33 lata temu w zamachu zginęła Indira Gandhi. Decyzja o ataku na sikhijską świątynię, gdzie rodził się lokalny nacjonalizm, kosztowała ją życie. Współczesne Indie nie są wolne od separatystów i napięć między społecznościami, które mogą wybuchnąć z nową siłą.

„Krew za krew!” - krzyczała grupa ludzi, przechodząc obok wystawionego na widok publiczny ciała Indiry Gandhi. Premier Indii zginęła w zamachu dzień wcześniej, 31 października 1984 r., a okrzyk ten skandowano aż 18 razy - przez 37 sekund podczas transmisji na żywo. W końcu pracownik państwowej telewizji wyłączył obraz.

Za późno. „Krew za krew” powtarzano już w każdej dzielnicy Delhi, gdzie żyli sikhowie. Z tej społeczności pochodzącej z Pendżabu w zachodnich Indiach wywodzili się zabójcy Indiry Gandhi.

Beant Singh i Satwant Singh służyli w ochronie premier. Kiedy zbliżała się do bramy swojej rezydencji na ulicy Safdarjung 1 w centralnym Delhi, wyciągnęli rewolwer i półautomatyczny karabin. Premier nie miała szans.

Tydzień wcześniej zamachowcy przeszli rytuał przeznaczony dla najbardziej wtajemniczonych sikhów. Ich zadaniem było pomścić zbezczeszczenie Złotej Świątyni przez indyjskie wojsko w operacji Błękitna Gwiazda. W czerwcu tamtego roku Indira Gandhi wydała rozkaz ataku na świątynię, która zamieniła się w fortecę okupowaną przez separatystów.

Lider ruchu, Jarnail Singh Bhindranwale, żądał odłączenia się od Indii i ustanowienia państwa pod nazwą Chalistan. „Kraj Nieskalanych” miał nawiązać do nazwy terytorium historycznie zamieszkanego przez sikhów i zarządzanego przez wspólnotę poddanych inicjacji. Radykalny Bhindranwale zyskał popularność wśród młodzieży, która dostrzegała w nim odbicie legendarnych przywódców sikhijskich.

Indira Ghandi nie mogła dłużej ignorować anarchii w bogatym i żyznym stanie. Pośpiesznie wydała rozkaz ataku, którego nie przygotowano należycie. Rebelianci uzbrojeni w broń maszynową stawili zaciekły opór. Zginęło ok. 700 żołnierzy, prawie 150 separatystów i pół tysiąca cywilów.

Sikhijscy żołnierze służący w indyjskiej armii masowo zaczęli odchodzić ze służby, a rząd pacyfikował Pendżab. Cztery miesiące po ataku na świątynię Indira Gandhi zginęła.

Zemsta na sikhach w Delhi okazała się wyjątkowo krwawa. Świadkowie opowiadali kolejnym komisjom badającym masakrę, jak tłum wyłapywał sikhów, zakładał im opony na ramiona i podpalał. Nazajutrz po śmierci Indiry Gandhi tłum był już znacznie lepiej zorganizowany. Zdaniem świadków miał nie tylko listy wyborców z adresami sikhów, ale również wsparcie policji.

„Błagałem policję o pomoc” - mówił Mohan Singh komisji sędziego Misry. Mohan obciął długie włosy i zdjął sikhijski turban, żeby przedostać się na posterunek policji. „Ale kiedy zorientowali się, że jestem sikhem, pobili mnie pałkami i wyrzucili” - zeznawał.

Komisja Misry w raporcie końcowym przyznała, że „jest wystarczająco dużo materiału dowodowego, żeby uznać, że w wielu miejscach policja zabrała sikhom broń, którą mogli się bronić. Kiedy ich przekonali do powrotu do domów, zapewniając, że są ochraniani, zaczął się na nich atak”.

„Policja wywoziła zabitych ciężarówkami z kwartałów 30 i 32. Widziałem osiem takich ciężarówek” - mówił Tejinder Singh, zeznając przed komisją Misry. Singh mieszkał w kwartale nr 32, w dzielnicy Trilokpuri we wschodnim Delhi. W ciągu trzech dni zginęło tam 350 sikhów, a w całym Delhi i regionie między 3-8 tys.

Kwartał wygląda zupełnie inaczej niż 33 lata temu. Kiedyś luźno zabudowany jednopiętrowymi domami, teraz o gęstej i wyższej zabudowie. „Zmienili się też sąsiedzi” - mówi PAP 41-letni Amrit Singh, którego rodzina nie wyprowadziła się z tej okolicy.

„Sikhowie sprzedawali domy i parcele za bezcen. Teraz mieszkają tu dalici (niedotykalni - PAP) i muzułmanie” - tłumaczy Singh, który prowadzi w okolicy drobny biznes. Mówi, że Trilokpuri jest teraz tanią noclegownią dla ludzi, którzy pracują w domach w bogatszych dzielnicach Delhi.

„Większość to już przyjezdni i nie pamiętają, co się tu stało” - dodaje 50-letni Rajbir Singh, sąsiad Amrita. „Ale wszystko jakby wróciło podczas zamieszek w 2014 r.” - podkreśla. Kilka miesięcy po dojściu nowego rządu do władzy doszło do starć między hindusami i muzułmanami.

Rajbir nie wie, kto zaczął, ale jego zdaniem znów dzieje się coś złego między społecznościami. „Ostatnio cały czas jacyś ludzie, bandyci, atakują dalitów i muzułmanów pod pretekstem obrony krów i hinduizmu. Sikhowie znów mogą się znaleźć na linii ognia” - martwi się wyraźnie.

W ostatnich latach doszło do wielu linczów na dalitach i muzułmanach, w Kaszmirze oraz północnym Bengalu dopiero wygasają protesty, a w centrum kraju oraz na północnym wschodzie wciąż działają partyzantki. „Każdy chce coś ugrać, napuszczając jednych przeciwko drugim” - zauważa Rajbir. „Żyjemy w jednym kraju, ale czasami jakby obok siebie” - dodaje.

Premier Narendra Modi tuż po dojściu do władzy ustanowił 31 października Dniem Pojednania Narodowego. Tego dnia urodził się Sardar Patel (Vallabhbhai Jhaverbhai Patel, nazywany Sardarem, co w hindi, urdu i perskim oznacza szefa, naczelnika). To on był wicepremierem Indii, który w 1947 r. dyplomacją i siłą przekonał księstwa indyjskie do przystąpienia do federalnych Indii.

„Na pewno łączy nas miłość do kina, krykiet i flaga” - zastanawia się Amrit. „Ale na pewno coś więcej, chociaż przede wszystkim jestem sikhem” - zaznacza.