W piątek, 6 października, po raz trzeci prezydent spotka się z prezesem PiS. Oferta Jarosława Kaczyńskiego w sprawie reformy sądownictwa jest na stole. Czy Andrzej Duda ją przyjmie?
Magazyn DGP z dnia 6 października 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
8 września, podczas pierwszej rozmowy z Andrzejem Dudą, Jarosław Kaczyński powiedział, że nawet jego brat nie wymuszał na parlamencie w latach 2005–2007 swojej woli wetami, choć np. w sprawie lustracji miał inne zdanie niż PiS. Duda odpowiedział, że przecież prezydent Lech Kaczyński skłonił ówczesny Sejm do nowelizacji ustawy lustracyjnej.
Obie strony miały rację. Lech Kaczyński występował wówczas w takiej samej roli, co obecnie Duda – był za złagodzeniem ustawy. Nie groził wetem, bo nie musiał. Po prostu parlament nie chciał działać wbrew niemu, bo tak wielkim autorytetem cieszył się i w partii, i u brata.
Ostrożnie z zadowoleniem
Ta sytuacja obnaża ludzki wymiar polityki. Tylko z Lechem Kaczyńskim obecny lider obozu rządzącego mógł mieć partnerskie stosunki. Innym wyznacza rolę, którą poznaliśmy z artykułu Jacka Karnowskiego w „Sieci Prawdy” – zaskakująco szczerym zapisie przemyśleń prezesa. Pojawiła się tam pretensja, że głowa państwa nie chce przyjeżdżać do prezesa – a przecież to starszy pan, któremu trzeba okazywać szacunek.
Podczas tego pierwszego spotkania Duda – Kaczyński przeważały rozważania o wzajemnych relacjach. Prezes demonstrował po rozmowach zadowolenie, choć zadbał o sygnał dla otoczenia – stwierdził, że jest jednak nimi rozczarowany i że oczekiwał debaty o konkretnych artykułach. Z kolei prezydent zbyt mocno, jak dla PiS, okazywał zadowolenie – to nie on pojechał na Nowogrodzką, ale to do niego przyjechał prezes, co przez następne dni podkreślały media. Wiadomo także, że jeden z prezydenckich urzędników „zawiesił” na FB fotografię drzwi do gabinetu Dudy i stojący przed nimi fotel. Była to mało subtelna aluzja do wyobrażenia prezydenta jako wiecznie czekającego w poczekalni Adriana z satyrycznego „Ucha Prezesa” – tylko teraz to prezes miał czekać na audiencję. Otoczenie Kaczyńskiego zadbało o to, aby niezaglądający do sieci prezes dowiedział się i o tym.
W dworskiej atmosferze panującej w PiS te nieśmiałe docinki prezydenta i jego otoczenia wobec prezesa spotkały się z odpowiedzią – był nią właśnie artykuł Karnowskiego, będący litanią wszystkich prezydenckich przewin. Tekst został opublikowany po drugim spotkaniu, do którego doszło 22 września, więc nad nim nie ciążył. Jednak, co ważne, powstał jeszcze przed drugą turą negocjacji. Trudno orzec, czy Kaczyński autoryzował ujawnienie każdego szczegółu tych żali. Możliwe, że poza irytacją wywołaną chwilowym triumfem prezydenta liczył na onieśmielenie Andrzeja Dudy i wygranie w ten sposób wojny nerwów. Ale nie osiągnął celów – trzy dni później Duda ogłosił własny pakiet zmian w sądownictwie.
