Prawnicy twierdzą, że moje nazwisko jest przeszkodą. Słyszę, że przekupuję psychologów, że jestem gotów kupić biegłych. To są oszczerstwa – mówi Tomasz Gudzowaty
Magazyn DGP z dnia 3 listopada / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Ale o zdjęciach nie będziemy rozmawiać. O ojcu też nie.
Odziedziczył pan po nim wielkie pieniądze.
Nie tylko po nim. Sam też wiele zarobiłem.
Na robionych zdjęciach?
Tak.
Jest pan w dziesiątce najbogatszych ludzi w Polsce.
Nie komentuję rankingów. To nie ma znaczenia.
Ma.
Nie ma.
Porwał pan własne dzieci.
Nie porwałem.
Wywiózł z Węgier.
Rozmawia pani ze mną jak ta prokurator... A kiedy powiedziałem jej, że nie mogłem porwać Zosi i Aleksandra, bo mam pełnię praw rodzicielskich, to zmieniła ton. Dzieci wyjechały ze mną z Węgier za zgodą ich mamy. W kwietniu 2015 r. Powiem pani, jak niby to porwanie wyglądało. Zadzwoniłem do ich mamy, powiedziałem, że chcę je wziąć, usłyszałem, że mogę po nie przyjechać. Ale czułem, że może mi wyciąć jakiś numer. Poleciałem do Budapesztu, tam miałem samochód, dojechałem do domu, wziąłem dzieci i pojechaliśmy do Wiednia. A z Wiednia samolotem wróciliśmy do Warszawy.
Dlaczego nie z Budapesztu?
Bo się bałem, że Judit Berekai, matka dzieci, będzie chciała mi utrudnić wyjazd. I rzeczywiście, z tego, co wiem, przyjechała na lotnisko w Budapeszcie, próbowała mówić tam ludziom, że porwałem jej dzieci. Wcześniej, w lutym, dzieci przyjechały do Polski też za zgodą mamy. Wtedy zacząłem badania Zosi, bo przestała rosnąć. Ma osiem lat i 120 cm wzrostu. Malutka. Syn jest dwa lata młodszy. Kiedy je odwoziłem, poprosiłem ich mamę, żeby Zosia mogła zaraz wrócić znowu do Polski na dalsze badania. W kwietniu przyjechałem po dzieci i od tamtej pory są w Polsce.
Sądy w Polsce i na Węgrzech orzekły, że dzieci należy odesłać na Węgry.
Dzieci to nie meble. Gdybym je porwał, to po dwóch tygodniach one nie dałyby mi spokoju, bo tęskniłyby za mamą. A nie tęsknią. Nikt w sądach jednak z nimi nie rozmawiał, żaden sąd nie wnioskował o badania psychologiczne, żaden też nie wziął pod uwagę polskich i węgierskich opinii psychologicznych.
Bo to są opinie wydane przez prywatnych lekarzy.
Tak, bo sądy nie zgadzały się na badania. Mam osiem opinii. I nie rozumiem, dlaczego sądy nie biorą ich pod uwagę. Nie rozumiem także, dlaczego same nie wnioskują o przeprowadzenie testów. Uważam, że państwo polskie, polski sąd, polskie instytucje nie stanęły na wysokości zadania, nie wstawiły się za polskimi dziećmi. Prawnicy twierdzą, że moje nazwisko jest przeszkodą. Słyszę, że przekupuję psychologów, że jeśli doszłoby do badania przez biegłych sądowych, to pewnie też bym ich kupił. To są oszczerstwa bez znaczenia. Dzieci nie zostały przebadane na wniosek polskiego sądu – i to ma znaczenie.
Według wyroków dzieci powinny być teraz na Węgrzech.
Gdybym pojechał z dziećmi na Węgry, one natychmiast zostałyby zabrane.
Złamał pan prawo.
Złamałem. Przed Bożym Narodzeniem. Miałem siedem dni na odwiezienie dzieci do Budapesztu. Prosiłem więc sąd węgierski, by zgodził się na zbadanie dzieci w Polsce przez psychologów sądowych. Tłumaczyłem, że one nie mówią po węgiersku, że zbadanie ich tu będzie dla wszystkich prostsze.
Przecież chodziły do węgierskiego przedszkola.
