalec rozumiał, że aby odnieść sukces, UWO musi zastraszać lub eliminować zwolenników ugody po stronie ukraińskiej i polskiej. Jeszcze we wrześniu 1921 r. bojowiec UWO Stepan Fedak próbował zastrzelić Piłsudskiego – znamienne, że kilka godzin przed zamachem marszałek udzielił wywiadu „Ilustrowanemu Kurierowi Codziennemu”, w którym snuł wizję porozumienia polsko-ukraińskiego. Nie mogąc pozbyć się głównego zwolennika ugody, Konowalec skupił się na walce z popierającymi ją rodakami. Wrogami stały się dla niego Ukraińska Ludowa Partia Pracy i Ukraińska Partia Włościańska. Lidera tej ostatniej Sydira Twerdochliba zastrzelono przed wyborami do Sejmu w październiku 1922 r. W tym samym miesiącu UWO przeprowadziło 38 zamachów na linie kolejowe. Takimi metodami organizacja usiłowała wymusić bojkot głosowania. Ze średnim skutkiem, bo do polskiego parlamentu wybrano 25 ukraińskich posłów oraz sześciu senatorów. Przy czym nawet wśród nich nie wszyscy pragnęli porozumienia z polskim rządem. „Nadejdzie czas, kiedy wyrżniemy wszystkich Polaków, wszystkie majątki podpalimy, a reszta sama ucieknie” – obiecywał podczas spotkania z wyborcami w sierpniu 1923 r. poseł Maksym Czuczmaj.
Niedługo potem rząd Władysława Grabskiego rozpoczął akcję polonizacji szkół na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Policja rozbiła we Lwowie konspiracyjny uniwersytet i politechnikę, na których naukę pobierało ponad 2 tys. ukraińskich studentów. Wkrótce uczelnie te podjęły działalność w Pradze, krzewiąc antypolonizm. Za sprawą tej akcji Polska pozbyła się możliwości nadzorowania procesu kształcenia nowych ukraińskich elit. Zamiast tego w 1925 r. przeprowadzono masowe aresztowania wśród działaczy wszelkiego rodzaju organizacji ukraińskich. Bez oglądania się nawet na to, czy są to zwolennicy ugody, czy też walki o niepodległość.
Kompromis eksperymentalny
Nastające napięcie rozładował zamach majowy, bo Piłsudski pierwszy wyciągnął rękę do zgody. Gdy tylko przejął władzę, do liceów na Kresach wróciła nauka języka ukraińskiego. Przeprowadzone w 1927 r. wybory samorządowe na Wołyniu wygrały organizacje ukraińskie, w Galicji Wschodniej także nastąpiła ukrainizacja władz lokalnych. Większość mandatów zdobyło umiarkowane Ukraińskie Zjednoczenie Narodowo-Demokratyczne (UNDO). Jak się okazało, gdy ustępstwa polskie szły nieco dalej, nieprzejednane ukraińskie elity, panicznie bojące się zarzutu zdrady interesu narodowego, nagle zaczęły wykazywać gotowość do kompromisu. Bez problemu działacze godzili się wziąć udział w wyborach do Sejmu, startując z listy sanacyjnego Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Ostatecznie w 1928 r. do parlamentu dostało się 46 ukraińskich posłów oraz 11 senatorów. Jednym z wicemarszałków został działacz UNDO Wołodymyr Zahajkewicz.