Jednak bez kompromisu
Drugie spotkanie obu polityków było o wiele bardziej merytoryczne. Kilka dni wcześniej Kaczyński otrzymał materiał mający być podstawą prezydenckich projektów. Poza tym rozmawiał na Nowogrodzkiej z ministrem sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą. Na spotkanie z prezydentem lider PiS przyjechał już z listą poprawek i analizą konstytucyjności proponowanych rozwiązań. Wiele z nich zostało zresztą przez Dudę zaakceptowanych – od modyfikacji formuły skargi nadzwyczajnej po pozbawienie Sądu Najwyższego pewnych kompetencji w zakresie kontroli konstytucyjności (co miało być zawarte w uchwale interpretacyjnej). W prezydenckich projektach nie znalazły się jednak takie propozycje PiS, jak zwiększenie wpływu na orzecznictwo SN sędziów delegowanych z innych sądów czy możliwość zwolnienia pracowników administracyjnych SN. Nie mówiąc o odrzuceniu pomysłu, by można było wygasić funkcje wszystkich sędziów Sądu Najwyższego.
Mimo tego panowie zdawali się jednak dogadywać w sprawie ustawy o SN. Kaczyński oznajmił, że wystarczy mu „eliminacja” części członków sądu przy użyciu kryterium emerytalnego (sędzia musi zrezygnować z pracy po 65. roku życia), przy równoczesnym wprowadzeniu dużej liczby nowych sędziów – tę myśl powtórzył zresztą ostatnio publicznie. Zdaje się, że prezydent nie powiedział mu rzeczy bardzo ważnej: że jego intencją jest rozstanie się z prezes SN Małgorzatą Gersdorf (jej dalsze pozostawanie na stanowisku byłoby zależne od decyzji głowy państwa). A jak twierdzą ludzie z otoczenia Dudy, nie zamierza jej zatrzymywać.
Kością niezgody pozostał system wyboru Krajowej Rady Sądownictwa. I ten pierwotny, przewidujący ich wyłonienie przez Sejm większością 3/5, a w razie pata przekazujący decydujący głos prezydentowi. I ten drugi, dodany już po spotkaniu, kiedy padły zarzuty o niekonstytucyjność pierwszego – dość pokraczny system dający każdemu posłowi prawo obstawienia jednego kandydata. Co prawda dawałby on PiS gwarancję posiadania nieznacznej przewagi w KRS, ale mógłby prowadzić do chaosu w serii kolejnych głosowań. W odpowiedzi PiS postawił na rozwiązanie gwarantujące mu monopol wyboru członków KRS – bo taki sens ma propozycja przeniesienia tej procedury wyboru do 100-osobowego Senatu, w którym partia Kaczyńskiego ma 61 miejsc.
Pomysły Dudy nie spodobały się w resorcie Ziobry. – Prezydent przyznaje sobie przywileje kosztem ministra sprawiedliwości, zwiększa też uprawnienia sędziów kosztem polityków, a reszta, jak skarga nadzwyczajna, to populistyczne dodatki, które sprawiają problemy sprawnemu wymiarowi sprawiedliwości. Kształt zmian powoduje, że w momentach patowych władza będzie w rękach sędziów – mówi nam osoba zbliżona do resortu sprawiedliwości.
Hamulcowy rewolucji
Kaczyński zabronił teraz swoim politykom atakowania Dudy. I nie chodzi tu o osobiste pretensje do prezydenta, ale o strategiczną decyzję – prezes chce, aby spór o sposób wyłaniania KRS uczynić przedmiotem fundamentalnego testu na lojalność głowy państwa.
Stanowisko Kaczyńskiego, że tylko wybrana przez PiS Krajowa Rada Sądownictwa jest gwarantem „radykalnych zmian”, to przesada, typowe zawołanie użyteczne w politycznej bitwie, nieoparte na sensownej analizie. Rację mają już raczej ludzie opozycji – prezydent w swoich projektach ustaw poszedł drogą równie rewolucyjną, co stojący za pisowskimi projektami Ziobro – źródłem legitymacji władzy sędziów przestaje być ich korporacja, stają się zaś politycy. Co więcej, inne propozycje Dudy otwierają dodatkowe pola dla rewolucji. Skarga nadzwyczajna – pomijając jej ludowładczą i antysędziowską filozofię – to zachęta do podważania „wyroków III RP”. Ale co ciekawe, akurat to rozwiązanie nie spotkało się z ciepłym przyjęciem w resorcie sprawiedliwości. Budzi obawy, że Sąd Najwyższy w nowym rozdaniu zostanie zasypany skargami, co wpłynie na skuteczność odnowionego już wymiaru sprawiedliwości.
