Robert Mugabe doprowadził kraj do gospodarczej katastrofy.
Odsunięcie od władzy w Zimbabwe Roberta Mugabego, które wydaje się nieuniknione w efekcie wczorajszego przewrotu wojskowego, daje niewielkie szanse na poprawę fatalnej sytuacji gospodarczej niegdyś jednego z najlepiej rozwiniętych państw Afryki. Przyczyną puczu nie jest katastrofa gospodarcza, do której doprowadził starzejący się dyktator, lecz walka o schedę po nim. Nic nie wskazuje na to, by nowi przywódcy zamierzali odciąć się od starych metod działania.
Wczoraj rano zimbabweńska armia poinformowała, że przejęła kontrolę nad państwem, by usunąć z otoczenia Mugabego „przestępców odpowiedzialnych za społeczne i gospodarcze cierpienie kraju”, sam zaś prezydent znajduje się w areszcie domowym. Wojskowi starannie unikali słów „przewrót” czy „zamach stanu”, które zazwyczaj są fatalnie odbierane na świecie, ale to, czego dokonali, jest właśnie przewrotem. Nie był on zresztą zaskakujący – w poniedziałek dowódca armii gen. Constantine Chiwenga ostrzegł, że jeśli odbywająca się czystka wewnątrz rządzącej partii ZANU-PF nie zostanie zatrzymana, będzie musiało wkroczyć wojsko.
Jednak jak uważa Blessing-Miles Tendi, pochodzący z Zimbabwe wykładowca afrykańskiej historii na uniwersytecie w Oksfordzie, to nie Chiwenga był prawdziwym inicjatorem puczu. – Zawsze był bardzo upolitycznionym dowódcą. Wątpię, by sam w sobie miał wystarczający posłuch w armii, by przeprowadzić pucz – mówi. Uważa on, że inspiratorem przewrotu mógł być zdymisjonowany w zeszłym tygodniu wiceprezydent Emmerson Mnangagwa, który podobnie jak Mugabe wywodzi się z pokolenia bojowników o niepodległość Zimbabwe i był postrzegany jako jego następca.
Mugabe wyjaśnił tę dymisję zdradą, której miał się dopuścić Mnangagwa, ale prawdziwą przyczyną była chęć pozbycia się głównego rywala jego żony. Grace Mugabe, która jest o 40 lat młodsza od męża, od kilku lat zyskuje na znaczeniu i nie ukrywa, że ma ambicję odziedziczenia kraju. A sprawa sukcesji staje się coraz pilniejsza – Robert Mugabe, który rządzi Zimbabwe od czasu uzyskania przez ten kraj niepodległości w 1980 r., ma już 93 lata i w ostatnich miesiącach wyraźnie podupadł na zdrowiu. O schedę po nim walczą dwie frakcje: dawnych towarzyszy Mugabego z okresu wojny o wyzwolenie, których reprezentował Mnangagwa, oraz pokolenie 40- i 50-latków skupione wokół pierwszej damy. Jednak Mugabe, próbując zapewnić żonie władzę, najwyraźniej przecenił swoje możliwości.
Nie ma wątpliwości, że odejście Mugabego będzie dobre dla Zimbabwe. Pomimo jego zasług w czasie wojny o wyzwolenie spod rządów białej mniejszości, która w latach 70. proklamowała nieuznaną międzynarodowo niepodległość ówczesnej Rodezji, w ostatnich kilkunastu latach zmienił się w dyktatora ze wszystkimi najgorszymi cechami znanymi z innych krajów Afryki – przedłużał sobie kadencje, fałszował wybory, stosował przemoc wobec przeciwników politycznych, łamał prawa człowieka. To Mugabe odpowiada za trwające od lat załamanie gospodarcze kraju, który w momencie uzyskania niepodległości należał do najbogatszych w Afryce.
Gdy w 2000 r. Mugabe po raz pierwszy stanął w obliczu przegranej w wyborach, skanalizował niezadowolenie społeczne akcją reformy rolnej, która polegała na przymusowym wywłaszczaniu białych farmerów (często także ich mordowaniu). Odebrana ziemia nie trafiała jednak do pracujących na niej chłopów, ale do dawnych towarzyszy broni czy ludzi lojalnych prezydentowi. Efekty były opłakane. Zimbabwe, będące dotychczas jednym z największych producentów żywności na kontynencie, musiało się zmagać z głodem. Od 2000 r. produkcja pszenicy i kukurydzy zmniejszyła się o trzy czwarte, a pogłowie bydła spadło o 60 proc.
Zimbabwe ustanowiło w tym czasie kilka niechlubnych rekordów gospodarczych. W szczytowym momencie w 2008 r. inflacja sięgnęła według oficjalnych danych 231 mln proc., a według szacunków – nawet 79 mld proc., bezrobocie sięgnęło 94 proc., w okresie 1999–2009 średni roczny spadek PKB sięgnął 6,1 proc., pod koniec ubiegłej dekady poziom życia wrócił do stanu z początku lat 50. Mimo problemów Mugabe zdołał się utrzymać u władzy, po części zrzucając winę na zachodnie „mocarstwa kolonialne” spiskujące przeciw Zimbabwe, a po części wskutek wspomnianych fałszerstw wyborczych i prześladowań opozycji. Cały czas mógł też liczyć na wsparcie większości państw afrykańskich.
Prawdopodobnym celem armii jest przekazanie władzy w ręce Mnangagwy. Problem w tym, że wątpliwe jest, czy ewentualni sukcesorzy Mugabego będą w czymkolwiek lepsi. Mnangagwa ponoć ostatnio zabiegał o powrót do kraju białych farmerów, którzy po odebraniu im ziemi w większości wyemigrowali, ale wcześniej jako minister obrony i sprawiedliwości był tak samo zaangażowany w zapewnianie prezydentowi kolejnych reelekcji. Nie mówiąc już o tym, że to jego pokolenie określające się mianem weteranów wojennych wcześniej te farmy wywłaszczało.
Poza tym, nawet jeśli faktycznie chciałby sprowadzać białych z powrotem, przeciwnicy polityczni natychmiast zarzucą mu, że – jak mówił Mugabe – jest zdrajcą i agentem kolonialistów, więc ma dość ograniczone pole manewru. Chyba że będzie potrafił uzyskać zagraniczną pomoc gospodarczą, bo wiele krajów zachodnich – uznając, że każdy jest lepszy niż Mugabe – może być skłonnych do dania nowym władzom kredytu zaufania.