Zosia węgierski wyparła, mówi po angielsku i po polsku. Poza tym dzieci w Budapeszcie przebywały głównie z opiekunkami, przede wszystkim z panią Wiesią, z którą rozmawiały po polsku. I niemal na każdy weekend były zabierane przez nią do jej domu.
Dlaczego?
Miały nie przeszkadzać mamie. W Polsce poinformowałem rzecznika praw dziecka, że prawa moich dzieci są zaniedbywane. Na rozprawie pojawiły się na szczęście dwie przedstawicielki RPD. Poinformowały, że przeczytały opinie psychologiczne. I, uwaga, nie przeszkadzało im, że są to opinie prywatne. I że skoro z tych opinii wynika, że starsze dziecko ma myśli samobójcze, to one domagają się przesłuchania dzieci. Od opiekunek dzieci dowiedziałem się, że Zosia mówi o śmierci, o tym, że jeśli zostanie w Budapeszcie, to się zabije.
Dzieci w tym wieku często zastanawiają się nad tym, czym jest śmierć, pytają o nią dorosłych.
To nie było zastanawianie się. Zosia pierwszy raz o śmierci zaczęła mówić, kiedy miała 4,5 roku. Polscy psychologowie zastanawiali się, co też musiało zdarzyć się w życiu małej dziewczynki, by zaczęła mówić o śmierci, o samobójstwie. Oczywiście prywatnie się zastanawiali, bo sąd nie wziął pod uwagę ich opinii. Ba, sąd apelacyjny zapytał nawet przedstawicielki RPD, czy zechcą wycofać wniosek. Odmówiły, a mimo to do przesłuchania dzieci nie doszło. Orzekający sędzia powołał się na konwencję haską, która nakazuje powrót dzieci do środowiska, w którym się wychowywały. Nie wziął pod uwagę, że wychowywały się i na Węgrzech, i w Polsce, i że w ostatnim czasie ich dom jest właśnie tu. Od wiosny tego roku dzieci mogą przebywać w domu pod Warszawą. Stało się tak dlatego, że ktoś w końcu popatrzył na całą sytuację po ludzku, a nie przez pryzmat dokumentów. Skontaktowała się z nami kurator sądowa, która obserwowała dzieci, rozmawiała też z nami i napisała w opinii, że nie zgadza się na wydanie dzieci. Złożyłem już wniosek o obalenie konwencji w tej sprawie. A sąd węgierski tylko patrzy, co robi Polska, i widzi, że nie wstawia się ona za polskimi dziećmi. Jakoś w innych sytuacjach nasze państwo potrafi postawić na swoim. W sprawie dwóch swoich małych obywateli ma problem.
Pana dzieci mają też węgierskie obywatelstwo.
Czyli są dziećmi polsko-węgierskimi. Gdyby były polsko-niemieckie, to sprawa byłaby o wiele prostsza. Wiadomo, bo Polak Węgier dwa bratanki... Myślę, że nacjonalizm jest na Węgrzech dość silny i że odgrywa rolę w tej sprawie. Myślę też... Inaczej, ja wiem, że tam uruchomiono prawnicze i polityczne siły niewspółmierne do sprawy. W tym kraju jest pięciu liczących się adwokatów. Najważniejszym z nim jest Andrea Szűcs, która jest obrońcą Judit. Mówi się, że przeciwko Szűcs nikt nie wystąpi, że ma ona rozległe kontakty w byłym i obecnym wymiarze sprawiedliwości. Spotkałem się z adwokatką węgierską, której chciałem zaproponować prowadzenie sprawy. Od razu usłyszałem, że się nie podejmie, bo z mecenas Szűcs nikt nie wygra i że najlepiej by było, gdybym przywiózł dzieci do Budapesztu. Innej prawniczce podpisałem upoważnienie do prowadzenia mojej sprawy, która miała się odbyć 14 września. W końcu sierpnia próbował się z nią skontaktować polski prawnik. Bezskutecznie. W końcu odezwała się jej asystentka, która powiedziała tylko, że Tomasz Gudzowaty podpisał upoważnienie jej szefowej, ale ona nic nie podpisała i w związku z tym nie ma żadnych zobowiązań. Poza tym nie ma czasu i nie będzie występować przeciwko pani Andrei. Przez chwilę moim prawnikiem na Węgrzech był facet, który niemal na siłę chciał doprowadzić do tego, bym przyjechał z dziećmi na Węgry. A przecież zdawał sobie sprawę, że tuż po przekroczeniu granicy dzieci zostałyby mi odebrane. Zerwałem tę współpracę. Wiem, że cała palestra węgierska żyje tą sprawą, tam aż huczy. Wiem też, że Węgrom nie podoba się polskie zaangażowanie w sprawę. Bo jak inaczej tłumaczyć wyrzucenie z rozprawy polskiego konsula. Wiem, że złożył notatkę w tej sprawie do naszego MSZ.