Można się zastanawiać, po co prezes PiS buduje mit reformy, którą prezydent chce całkowicie zniszczyć. Możliwe, że naprawdę wierzy, iż tylko jego partia jest w stanie naprawić sądownictwo. W takiej sytuacji pomruki gniewu – jakim jest artykuł Karnowskiego – byłyby drogą do zmiękczenia prezydenta. Tyle że należało ograniczyć się do prawniczych i politycznych polemik, a nie do krytykowania również żony prezydenta. Bo po przeczytaniu także tych osobistych wycieczek Duda oznajmił w wywiadzie dla DGP („Polacy chcą dobrej zmiany, nie dobrej rewolucji”, 27 września 2017 r.), że nie zgodzi się na wybór KRS przez sam PiS. – To główny warunek prezydenta. Poza tym nie chce, by minister sprawiedliwości decydował o obsadzie Sądu Najwyższego. I nie ustąpi w sprawie skargi nadzwyczajnej, bo przecież ta propozycja była zapisana w programie PiS. To są rzeczy, które można przecież uzgodnić – mówi współpracownik Andrzeja Dudy.
A może Kaczyński tak naprawdę nie chce uzgadniać reformy? Możliwe, że wizję przyjęcia przez parlament nowego prawa – napisanego przez prezydenta – ocenia jako groźbę dezintegracji swojego obozu. Bo w PiS powstałby przecież konkurencyjny dla niego ośrodek władzy – taka wizja może go prześladować. Możliwe wreszcie, że odłożenie reform nie jest czymś, czego Kaczyński się obawia. Jeśli udałoby się obarczyć winą za tę sytuację „wroga wewnętrznego”, czyli prezydenta – to dlaczego nie? Chwilowy brak ataków na Dudę – polityków, bo już nie bliskich rządowi publicystów – ma na razie pomóc w jego zmiękczeniu. A jeśli się nie uda, można przypomnieć po wszystkim: my chcieliśmy kompromisu, to on go odrzucił.
Groźba izolacji
Z pewnością zimna wojna prezydent – PiS trwa. Kiedy „Gazeta Polska Codziennie” publikuje artykuły piętnujące Pawła Solocha, szefa prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego, za zatrudnienie wojskowego po służbie w WSW, wiadomo, że interwencja Antoniego Macierewicza przerwałaby tę kampanię. A namówienie do takiej reakcji szefa MON nie przerasta jeszcze możliwości prezesa PiS.
Jednak on sam w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” wypowiada się o Dudzie z pobłażaniem, zarazem chwaląc Macierewicza i Ziobrę. Kiedy Kaczyński jechał na pierwsze spotkanie 8 września, pojawiali się jeszcze politycy PiS gotowi sobie przypisać współsprawstwo kompromisu. Na boku tłumaczono, że prezydent jest potrzebny prezesowi: bez niego trudniej będzie wymienić premier Beatę Szydło (zapewne na samego Kaczyńskiego). Dziś ten temat ucichł, choć mówi się o rekonstrukcji rządu w listopadzie.
Kordon sanitarny wokół prezydenta jeszcze się nie zamknął, ale jest tego bardzo blisko. – Kontakt z pałacem grozi obecnie śmiercią – mówi współpracownik jednego z ministrów.
Prezydenccy ministrowie i współpracownicy, ludzie wywodzący się z PiS, zaczęli się bać izolacji w rządzącym obozie, jeśli nie losu zaszczuwanego Solocha. Zdaje się, że jedynie sekretarz gabinetu prezydenta Krzysztof Szczerski zachował ograniczoną możliwość kontaktów jeszcze z samym prezesem. Pytanie, na jak długo.
