Mamy was, naiwniacy! Mamy was, obrońcy fałszywej tezy o socjalnym PiS! Teraz już nie umkniecie! Wyszły na jaw wasze wszystkie kłamstwa. Taki tekst słychać ostatnio z narastającą regularnością. Głównie z kręgów antypisowskiej opozycji.
Ci, którzy go wygłaszają, nie rzucają słów na wiatr. Najczęściej faktycznie potrafią pokazać jakiś dymiący rewolwer, który świadczy, że PiS ma w nosie sprawy świata pracy albo słabych czy wykluczonych. Ostatnio były to na przykład przecieki, że w projekcie nowego kodeksu pracy pojawi się zapis umożliwiający skrócenie płatnego urlopu dla pracownika. Wcześniej był najem instytucjonalny, czyli nowa wymyślona przez posłów PiS konstrukcja prawna ułatwiająca (bez zgody sądu) eksmisję lokatorów na bruk. Uchwalona latem przy okazji przygotowań do realizacji programu „Mieszkanie plus”.
Wszystko to są przykłady prawdziwe i celne. Czy jednak grzebią na wieki wieków tezę, jakoby partia Kaczyńskiego widziała sprawy z bardziej niż poprzednicy prospołecznej (lewicowej?) perspektywy? A ponadto, czy grzebią przekonanie, że socjalność PiS była tylko maską przywdzianą na czas wyborów parlamentarnych w 2015 r. (w 2005 r. zresztą także). Zza której w końcu wyszła prawdziwa (nielewicowa przecież) gęba polskiej prawicy. Moim zdaniem na to pytanie nie da się sensownie odpowiedzieć. A to dlatego, że jest ono źle postawione. Nie poprowadzi nas bowiem do niczego poza potwierdzeniem już dawno ugruntowanych przesądów na temat partii rządzącej. Dużo pożyteczniej byłoby dla anty-PiS-u oraz nie-PiS-u (czyli dla dwóch coraz łatwiejszych do wyodrębnienia odmian polskiej opozycji) zauważyć za to inną fundamentalną prawdę o polskiej polityce. Brzmi ona tak: Na naszym ubitym przez lata neoliberalnym klepisku każda część politycznego establishmentu jest tak socjalna, jak okoliczności, które ją do tego zmuszają. A że ostatnio nie zmuszają? To i socjalnego PiS od dobrych paru miesięcy zdecydowanie mniej!
Mówiąc w uproszczeniu: PiS wygrał wybory w 2015 r., bo zrobił socjalny blitzkrieg. Z 500 plus w roli wunderwaffe. Siłą rozpędu dorzucając do tego jeszcze załatwienie sprawy godzinowej stawki minimalnej. Ale po kilku miesiącach (połowa 2016 r.?) prawica zaczęła się orientować, że opozycja na polu socjalnym została daleko, daleko w tyle. PiS wrzucił więc na luz. I czeka. Bo nic nie musi.
To zupełnie inna sytuacja niż w latach 2012–2015. Można nawet powiedzieć, że tamte czasy późnej Platformy były chyba najbardziej prosocjalnym okresem w historii III RP. Z jednej strony rządząca koalicja Platformy i PSL była u kresu swojej długiej podróży. Donald Tusk rumienił się na samą myśl, że w młodości wydawał podziemne pisma Hayeka i ogłaszał, że jest „trochę socjaldemokratą”. Jan Krzysztof Bielecki przyznawał, że „czasem trzeba przykeynesować”. Obaj panowie do spółki odwracali prywatyzację systemu emerytalnego. A więc robili pierwszą reformę gospodarczą w historii III RP, której celem było mniej, a nie więcej rynku. Zaraz potem Władysław Kosiniak-Kamysz wprowadził rodzicielski zasiłek swojego imienia, minister finansów Mateusz Szczurek głosił otwarcie, że polskie podatki są niesprawiedliwe (bo bogaci płacą za mało, a biedni za dużo) i że trzeba walczyć z plagą umów śmieciowych. Nigdy tego nie sprawdzimy, ale gdyby w 2015 r. Platforma jakimś cudem wygrała wybory, to (przynajmniej na początku) i jej politycy daliby Polakom coś socjalnego. Może nie 500 plus, ale na przykład system państwowych dopłat do wynagrodzeń (był w otoczeniu Ewy Kopacz taki pomysł). Oczywiście Platforma grała kartą socjalną ze strachu przed PiS, który rósł wówczas w siłę, żeglując na fali krytyki neoliberalnej i niesprawiedliwej polskiej transformacji.