Ile może kosztować praca prawniczki pana byłej partnerki?
Usłyszałem, że mec. Szűcs pracuje pro bono. Z drugiej strony wiem, że Judit sprzedaje moje rzeczy, obiektywy, pióro Montblanc. Na Węgrzech pojawiły się artykuły, które przedstawiają mnie jako ciemiężyciela, porywacza, bogatego Polaka, który blokuje kontakty matki z dziećmi. Wszystko po to, żeby 2 listopada sąd w Budapeszcie nakazał mi oddanie dzieci.
Kiedy ostatnio Judit Berekai była w Polsce?
W październiku. Widziała się z dziećmi.
W sali konferencyjnej, tak?
I nawet zgodziła się na to, by nagrać spotkanie. Dzieci w ogóle nie chciały się z mamą przywitać. Mogę to pani pokazać. Wtedy Judit powiedziała obecnej tłumaczce, że się nie martwi, bo ma już sprawę ustawioną, wygraną, wszystko jest pozałatwiane. I że w tej sprawie węgierski minister rozmawiał z polskim. I że wszystko zorganizowała Andrea Szűcs. Tłumaczka dopytywała, który minister. Judit prosiła, żeby wymienić ministrów od prawa, od sądów – i przyznała, że chodzi o ministra Zbigniewa Ziobrę.
Gdzie było to spotkanie?
Podobnież w Warszawie w październiku, przy okazji premiery książki węgierskiego ministra sprawiedliwości w Polsce. Nie chcę w jej słowa wierzyć.
Wyślę zapytanie do biura prasowego ministra Ziobry. On sam jest ojcem dwójki małych dzieci.
Ja już wysłałem, w poniedziałek. To oficjalny list z prośbą o przyjrzenie się sprawie, bo coraz bardziej jestem pewien, że nasze państwo nie chroni polskich dzieci. Proszę spojrzeć, może pani przeczytać ten list. Opisałem sytuację i to, że dochodzą do mnie informacje, że sprawa przyszłości moich dzieci jest rozgrywana poza mną. Gdyby ktoś mi taką historię opowiedział, to miałbym problem, żeby uwierzyć w ten układ prawniczo-polityczny. Przecież to nie jest jakiś biznes, lewe interesy, przetargi, nie wiem, co jeszcze, bo się na tym nie znam. To jest układ przeciwko dwójce dzieci – sześciolatkowi i ośmiolatce. Nie wiem, co będzie dalej, czy policja będzie mi siłą odbierać dzieci, czy przyjdzie Interpol. Polski sąd odebrał paszporty dzieci, a to znaczy, że uznano, że jest poważne ryzyko, iż mogę zbiec z nimi za granicę. Nie zamierzam łamać prawa. Wiem, że mec. Szűcs zgłosiła sprawę do Interpolu, więc teoretycznie od wiosny dzieci są poszukiwane. Wiem też, że jeśli to się wszystko odbywa na takich wysokich ministerialnych szczeblach, to o dzieciach nikt nie myśli. A przecież w tym wszystkim to o nie chodzi.
O pana, o Gudzowatego.
Ja się tylko zajmuje robieniem zdjęć. To ojciec zajmował się biznesem, sprawami gospodarczymi, mógł komuś zaleźć za skórę, pewnie politycznie też. Ale nie ja. Nie mówię, że mam tylko sympatyków, ale raczej nie mam wrogów. Oczywiście, może dla jakichś ludzi związanych z biznesem mojego ojca mogę być niewygodny.
Oprócz pieniędzy odziedziczył też pan po ojcu Grzegorza Ślaka, który zarządzał interesami pana ojca.