Naturalnie Kaczyński przedstawia zatargi prezydenta z Macierewiczem czy Ziobrą jako nieistotne dla niego „kłótnie”. To daje mu luksus przyjmowania roli arbitra w tych sporach, choć na dłuższą metę grozi wizerunkiem lidera, który nie panuje nad sytuacją. Zarazem takie działania ostatecznie deprecjonują rangę prezydentury – czyż PiS nie wytykał szefowi MSZ Radosławowi Sikorskiemu notorycznego lekceważenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego? Teraz podważanie autorytetu głowy państwa przez ministrów to tylko „kłótnie”.
Potyczki z ministrami
Każda z tych „kłótni” wygląda inaczej. W przypadku szefa MON dotyka istoty prezydenckich uprawnień jako zwierzchnika sił zbrojnych. Tu napięcie trwało niemal od pierwszej chwili – od momentu, kiedy Duda nie dał sobie narzucić związanego z szefem MON Piotra Bączka jako wiceszefa BBN. Zarazem przez półtora roku prezydent unikał jak ognia ostrzejszego starcia. Ale przeżył szok, kiedy na naradzie szefów służb nikt nie potwierdził słów Macierewicza o sprzedaży Rosji francuskich mistrali (Francja budowała trzy okręty na zamówienie Moskwy. Po aneksji Krymu i nałożeniu na Rosję sankcji zamówienie anulowano. Macierewicz powiedział, że Paryż sprzedał okręty Egiptowi, a ten za 1 dol. przekazał je Rosji – red.). A w kwietniu tego roku prezydent po raz pierwszy skrytykował pomysły ministra dotyczące reformy struktur dowodzenia na odprawie kadry dowódczej.
Nie jest pewne, czy według konstytucji minister ma obowiązek tak dogłębnego uzgadniania swoich decyzji z głową państwa, jak oczekiwał tego Duda, niemniej odwołał się on do wizji prezydentury z czasów Lecha Kaczyńskiego. Można twierdzić, że Macierewicz mógł być zaskoczony oporem, bo długo go nie doznawał. Ale taka jest cała natura swoistej przemiany Dudy, jego dojrzewania do urzędu.
Gdy w przepychankach wokół nominacji generalskich urząd prezydenta nie godził się na rolę notariusza, Macierewicz zareagował ostrzej. Jego służby odebrały pracującemu w BBN gen. Jarosławowi Kraszewskiemu dostęp do danych niejawnych. Pojawiły się mgliste zarzuty dotyczące spraw obyczajowych i nieformalnych kontaktów z dowódcami ukraińskimi.
Początkowo Kaczyński uważał to za szkodliwy incydent i kazał Macierewiczowi zakończyć aferę z generałem do końca lipca. Ale po wetach ta wojna stała się dla niego instrumentem hamowania prezydenta, podobnie jak wybuchające aferki z komunistyczną przeszłością oficerów zatrudnionych przez BBN. – Ciekawe, co zrobi Macierewicz, kiedy okaże się, że jego nominaci mają podobną przeszłość – mówi nam współpracownik prezydenta. Pierwsza taka historia już zresztą wybuchła – dziennikarka Edyta Żemła przypomniała, że gen. Krzysztof Motacki, dowódca Wielonarodowej Dywizji Północ-Wschód w Elblągu, która ma koordynować działania batalionów NATO na wschodniej flance, ukończył w ZSRR kurs rozpoznania wojskowego – a takie kursy nadzorował GRU, wojskowy wywiad. Ale wobec nieistnienia wspólnej opinii publicznej każdy mówi do swoich. Macierewiczowi nie grozi więc kompromitacja wśród własnego elektoratu.
Mniej instytucjonalny charakter ma zatarg z Ziobrą. Nie jest prawdą, że szef resortu sprawiedliwości nie kontaktował się z prezydentem w sprawie kształtu przygotowywanych ustaw – obaj politycy spotkali się nawet osobiście. Były to jednak konsultacje na wczesnym etapie prac nad projektami.
Ziobro wybrał w sporze z prezydentem rolę radykała. Gwarantuje mu ona status nietykalnego ministra, a kiedyś może kandydata na lidera obozu. On i jego ludzie najmocniej podgrzewali ten spór. W interesie ministra jest nieuchwalenie pakietu prezydenckiego nawet bardziej niż w interesie PiS.