A potem były wybory, w których zmęczona i rozciągnięta ideowo (od Hayeka do walki ze śmieciówkami jest jednak spory kawałek) Platforma przekazała socjalną pałeczkę ugrupowaniu Kaczyńskiego. To wtedy doszło do wspomnianego już socjalnego blitzkriegu, którego ukoronowaniem było 500 plus, duża podwyżka liczonej godzinowo płacy minimalnej i obniżenie wieku emerytalnego. Ale socjalny blitzkrieg na bardzo niesocjalnej ziemi stworzył nową dynamikę. Było trochę jak z afrykańskimi ofensywami marszałka Rommla z czasów II wojny światowej. W wyniku takiej operacji front przesuwał się nie o kilkadziesiąt, tylko o kilkaset kilometrów. I wtedy PiS rozejrzał się wokoło, konstatując, że stoi zupełnie sam. Bo Platforma, gdy wstała i otrzepała się z wyborczej porażki, to wcale za PiS nie pobiegła. Raz, że nie bardzo to pasowało do wyobrażeń polityków, którzy zaczęli w niej po 2015 r. dominować. Grzegorz Schetyna czy Borys Budka nigdy nie zasłynęli jako postaci o szczególnie prospołecznym usposobieniu. A nowy główny ekonomista partii Andrzej Rzońca to wręcz protegowany (i dość wierny naśladowca) Leszka Balcerowicza. Co jednak jeszcze ważniejsze, po wyborach w 2015 r. Platformie wyrósł pod bokiem konkurent w postaci Nowoczesnej. Było nie było zrodzonej z zapomnianej już nieco emocji „partii przeciwników rozbioru OFE”. Oba ugrupowania dość szybko doszły też do wspólnego wniosku, że w sumie bardziej niż biec za PiS ku sprawiedliwszej społecznie Polsce, wolą krzyczeć: „Łapać złodzieja”, który to złodziej porwał społeczeństwo, a przy okazji stratował mozolnie przez lata pielone rabaty praworządności.
PiS to zauważył. Przystanął i odetchnął. A przynajmniej zrobiło tak wielu członków ugrupowania. Bo wbrew temu, co ta partia lubi o sobie myśleć, jej trzon stanowią politycy ukształtowani przez neoliberalny dogmat III RP. Dla wielu 500 plus i inne socjalne pląsy były więc ryzykowną ekstrawagancją, która może wywrócić do góry nogami budżet albo rozochocić masy do żądania więcej. Brak konkurencji na tym polu po wyborach w 2015 r. ich uspokoił. I przestał mobilizować do dalszego działania. Bo po co dalej gnać, skoro nikt nie goni? Tak na dobrą sprawę ostatnim socjalnym posunięciem rządu Beaty Szydło było więc podwyższenie godzinowej stawki minimalnej w połowie 2016 r., gdy PiS wielkopańskim gestem przebił związki zawodowe i pokazał Polakom, komu ową podwyżkę naprawdę zawdzięczają.