Ślak był ze mną, kiedy zabierałem dzieci do Polski. Był namaszczony przez mojego ojca. Ba, ojciec wymógł na mnie właściwie na łożu śmierci, żeby to Ślak był ojcem chrzestnym. Potem okazało się, że jest nieuczciwy, że tracę przez niego pieniądze i został odsunięty. I jeśli on stoi za prawnikami Judit, jeśli to jest jakiś układ, to mimo wszystko i tak system w Polsce powinien działać i chronić polskie dzieci.
Prosił pan polityków o pomoc?
Nie znam żadnych.
Ojciec znał prawie wszystkich.
Opowiem pani coś. Jak były urodziny taty, to jechałem do niego z Warszawy na rowerze. Składałem życzenia i wracałem. Nie czekałem na gości, na tych polityków, ludzi biznesu. Naprawdę nie lubię zakłamania, obłudy, to nie jest mój świat, nie moja bajka.
Pana nazwisko otwiera drzwi?
Nie wiem które, nie zajmuję się tym. Mój ojciec obracał się raczej w lewicowych kręgach, a dziś lewica w Polsce w zasadzie nic nie znaczy. Jeden z moich prawników próbował informować Ministerstwo Sprawiedliwości o mojej sprawie. Wszystko utknęło na poziomie dyrektora departamentu. Choć, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, w Ministerstwie Sprawiedliwości moja sprawa jest dość dobrze znana. Prawnik przekazał, że wszyscy byli świetnie zorientowani w sprawie Gudzowatego. Latem zeszłego roku do mojej mamy zadzwoniła jakaś kobieta, mówiła, że jest z prokuratury i kazała podać mój numer. Straszyła więzieniem. Okazało się, że Judit poinformowała polską prokuraturę, że porwałem dzieci z Budapesztu. To było ponad rok po tym, jak je przywiozłem do Polski. Poszedłem, prokurator mówi mi, że będzie mi stawiać zarzuty porwania, a ja, że mam pełnię praw rodzicielskich i nikogo nie porwałem. I od ponad roku cisza. Żadnych wezwań. O jeszcze jednej rzeczy pani powiem. Złożyłem doniesienie do prokuratury w Warszawie o możliwości popełnienia przestępstwa przez Judit Berekai.
Jakiego?
Znęcania się psychicznego nad dziećmi, zamykania ich, głodzenia. Przesłuchano 16 świadków i cisza. Nic.
Dlaczego?
Nie wiem. To jest nienormalne. Nie uznano opinii biegłych, nie przesłuchano dzieci. Nie chcę myśleć, że nasze państwo nie chroni swoich obywateli, bo te dzieci mają na nazwisko Gudzowaty, a ich dziadek był przyjacielem Millera, Oleksego i innych komunistycznych polityków. I że o inne dzieci polski wymiar sprawiedliwości może by walczył, ale o małych Gudzowatych nie. Mam poczucie, że zostałem zostawiony sam sobie. Policjantka, która przesłuchiwała świadków, w rozmowie zachowywała się co najmniej dziwnie. Na przykład naszego kolegę, trenera sportowego, który ćwiczy z dziećmi, zapytała: Co pana łączy z panią Melody? Melody to moja obecna żona. Zbaraniał, mówi, że Melody jest żoną jego przyjaciela Tomasza. A policjantka: No wie pan, o co pytam. On: Nie wiem. Ona: No, wie pan. Trener, tu piękna kobieta, młodsza od męża. Pan z nią trenuje kick-boxing... Po co te aluzje? Ewa Milewska, psycholog, została wezwana jako świadek. Zadzwoniła i zapytała, w jakiej sprawie, słyszy: No, tego Gudzowatego, co porwał dzieci... Szesnaście osób opowiadało, jakie dzieci mają teraz traumy, a prokuratura śledztwo zawiesiła, bo czynności mające doprowadzić do tego, by przesłuchać matkę, cały czas trwają. Wszyscy doskonale sobie zdają sprawę, że gdyby postawiono jej zarzuty karne, to sprawa wyglądałaby inaczej. Ona wie, że wszyscy ludzie, którzy przebywali w otoczeniu jej i dzieci w Budapeszcie, będą świadczyć przeciwko niej, bo widzieli, jak się zajmowała dziećmi, jak się zachowywała. Powiem pani szczerze, że kiedy ci ludzie, opiekunki, dozorca, a nawet sąsiad zaczęli do mnie dzwonić i mówić, żebym pilnował dzieci, bo dzieje się coś złego, to uznałem, że muszę działać, że muszę je ratować.