Fotki i szeptanka
W teorii wobec małej popularności Macierewicza i Ziobry w pisowskim aktywie prezydent mógłby podsycać różnice w tym obozie. Przypominać, że w resorcie sprawiedliwości nie ma ani jednego pisowskiego wiceministra, a ludzie związani z Solidarną Polską, że w państwowych spółkach, jak choćby PZU czy PKO, rządzą ludzie Ziobry. W ostateczności jednak o pozycji szefów resortu decyduje wola Kaczyńskiego. A ten uznał obu ministrów za niezastąpionych, co – zwłaszcza w przypadku dopuszczenia do takiej potęgi Ziobry – samo w sobie jest tajemnicą.
Zresztą dostęp prezydenta do pisowskich kadr będzie zapewne malał. Jeszcze w początkach wojny o weta prominentni posłowie tej partii potrafili zamieszczać na Facebooku swoje fotografie z głową państwa, ale czy ośmielą się to zrobić za kilka miesięcy? Odpowiedzią na prezydencką niezależność była szeptana kampania prowadzona nie tylko przez ludzi Ziobry, lecz i przez centralę przy Nowogrodzkiej. Przypominano, że na dwa dni przed założeniem weta obiecywał marszałkowi Senatu Stanisławowi Karczewskiemu, że tego nie zrobi. Albo że wśród prawników piszących ustawę dla prezydenta był mecenas Michał Stępniewski, dawny wiceminister skarbu w rządach SLD, uosabiający „kadry III RP”.
Koronnym argumentem w szeptance stało się zdemaskowanie Michała Królikowskiego. Dowiodło to siły prokuratury użytej przez Ziobrę, lecz także niezręczności prezydenta, który poprosił o pomoc prawnika wyjątkowo nielubianego w PiS, bo będącego wiceministrem sprawiedliwości za rządów PO. A na dokładkę pozwolił mu na prowadzenie w mediach politycznej kampanii sugerującej tworzenie ugrupowania „prezydenckiego”.
Ale też rozumowanie wielu polityków PiS oddaje prosta historia. Na spotkaniu już po wetach minister rozmawiał z współpracownikiem prezydenta. – O co temu Andrzejowi chodzi? – pytał pierwszy drugiego. – Przecież Jarek każdego z nas postawił w odpowiednim miejscu i to on decyduje.
Takie nastawienie cechuje premier Szydło. Na początku prezydent liczył na alians z nią, ale premier kompletnie odrzuciła takie sugestie. Kiedy próbował ją zapoznać z notatką dotyczącą gen. Kraszewskiego wydobytą po długich staraniach od służb specjalnych podległych MON, nawet nie chciała jej czytać.
Harcerska natura
To jedna z przyczyn, dla których prezydent – jak zauważył w „Sieciach Prawdy” Stanisław Janecki – nie próbował opowiedzieć nigdy, inaczej niż prezes, swojej wersji. Opowieść zaczynałaby się od momentu, kiedy próbował podsuwać Kaczyńskiemu pomysł kompromisu w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Ten do niego nie dopuścił. A przychodząc do pałacu na nocne zaprzysiężenie nowych sędziów trybunału, przywołał ruchem ręki prezydenta – żeby się z nim naradzać na zapleczu jak z jednym ze swoich ludzi. Byłaby to zarazem opowieść o rozlicznych wyprawach prezydenta do miast i miasteczek, gdzie agitował za dobrą zmianą. Ale on takiej opowieści nie przedstawi. Za bardzo to sprzeczne z jego harcerską naturą.
Zresztą gdyby to opowiedział, nie może liczyć ani na pisowski aparat, ani twarde jądro elektoratu, któremu – widać to dziś w internecie – taka narracja kojarzyłaby się z wyklętym na prawicy kompromisem. Z kolei zwykli wyborcy, zadowoleni z pisowskiej polityki społeczno-gospodarczej, po prostu by jej nie zauważyli. Można domniemywać, że wielu z nich ledwie odnotowało, że prezydent i prezes o coś się spierają.
