Trzy tygodnie od rozpoczęcia rozmów na temat sojuszu ich postępy są mizerne. Jesteśmy świadkami efektów wejścia narodowo-prawicowej AfD do Bundestagu i parlamentarnego rozdrobnienia. Poza erą Konrada Adenauera powojenną republiką nie rządziły bloki trzech partii.
Podobno pod koniec XIX w. Niemiec nie przechodził przez most, jeśli nie pilnował go policjant, który udzielał odpowiednich instrukcji. Co obywatel robił, jeśli stróża prawa zabrakło? Siadał i czekał, aż rzeka przepłynie. Tak przynajmniej twierdził angielski pisarz Jerome K. Jerome. Abstrahując od złośliwości, fragment powieści „Trzech panów na włóczędze” doskonale opisuje bezradność partii, które dziś znalazły się w sytuacji nieprzewidzianej przez system i tradycję. I w której każde rozwiązanie alternatywne dla koalicji CDU/CSU–FDP–Zieloni jest albo nierealne, albo politycznie katastrofalne dla jednego lub kilku ugrupowań.
Negocjacje od początku nie przebiegały gładko. Jednak to, co w pierwszym tygodniu wyglądało na celowe (i nawet uzgodnione) wrzutki do mediów na temat tarć, okazało się rzeczywistym konfliktem wszystkich ze wszystkimi. FDP zarzuciło Zielonym ciągłe sięganie po argumenty moralne przy obronie swoich racji. Sekretarz generalny CSU Andreas Scheuer stwierdził, że jeden z Zielonych negocjatorów to schizofrenik. Z kolei Zieloni narzekali, że nikt oprócz nich nie jest skłonny do kompromisu. Opcję nuklearną zastosował szef FDP Christian Lindner stwierdzając wreszcie, że jego partia nie boi się przedterminowych wyborów. Wywołało to panikę Angeli Merkel (CDU), która postanowiła przejąć inicjatywę i 3 listopada ogłosiła... nowe otwarcie w negocjacjach.
– Wciąż wierzę, że może nam się udać, jeśli się przyłożymy i postaramy – dodała. Na razie wiele wskazuje na to, że faktycznie jest to bardziej kwestia wiary niż faktów. Główne kwestie sporne dzielące potencjalnych koalicjantów są dwie: to szeroko pojęta polityka klimatyczna i migracyjna.
W najbliższy czwartek partie mają przedstawić wyniki rozmów sondażowych i ogłosić ewentualną decyzję o chęci rozpoczęcia właściwych negocjacji koalicyjnych (u Zielonych zadecyduje o tym zjazd partyjny 25 listopada). Jak wynika z sondaży, jeśli dojdzie do wyborów, stracą wszyscy oprócz AfD. Stąd nie można całkowicie wykluczyć, że SPD zmieni zdanie i zdecyduje się na ciąg dalszy dotychczasowej wielkiej koalicji. Jest jednak pewne, że wówczas najważniejszym warunkiem zgody na współpracę będzie żądanie rezygnacji Merkel z funkcji szefowej rządu. Szef socjaldemokratów Martin Schulz nie przegapiłby okazji, żeby pozbawić największą konkurencyjną partię jej największego (wciąż) atutu.
Niemiecki system polityczny (rozumiany jako przepisy i dotychczasowa praktyka) utrudnia rozwiązanie parlamentu. W powojennej historii do przedterminowego głosowania doszło trzy razy. Za każdym razem z woli urzędującego kanclerza, który celowo stawiał wniosek o wotum zaufania, bo chciał je przegrać. W 1972 r. zrobił to Willy Brandt (SPD), w 1983 – Helmut Kohl (CDU) i w 2005 – Gerhard Schröder. Tylko przegrane wotum zaufania otwiera możliwość wnioskowania u prezydenta RFN o rozwiązanie Bundestagu i prowadzi do nowych wyborów. Problem w tym, że ścieżka ta jest zamknięta dla Angeli Merkel. Powód? Rząd sprawujący obowiązki w okresie między wyborami a powołaniem nowego gabinetu ma w zasadzie wszystkie dotychczasowe prerogatywy. Oprócz jednej: nie może postawić wniosku o wotum zaufania w nowo wybranym parlamencie, bo został zatwierdzony przez poprzedni skład parlamentu. Droga do nowych wyborów prowadzi zatem paradoksalnie przez zatwierdzenie Angeli Merkel na stanowisku kanclerza. Co zatem jeśli negocjacje zakończą się fiaskiem? Wówczas do gry wkracza prezydent, który nagle z osoby pełniącej funkcje reprezentacyjne staje się najważniejszym człowiekiem w państwie, mającym gigantyczny wpływ na dalsze losy wszystkich graczy w Bundestagu. To prezydent proponuje parlamentowi kandydaturę nowego kanclerza.
Frank-Walter Steinmeier może zgłosić kandydaturę Merkel, ale nie musi. Może też nalegać na dalsze negocjacje. Co ciekawe, nie jest przy tym ograniczony przez żadne ramy czasowe. Istnieje zatem teoretyczny scenariusz, w którym Niemcy nadal są rządzone przez rząd CDU/CSU–SPD, mimo że socjaldemokraci w parlamencie są w opozycji. Belgia w latach 2010–2011 nie była w stanie powołać rządu przez 541 dni. Zakładając jednak, że Steinmeier decyduje się poddać kandydaturę Merkel pod głosowanie, sytuacja wcale nie staje się mniej skomplikowana. Merkel miałaby dwa podejścia, żeby zdobyć absolutną większość głosów (w obecnym Bundestagu wynosi ona 355, a CDU/CSU ma tylko 246). W trzecim głosowaniu wystarczy większość zwykła. Ale wtedy to znów prezydent decyduje, czy powołać rząd de facto mniejszościowy, czy rozwiązać parlament i rozpisać nowe wybory. Nie jest przy tym związany żadnymi wytycznymi – decyzję ma podjąć na podstawie tego, co uważa za najlepsze dla państwa.
Ewentualna koalicja będzie więc koalicją strachu. Przed utratą władzy przez Merkel, strachu przed decyzjami prezydenta i przed jeszcze większym umocnieniem AfD.