Pana partnerka też mówi, że musi ratować dzieci.
Staraliśmy się porozumieć. W 2012 r. ustaliliśmy, że się rozchodzimy. W 2013 r. poleciałem na Węgry, na zakończenie roku szkolnego, ze swoją, wówczas jeszcze narzeczoną, Melody. Zadzwoniłem do Judit i usłyszałem, że to świetnie, bo to znaczy, że ona nie musi przychodzić. Nie rozumiała, że taka uroczystość jest ważna dla dzieci. W końcu przyszła, ale na 15 minut. Z koleżanką. W sumie to rozmawiały i śmiały się z Melody. A my byliśmy tam dwie godziny, Zosia miała pokaz baletowy. Potem poszliśmy na obiad. I myślę sobie, że jaka by ta mama nie była, to jednak jest mamą. I dobrze, gdyby w takich sytuacjach była z dziećmi. Niedługo potem Judit powiedziała mi, że zgodzi się na zabranie przeze mnie dzieci, ale muszę jej zapłacić. Raz usłyszałem, że 10 mln euro załatwiłoby sprawę.
I co, nie zapłacił pan?
Nie. I przez pół roku nie widziałem dzieci. Uznałem, że nie będę płacił, że przecież jestem ich ojcem. Dzieci to nie jest pomysł na polisę ubezpieczeniową, na wyciąganie pieniędzy. Kiedy przywiozłem dzieci do Polski, zapisałem je do przedszkola w Warszawie.
Za zgodą ich mamy?
Chodziło mi o to, by miały kontakt z innymi dziećmi. Zosia przestała rosnąć. Lekarze twierdzą, że jest to spowodowane stresem. Aleksander miał objawy choroby sierocej. Nie rozstawał się z pieluszką, kiwał się i bełkotał. Opiekunki przecież nie zastąpią mamy.
Pan chce je odciąć od mamy.
Nie chcę. Prawda jest taka, że dzieci nie chcą mieszkać w Budapeszcie. Nie chcą mieszkać z mamą. Teraz boją się, że zostaną wywiezione z Polski. Zaproponowałem Judit, by tu przyjeżdżała. Chciałem jej wynająć mieszkanie w Warszawie, mówiłem, że będzie mogła być z dziećmi, poznać je lepiej, być mamą. Tłumaczyłem, że to wspaniale być z nimi. Mówiłem, że wstaję rano, wiozę je do szkoły, spędzamy razem popołudnia i wieczory. To im daje poczucie bezpieczeństwa.
Mówią do swojej mamy po imieniu?
Mówią o mamie per Judit.
Dlatego, że pan tak o niej mówi?
Nie, ja mówię: wasza mama. I nie mówię o niej złych rzeczy. Mnie chodzi o to, żeby dzieci miały jak najmniej traum, żeby były bezpieczne, szczęśliwe. Powiem pani o takiej sytuacji; idziemy ja, Judit, opiekunka i dzieci. Dziecko się przewraca i nie leci do mamy, tylko do opiekunki i mówi do niej mamo albo biegnie do mnie.
Pana partnerka nie prosiła dzieci, żeby do niej mówiły mamo?