Ukraińcy parlamentarzyści okazali się niezwykle podobni do polskich. Natychmiast utworzyli sześć kół poselskich zaciekle się zwalczających. Co bardzo ułatwiało rozgrywanie ich środowisk przez sanację. Ta zaś szybko rozbudziła na Kresach jeszcze większe nadzieje, a to za sprawą mianowania na wojewodę wołyńskiego Henryka Józewskiego oraz objęcia patronatu nad sprawami ukraińskimi przez naczelnika wydziału wschodniego MSZ Tadeusza Hołówkę. Obaj byli gorącymi zwolennikami idei pojednania polsko-ukraińskiego i koncepcji federalistycznych. „Na Kresach Wschodnich rozstrzygają się losy Polski jako mocarstwa, tu zapadnie wyrok, czym będzie Polska w dziejach Europy” – twierdził Józewski. W swoim inauguracyjnym przemówieniu do mieszkańców województwa, którego ludność w 69 proc. stanowili Ukraińcy, zapowiedział nawet, iż kiedyś w przyszłości powstanie niepodległa Ukraina. Mając wolną rękę, zaczął tworzyć nawet jej namiastkę wedle własnego wyobrażenia – w urzędach obok portretów Piłsudskiego zawisły też zdjęcia Petlury. Józewski dał przyzwolenie na swobodny rozwój ukraińskiego szkolnictwa, zachęcał miejscową ludność do włączania się w prace samorządów, unikał preferowania Polaków. Z petentami narodowości ukraińskiej rozmawiał po ukraińsku, lokalne inicjatywy kulturalne mogły liczyć na jego wsparcie finansowe. Już podczas wyborów parlamentarnych w 1928 r. na Wołyniu BBWR zebrał połowę głosów. W żadnym innym rejonie II RP tak entuzjastycznie nie poparto obozu sanacyjnego.
Wołyński eksperyment Józewskiego wzbudził olbrzymie zaniepokojenie w szeregach Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Powstały w 1929 r. OUN tworzyli bojowcy UWO i mniejszych ruchów nacjonalistycznych prących do walki z polskim państwem. „Trzeba krwi – dajmy morze krwi! Trzeba terroru – uczyńmy go piekielnym! Trzeba poświęcić dobra materialne – nie zostawmy sobie niczego. Nie wstydźmy się mordów, grabieży i podpaleń. W walce nie ma etyki” – apelowano w broszurze kolportowanej przez OUN na początku 1929 r. Pojednaniu polsko-ukraińskiemu mogło zapobiec jedynie podsycenie zadawnionej nienawiści.
Po długich przygotowaniach w lipcu 1930 r. OUN rozpoczęła walkę z Polakami. Do października terrorystom udało się podpalić ok. 200 budynków administracji państwowej lub polskich majątków. Niszczono tory kolejowe i linie telegraficzne. Jednak policja i kontrwywiad zadziałały sprawnie. Już pod koniec sierpnia aresztowano cały sztab OUN kierujący akcją w Galicji. Miejscowa ludność również nie wsparła terrorystów, więc fala zamachów zaczęła wygasać. Natomiast narastała histeria wśród ludności polskiej oraz w urzędach. Wszyscy bali się ukraińskiego powstania przypominającego czasy Bohdana Chmielnickiego. Słane do Warszawy apele o zdecydowane działania w końcu przyniosły efekt. Piłsudski dał zgodę MSW na przeprowadzenie pokazu siły. Zajął się tym osobiście minister spraw wewnętrznych Felicjan Sławoj Składkowski.
W teren posłano oddziały policji i wojska, by przejmowały kontrolę na kolejnymi wsiami. „Na kwaterunek do rebelianckich wsi przychodził szwadron ułanów (...), przeważnie poborowi z ziem zachodnich i centralnych. Rozmieszczeni po obejściach wyjadali zapasy żywności ze spiżarni gospodyni, a ich konie paszę oraz – w co nie chciało mi się wierzyć – również słomę ze strzech” – notował Włodzimierz Sznarbachowski w „300 lat wspomnień”. Po czym zaczynano właściwą akcję: niszczono podłogi i dachy. „Bardziej opornych chłopów batożono lub chłostano rzemiennymi pasami od munduru. Nie szczędzono przy tym i kobiet. Zdarzało się też, że gwałcono mężatki i dziewczyny. Czasami trzeba było leczyć zarażone niewiasty, choć raczej rzadko, ponieważ w wojsku każdy żołnierz miał do dyspozycji kondony u felczera pułkowego” – dodawał Sznarbachowski. Jak wyliczają Karola Grünberg i Bolesław Sprengler w monografii „Trudne sąsiedztwo. Stosunki polsko-ukraińskie w X–XX wieku” podczas pacyfikacji zabito ok. 35 chłopów. Przy okazji terroryzowania Galicji Wschodniej zamknięto wiele ukraińskich gimnazjów, a ok. 1,2 tys. osób postawiono przed sądem. Przy czym jedynie w 25 przypadkach sędziowie dopatrzyli się winy zatrzymanych. Za to Sławoj Składkowski mógł z dumą zameldować Piłsudskiemu, że przejęto ok. 1,5 tys. sztuk broni.
