Podczas piątkowego posiedzenia rząd ma przyjąć reformę prawa pracy, którą firmuje Emmanuel Macron. Ale związkowcy nie składają broni.
W czwartek protesty w całym kraju planuje centrala związkowa CGT (Powszechna Konfederacja Pracy). W sobotę do marszu w Paryżu nawołuje Jean-Luc Mélenchon, lider lewicowego ugrupowania La France Insoumise (Francja Niepokorna). A w poniedziałek blokady ulic zapowiadają kierowcy z central CGT oraz FO (Siła Robotników).
Protesty jednak na niewiele się zdadzą. Macron jest zdeterminowany wprowadzić reformę, którą nazywa rewolucją kopernikańską i którą uważa za wstęp do zmian, pozwalających Francji nadrobić „stracone lata”.
W słuszności może utwierdzać prezydenta to, że opór przeciwko zmianom nie jest tak duży jak w przypadku podobnych prób podejmowanych przez jego poprzedników, w tym Françoisa Hollande’a i Jacquesa Chiraca. Przykładem są ubiegłotygodniowe protesty pod auspicjami CGT, które choć według organizatorów zgromadziły 400 tys. osób (władze mówią o 200 tys.), nie sparaliżowały kraju. Tylko lokalnymi utrudnieniami skończyła się wczorajsza blokada dróg zorganizowana przez kierowców zrzeszonych w CDFT (Francuska Demokratyczna Konfederacja Pracy).
Zła koniunktura
Prezydent ma na poparcie swoich planów twarde liczby. Bezrobocie nad Loarą wynosi 9,5 proc. i spada wolniej niż w innych krajach Eurolandu. A od 40 lat, bez względu na koniunkturę, nie było niższe niż 7 proc. Wskaźnik ten jest dużo wyższy w przypadku ludzi młodych – od kryzysu nie spadł poniżej 20 proc. Zmorą rynku pracy jest zatrudnianie na czas określony, co szczególnie uderza w młodych; z danych OECD wynika, że tak pracuje połowa osób w wieku 15–24. To dwa razy więcej niż średnia w organizacji.
Zwyczajowo za ten stan rzeczy obwinia się nieelastyczny francuski kodeks pracy, który sprawia, że firmy nie chcą zatrudniać, bo obawiają się, że nie będą mogły zwolnić, gdy zajdzie potrzeba. Dlatego też główny kierunek proponowanej przez Macrona reformy idzie w tym kierunku, by przedsiębiorstwa mogły łatwiej redukować zatrudnienie.
Przykładem kwestia zwolnień grupowych. Dotąd, gdy firmy uzasadniały redukcje względami ekonomicznymi, francuskie sądy przy odwołaniach badały ich zasadność, często biorąc pod uwagę globalną kondycję firmy (która może być lepsza niż francuskiego oddziału). Teraz ma się to zmienić.
Projekt odnosi się też do innej, krytykowanej przez biznes kwestii: odszkodowań za bezprawne zwolnienie. Koszty z tym związane były nieprzewidywalne, bo sądy często orzekały w takich wypadkach odszkodowania w wysokości nawet kilkudziesięciu miesięcznych pensji. Teraz kwestia ma zostać uregulowana przez wprowadzenie widełek. Bezprawnie zwolniona osoba mogłaby liczyć na odszkodowanie w wysokości trzech miesięcznych uposażeń za każde dwa lata pracy. Maksymalnie będzie to 20-krotność zarobków (jeśli przepracowała 30 lat). Zwolniony nie będzie miał już dwóch lat, aby skierować do sądu sprawę przeciw byłemu pracodawcy; teraz będzie musiał podjąć taką decyzję w rok.
Inny problem
Ciekawie wypada porównanie propozycji zmian z przepisami w Polsce, bo chociaż nasze prawo chroni zatrudnionych, to często w węższym zakresie niż to we Francji. Przykładem zapisy dotyczące odszkodowania na wypadek bezzasadnego zwolnienia, które nad Wisłą nie może być wyższe niż równowartość trzech pensji. Firmy w Polsce również muszą podawać przyczyny zwolnień grupowych; jeśli robią to ze względów ekonomicznych i zostanie to podważone, sąd rozstrzyga o tym jednak tylko na podstawie kondycji polskiego oddziału.
Nie wszyscy ekonomiści są zgodni co do tego, że francuska gospodarka najbardziej potrzebuje zmian w prawie pracy. Wskaźniki produktywności nad Loarą nie różnią się za bardzo chociażby od tych w Stanach Zjednoczonych, co wskazywałoby, że jeśli Francuzi pracują, to pracują wydajnie. Zajmujący się problematyką pracy ekonomista Dani Rodrik w niedawnym komentarzu dla „Project Syndicate” wskazuje, że inne europejskie kraje z równie silną, kodeksową ochroną pracowników są w stanie konkurować na międzynarodowych rynkach, o czym świadczyłyby chociażby nadwyżki w handlu zagranicznym (Francja ma lekki deficyt), jakim cieszą się gospodarki w Niemczech i Holandii. To oznaczałoby, że francuski problem leży gdzie indziej.