Nigdy nie słyszałem. Jej nie było w ich życiu. Wstawały – mamy nie było, kładły się spać – też nie było. Nasz pan dozorca mówił o tym, że Judit nie pozwalała, by dzieciom czytać bajki na dobranoc. W lutym 2016 r. przyjechała Judit z kuratorem i 12 policjantami. To się odbywało tu, w centrum Warszawy. Policja otoczyła dom. Zosię obudziło siedmiu policjantów w jej pokoju. Aleksander był w innym pokoju. Zosia zareagowała straszną histerią. Poprosiłem policjantów o czas na uspokojenie dziecka. Moja żona, która wtedy była w ciąży, próbowała przytrzymać windę, podeszła do niej Judit i próbowała kopnąć ją w brzuch. Zosia to zobaczyła. Zaczęła krzyczeć: Dlaczego kopiesz moją mamę w brzuch, dlaczego kopiesz?! Kurator wtedy powiedział, że odstępuje od czynności... Zosia miała drgawki. Płakała, mówiła, że Judit chce ją ukraść. Krzyczała, że ją chcemy oddać do Budapesztu, a Aleksandra sobie zostawić. Zaczęła mnie obwiniać... Policjanci cały czas byli w domu, czekali na mnie. Potem w notatce zapisali, że się awanturowałem, biłem... W tym całym postępowaniu dzieci są nieważne, nikt ich nie słucha. Po każdym spotkaniu z Judit Aleksander przez kilka nocy sika w łóżko, Zosia się boi, nie chce nigdzie wychodzić. Kilka razy już mi mówiła, że ktoś w nocy do niej przyjdzie, da jej coś na sen, wsadzi do worka i ona się obudzi w Budapeszcie, u Judit. W jednej z opinii jest napisane, że psycholog węgierski pyta Zosię, co ta by zrobiła, gdyby złowiła złotą rybkę. Zosia mówi, że chciałaby, żeby Judit o niej zapomniała i urodziła inne dziecko. Za każdym razem, kiedy dzieci miały wracać do Budapesztu po dwóch tygodniach w Polsce, to były rozpacz, krzyki, płacze. Zosia płakała, krzyczała, że nie pojedzie, że tam jest źle, że mama zamyka ją w pokoju.
Dzieci w tym wieku konfabulują.
Zeznania opiekunek potwierdzają ich słowa. Opiekunka przychodziła o godz. 10, wcześniej nie mogła, bo Judit się na to nie zgadzała. Twierdziła, że potrzebuje ciszy, że musi się wyspać. Wracała późno z różnych imprez. Problem w tym, że dzieci wstawały wcześniej, więc zamykała je w pokoju, żeby jej nie przeszkadzały, żeby nie wychodziły.
Jak długo to trwało?
Prawie dwa lata. Z tym, że ja starałem się jak najczęściej zabierać dzieci do Polski. Dość często też jeździła do Budapesztu moja mama, która teraz ma 82 lata. Woził ją zaprzyjaźniony z nami pan. Kiedy wyjeżdżali, dzieci nie chciały ich puścić. Zosia kładła się przed samochodem. Płakała. W Budapeszcie mamy dom złożony z pięciu niezależnych, choć połączonych mieszkań. Kiedy przyjeżdżała moja mama, to dzieci od razu uciekały do niej. Kiedy ja tam przyjeżdżałem, to też były tylko ze mną. Uważam, że dzieci trzeba słuchać, słuchać tego, co mówią, a jeśli mówią, że się boją, to trzeba dać im poczucie bezpieczeństwa albo przynajmniej spróbować dać. Kiedy poszły w Polsce do przedszkola, to zaczęły opowiadać wychowawczyniom i innym dzieciom, że ich mama umarła. Dowiedziałem się o tym, kiedy jedna z pań zaczęła składać mi kondolencje. Potem zapisaliśmy je do szkoły brytyjskiej. Wtedy uaktywnił się węgierski sąd. Judit przed tym sądem powiedziała, że szkoła brytyjska jest dobra. Po pół roku jednak wszystko jej się zmieniło. Do szkoły przyszło pismo, że ona jako matka nie wyraża zgody na naukę. I w efekcie szkoła poprosiła mnie o zabranie dzieci. Dzieci, które wspaniale się tam czuły. W połowie roku. Musiałem je zabrać, bo ta szkoła wymaga zgody obojga rodziców. Wystąpiłem do sądu polskiego i węgierskiego o zabezpieczenie nauki. Jednak dla sędziego węgierskiego najważniejsze było to, czy uczę dzieci węgierskiego.
Uczy pan?
Nie uczę. Ale proszę zauważyć coś bardzo ważnego. Dla węgierskiego sądu najważniejsze było to, czy w dzieciach pielęgnowana jest węgierskość i w ten sposób zatroszczył się o los swoich dwóch małych węgierskich obywateli.
Judit Berekai powiedziała w zeszłym tygodniu węgierskiej gazecie, że był pan agresywny wobec niej, zanim jeszcze urodziły się dzieci. I że nie było pana na Węgrzech, kiedy ona była w pierwszej ciąży.