Jednak prawdziwe powody do radości miało tylko kierownictwo OUN. Polski rząd zachował się tak, jak chciano. „Pacyfikacja ukraińskich wsi w jakimś stopniu stworzyła zbiorową świadomość Ukraińców. Było wielu takich, dla których wcześniej sprawy narodowościowe były drugorzędne, ale po akcji polskiego wojska zmuszeni byli się jasno określić – i to jako Ukraińcy” – wspominał bliski współpracownik Konowalca, płk Wasyl Kuk.
Triumf radykałów
Pod koniec sierpnia 1931 r. Tadeusz Hołówko wyjechał na wakacje do sanatorium w Truskawcu prowadzonego przez greckokatolickie zakonnice. Tuż przed wyjazdem, w nocy 29 sierpnia, do jego pokoju wdarli się dwaj bojowcy OUN Wasyl Biłas i Dmytro Danyłyszyn. Śmierć Hołówki wstrząsnęła też środowiskami umiarkowanych Ukraińców, lecz stawały się one coraz bardziej bezradne, bo państwo polskie robiło wszystko, żeby wzmocnić wzniecaną przez OUN nienawiść.
Po rozwiązaniu parlamentu i rozpisaniu przedterminowych wyborów większość ukraińskich posłów aresztowano. Pięciu trafiło do twierdzy w Brześciu, razem z przywódcami antysanacyjnej opozycji. Podejmowane przez greckokatolickiego metropolitę Lwowa Andrzeja Szeptyckiego próby mediacji ignorowano. Piłsudski przestał w ogóle spotykać się z natrętnym arcybiskupem. Oliwy do ognia dolał kolejny zamach – członek OUN Grzegorz Maciejko w czerwcu 1934 r. zastrzelił szefa MSW płk Bronisława Pierackiego. Podczas śledztwa ustalono, iż akcję organizował mający wówczas zaledwie 25 lat Stepan Bandera.
„Ma wygląd dość niepozorny, niskiego wzrostu, szczupły, mizerny. Wygląda najwyżej na lat 20–22. Cofnięty podbródek, ostre rysy, nieprzyjemny wyraz twarzy, biegające oczy z lekkim zezem, nerwowe ruchy, zacięte wąskie usta” – opisywano najbardziej poszukiwanego w II RP terrorystę na łamach „Gazety Polskiej”. Przy czym policja znów dobrze się spisała, ujmując go niemal z dnia na dzień. Po czym wytoczono mu dwa procesy – pierwszy w Warszawie, a następny we Lwowie – między majem a końcem czerwca 1936 r. „Na drugiej rozprawie oskarżeni mogli mówić po ukraińsku, co motywowało go do wygłaszania propagandowych monologów i kreowania się na nieustraszonego przywódcę OUN, który z zimną krwią wydaje wyroki śmierci na polskich polityków albo Ukraińców, którzy w jego oczach »zdradzają naród ukraiński«” – opisuje Grzegorz Rossoliński-Liebe w eseju „Obraz Stepana Bandery w polskiej świadomości narodowej”.