Zarazem prezydent pozostaje popularny. Nawet 60 proc. wyborców PiS przyznało mu rację w sprawie weta. Tyle że nie ma przy sobie sprawnego ośrodka władzy ani klarownego planu. Kaczyński podejrzewał kolejnych jego współpracowników – Adama Kwiatkowskiego czy Marka Magierowskiego – że to oni są tymi złymi duchami zachęcającymi prezydenta do większej niezależności. Ale kiedy byli degradowani (Kwiatkowski) albo odchodzili (Magierowski), prezydent stawiał jeszcze większy opór. Kierując się najwyraźniej własną intuicją.
Prezydent poza szczerymi przekonaniami wydaje się mieć jedynie ogólny cel. By zapewnić sobie drugą kadencję, potrzebuje poparcia 50 proc. elektoratu – stąd jego awanse wobec wyborców Kukiz,15. W tym ujęciu weta były więc manifestacją suwerenności. Opiera się na programie PiS, ale wysiłkom o zaznaczenie własnej odrębności towarzyszy inny styl niż sfer rządowych, bardziej umiarkowany. Duda jest przekonany, że to styl większości z nas. – Wybił się na niepodległość i bardzo w tym zasmakował. Nie chce powoływać ugrupowania, jest zdecydowany utrzymywać samodzielność, starając się utrzymywać w miarę dobre relacje z PiS, ale na pewno ze swojej suwerenności nie zrezygnuje – dodaje polityk z obozu władzy.
Ta postawa przyniosła pewne efekty. W wywiadzie dla „Gazety Polskiej” Kaczyński przedstawił rodzaj oferty dla prezydenta. Wynika z niej, że PiS przedstawi inny pomysł na rozwiązanie pata w sprawie wyboru sędziów do KRS, godząc się w zamian na pozostałe prezydenckie zmiany. Słychać także, ale to już poza wywiadem, że receptą ma być jeszcze inny, zupełnie piętrowy sposób wyłaniania Krajowej Rady Sądownictwa.
A jednocześnie Kaczyński sugeruje w wywiadzie większe zaangażowanie prezydenta w sprawę polityki zagranicznej, łącznie z reprezentowaniem Polski na unijnych szczytach. Krytycznie wyraża się o pomysłach zwiększania roli głowy państwa w konstytucji, ale proponuje Dudzie rodzaj paktu. „W polskich warunkach możliwa jest umowa polityczna co do podziału kompetencji i to da się zrobić bez zmiany konstytucji” – mówi prezes.
Co prezydent by na przyjęciu tej oferty zyskał? Problem w tym, że na pisowską wersję przebudowy sądownictwa musiałby się zgodzić zaraz. Na nagrodę trzeba by czekać, bez żadnych gwarancji, że ją dostanie. Dochodzą zaś czynniki ludzkie – pretensje Kaczyńskiego z tygodnika „Sieci Prawdy” to niekoniecznie dobry fundament kompromisu. Dlatego na razie z pałacu słychać: Najpierw porozumienie w sprawie ustaw.
Za ugodą na dłuższą metę przemawia natomiast zmęczenie wątłego prezydenckiego otoczenia swoistym stanem oblężenia i iluzoryczność alternatywnych sojuszów. Gdyby nawet Andrzej Duda chciał się dziś dogadywać z mitycznym „salonem”, to ten „salon” jest w rozsypce.
To zresztą podważa główną tezę twardych pisowców: że upór prezydenta w tej sprawie służy opozycji. Nigdy nie była ona tak słaba jak dziś. Obóz prawicy jako całość raczej na kontrowersji korzysta. O ile ktoś nie straci panowania nad sterami i nie zafunduje Polakom efektownej katastrofy jako widowiska.
Ludzie z otoczenia prezydenta twierdzą, że Andrzej Duda nie zamierza zatrzymywać Małgorzaty Gersdorf na stanowisku prezesa Sądu Najwyższego