Dowiedziała się o tym, że będziemy mieli dziecko, w Polsce. Byliśmy razem u lekarza. On prosił, żeby odstawiła wino. Uznała, że polscy lekarze się nie znają i trzeba zapytać węgierskiego. Mówiła, że lekarze węgierscy mają na ten temat inne zdanie i wymusiła wyjazd na Węgry. Mówiła, że to jest jej ciało, że będzie decydować, czy pije wino czy nie.
Mówi też o tym, że pan się nie interesował, jak ona się czuje, jak sobie radzi.
Wiele razy powtarzała, że sporo mi zawdzięcza. Opiekowałem się nią, wiedziałem o jej trudnej przeszłości.
Udzielaliście wspólnych wywiadów, mówiliście, że jesteście jednością, że wspólnie pracujecie, że wspólnie fotografujecie, że pasjonujecie się filozofią.
Chciałem, żeby zapomniała o tym, co przeszła. Powiedziała mi, że brała narkotyki, że się od tego odcina. Wie pani, ja mam w sobie dużo empatii.
Był pan zakochany. Przynajmniej tak wynikało z pana publicznych wypowiedzi.
Pewnie też. Chciałem jej pomóc.
Takich ludzi, którzy potrzebują pomocy, chodzi całkiem sporo po ulicach. Była miłość czy nie?
Z dzisiejszej perspektywy, moich 46 lat, to ja tej miłości nie widzę. Jestem tak skonstruowany, że nawet jak widzę, że się nie układa, coś się dzieje źle, to nie uciekam, tylko próbuję łatać, pomagać, ratować. Kiedyś Judit mi powiedziała, że nie zapomni mi tego, ile ja dobrych rzeczy dla niej zrobiłem. Chciałem i chcę, żeby dzieci miały dobry obraz mamy. Choć to ona sama kilka miesięcy temu powiedziała, że powie dzieciom o swojej przeszłości. Nie wiem, czy w ten sposób chciała mnie wystraszyć, że zrobi im krzywdę.
No, ale pan był z nią w związku, urodziło się wam dwoje dzieci.
O tej przeszłości dowiedziałem się za późno.
Po urodzeniu dzieci?
Przed. Ale za późno. Później się okazało, że ta przeszłość nie jest wielką tajemnicą na Węgrzech. Zrozumiałem to, kiedy psycholog badał dzieci i po badaniu powiedział mi, że jego brat zna Judit bardzo dobrze... Nie chcę o tym więcej mówić. Sama pani wie, że łatwo znaleźć informacje o tym, co kiedyś robiła. Judit nie zdaje sobie sprawy, że niszczy dzieci i ich życie. Nie rozumiem, jak wymiar sprawiedliwości może tak stać za Judit, kobietą z trudną przeszłością. To nie jest mój język, ale spróbuję powiedzieć. Z jednej strony mamy Judit, za którą nie można ręczyć, z drugiej mamy mnie, jestem teoretycznie do wydojenia, więc prawnicy węgierscy nie powinni mieć problemu, żeby ze mną pracować, bo tak czy siak by na mnie zarobili. A jednak nie chcą mnie reprezentować. Raz sąd w Budapeszcie zarządził, żeby psycholog zbadał nas. To była dziwna, filmowa sytuacja. Zostaliśmy skierowani do gabinetu, który znajdował się w budynku dawnego kościoła przerobionego na krematorium. Pomyślałem przez chwilę, że dobrze, że to tylko my, bo przywożenie tu dzieci byłoby absurdem. Judit przyjechała z ochroniarzami. Wchodziliśmy po kolei na badanie. Wynik jest jasny – kontakty matki z dziećmi są zalecane w środowisku ojca wraz z zapewnieniem bezpieczeństwa dzieciom. Psycholog napisała, że Judit ma teraz za dużo problemów osobowościowych, by zajmować się dziećmi.
No dobrze, ale co Judit Berekai ma panu do zarzucenia?
Nic. Teraz mówi, że izoluję od niej dzieci.
A z przeszłości?
Nic.
Odszedł, związał się z inną kobietą, wziął ślub? Obnosił się pan z nowym związkiem, wywiady, sesja zdjęciowa.
Mnie i Melody urodziło się dwoje dzieci. Zosia i Aleksander są bardzo zżyci z małymi siostrzyczkami. To jest ich środowisko. Tu się dobrze czują. Gdyby Polska chciała przestrzegać konwencji haskiej, to powinna na to zwrócić szczególną uwagę. I na to, że jesteśmy rodziną.