Jednak na prawdziwy sukces Bandery – skazanego na siedmiokrotne dożywocie – zapracowało państwo polskie, sięgając po odpowiedzialność zbiorową. Po zamordowaniu Pierackiego utworzono „miejsce odosobnienia” w Berezie Kartuskiej. Wprawdzie trafiło tam sporo komunistów, grupka przywódców ONR, lecz w pierwszym rzędzie obóz koncentracyjny zorganizowano z myślą o ukraińskich elitach. Teoretycznie do Berezy mieli trafiać terroryści z OUN, w praktyce lądowali tam umiarkowani nacjonaliści, wcześniej orientujący się na szukanie ugody z Polakami. Tacy jak Wołodymyr Horbowy, prawnik i legionowy weteran. „Horbowy należał w młodości do tych grup Ukraińców i Białorusinów, którzy wierzyli w koncepcję federacyjną Piłsudskiego i aby walczyć o nią, wstąpili do I Brygady Legionów” – wspominał, także osadzony w Berezie, Sznarbachowski.
Ukrainiec był wojennym towarzyszem broni wojewody poleskiego płk. Wacława Kostki-Biernackiego. Ten zaś nadzorował obóz w Berezie Kartuskiej. Jak zapamiętał Sznarbachowski: „Horbowy z Kostkiem przez ty do siebie mówili, niby koledzy dawni, co razem krew przelewali”. A że na porządku dziennym było, że polscy strażnicy bili Ukraińców do nieprzytomności, również nie ominęło to Horbowego, torturowanego przez kilka dni bez powodu.
Bez strategii, wizji przyszłości i sensu
Gdy Piłsudski zmarł, w rządzie zdobyła przewagę koncepcja, że Ukraińców należy spolonizować, nawracając ich na katolicyzm. Co oznaczało, że do konfliktu narodowościowego zostaną dorzucone waśnie religijne. Na próżno w 1935 r. abp Szeptycki apelował o rozsądek. „Mam wrażenie, że obydwa społeczeństwa są zmęczone nieznośnym stanem trwającym tyle lat. Jest tu jeszcze ogromne pole do pracy nad usunięciem wzajemnej nieufności, wzajemnej nieszczerości, żalów i – niestety – ogromnie dużo pretensji. Oba narody z woli Opatrzności żyją i żyć muszą obok siebie i z sobą” – mówił.
W październiku 1937 r. ruszyła walka przeciwko ukraińskiemu prawosławiu. Rozpoczęto ją od wsi Hrynki na Wołyniu, gdzie OUN nie cieszył się wielkim poparciem. Wieś otoczyli żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza, po czym zmusili całą ludność do przejścia na katolicyzm. Przy sporządzaniu aktów chrztu rodzicami chrzestnymi zostawali poszczególni oficerowie, zaś obowiązek matki chrzestnej musiała wziąć na siebie, sprowadzona z pobliskiego pałacyku, hrabina Tyszkiewiczowa. Potem nie było tak zabawnie. Aby nawracać Ukraińców, żołnierze KOP, wpierani przez miejscowych osadników wojskowych, musieli używać siły. A w województwie lubelskim rozpoczęto w lipcu 1938 r. rozbiórkę cerkwi prawosławnych. Kiedy miejscowa ludność próbowała bronić miejsc kultu, do akcji natychmiast przystępowała policja. W ciągu dwóch miesięcy zniszczono ponad 120 świątyń.
„Do wszystkich naszych kłopotów narodowościowych, społecznych, gospodarczych to burzenie cerkwi dodaje nam jeszcze kwestię religijną” – pisał na łamach wileńskiego „Słowa” Stanisław Cat-Mackiewicz. Numer dziennika, w którym tekst miał się ukazać, skonfiskowała cenzura. Podobnie robiono ze wszystkimi głosami krytykującymi rządową krucjatę. „Kliniczna głupota, błąd, za który Polska ciężko płacić będzie” – notowała w dzienniku pisarka Maria Dąbrowska.
Takie głosy były jak wołanie na puszczy. Sanacyjny rząd pokazywał, że niepodległa Polska w końcu „wstała z kolan”. Ukraińcy mogli jedynie zgrzytać zębami z bezsilnej nienawiści. A ekstremiści z OUN cieszyć się, bo przybywało im zwolenników. Radykałowie z dwóch stron barykady mają bowiem to do siebie, że podsycanie waśni zawsze czyni ich silniejszymi i wpływowymi. Aż w końcu mogą narzucać wolę umiarkowanej, lecz zastraszonej większości.