Od tamtej jednak pory zwolennicy tezy o socjalnym PiS w zasadzie nie mają już nowych argumentów. Wręcz przeciwnie. Jesienią prawica poparła bez większego gadania probiznesowy układ CETA. Wiosną stanęła z pracodawcami w jednym szeregu w sprawie pracowników delegowanych. W międzyczasie zrezygnowano też z marzeń o wprowadzeniu do systemu jakiejś sensownej podatkowej progresji (miał temu służyć jednolity podatek, ale spadł z porządku dziennego na wniosek wicepremiera Morawieckiego). Zamiast tego pojawiły się prezenty dla biznesu. Dla tego małego był niższy CIT, dla większych niedawna zapowiedź poszerzenia logiki działania specjalnych stref ekonomicznych na cały kraj. Plus znaczące detale. A to ułatwiający eksmisję na bruk najem instytucjonalny w nowym prawie mieszkaniowym. To znów przecieki z Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Pracy z planami o skróceniu urlopów dla pracowników. Podsumowując, mamy u schyłku 2017 r. następujący obraz. Opozycja z socjalnego szlaku zawróciła. PiS stanął w miejscu. A wszyscy zgodnie zajęli się innymi sprawami (zmiany w sądownictwie czy edukacji), tam kierując cały swój rewolucyjny zapał. Lub antyrewolucyjny kontrzapał.
Wszyscy marzący o zastąpieniu partii Jarosława Kaczyńskiego w roli lewicy muszą pamiętać o jednym. Błędem byłoby myślenie, że PiS się zatrzymał, bo zabrakło mu paliwa. Paliwo w baku jest. Będzie nim program „Mieszkanie plus”. Szykowany już wyraźnie na refren wyborczych lat 2018–2019. Wówczas PiS odjedzie nieczującej tematów socjalnych opozycji o kolejnych kilkaset kilometrów. I nie zmieni tego fakt, że Kaczyński ma o gospodarce raczej mgliste pojęcie, Morawiecki pokoleniowo oraz zawodowo też jest dzieckiem neoliberalizmu, a Ziobrę czy Macierewicza interesują inne sprawy. Sytuacja byłaby lepsza, gdyby w obozie dobrej zmiany przynajmniej rysował się jakiś naturalny lider socjalnych. Teoretycznie mogłaby nim zostać na bazie 500 plus minister Elżbieta Rafalska. Ale to polityczka pozbawiona większych ambicji. Zaś w obozie prezydenta Dudy dominują raczej ludzie (i publicyści) o spojrzeniu na gospodarkę bynajmniej nie socjalnym. Od biedy takim liderem mógłby się stać Piotr Duda z Solidarności. Ale chyba przegapił swój moment i został przez Kaczyńskiego zneutralizowany.
Na dodatek w ostatnich dniach coś się znowu ruszyło. Trochę przypadkiem. Nagle bowiem z sejmowej zamrażarki wyciągnięto projekt zakazu handlu w niedziele. Co jest kolejnym przykładem na tę samą prawidłowość. Dopiero gdy PiS Kaczyńskiego musiał rywalizować z PiS prezydenta Dudy o względy Solidarności, wtedy coś skapnęło światu pracy.
Jaki z tego wniosek? Chyba taki, że jeśli ktokolwiek w opozycji marzy albo o odsunięciu PiS od władzy, albo o bardziej sprawiedliwej Polsce (albo o jednym i drugim), to winien porzucić retorykę „PiS zaczął pokazywać swoje prawdziwe antysocjalne oblicze”. I zamiast tego wrócić do pomysłu programu PiS plus. Jest on prosty. Opozycja nie kręci nosem na 500 plus ani na „Mieszkanie plus”. Nie koncentruje się też na dowodzeniu, że w trzecim akapicie jest przecinek, który może ewentualnie posłużyć jako furtka do antysocjalnych działań (nawet jeśli to faktycznie realne). Za to mówi: Nadgonimy PiS w socjalności. Mało tego, w tej socjalności go przegonimy. Jak on zbuduje mieszkania, my zbudujemy więcej i lepiej. Oni dadzą emeryturę obywatelską w wysokości 1 tys. zł, to my damy 1,5 tys. I tak dalej. A przy tym będziemy fajniejsi. Bardziej europejscy, bardziej uważni na skargi nowych wykluczonych. I będziemy bardziej szanować konstytucję.
Może ludzie wam wtedy uwierzą. Może.
Wszyscy marzący o zastąpieniu partii Jarosława Kaczyńskiego w roli lewicy muszą pamiętać o jednym. Błędem byłoby myślenie, że PiS się zatrzymał, bo zabrakło mu paliwa. Paliwo w baku jest. Będzie nim program „Mieszkanie plus”