Wszyscy już słyszeli po pięć razy: w Google’u pracował sobie, nikomu nie wadząc, typowy koder, niejaki James Damore. Pewnego dnia, zachęcony przez deklaracje firmy matki, że wszelkie sugestie będą mile widziane, taką właśnie sugestię z siebie wyprodukował.
Nie była to zwykła sugestia w rodzaju „Więcej kawy!”, ale rodzaj manifestu; rzecz miała z dziesięć stron, kilka poważnych wykresów i dotyczyła polityki różnorodności w Google’u, a konkretnie była jej krytyką. Jakiś usłużny kolega Damore’a ujawnił ów dokument, czym wywołał jedną z tych gwałtownych burz w mediach społecznościowych, które sprawiają, że człowiekowi odechciewa się żyć, zaczyna wierzyć, że demokracja jednak jest niemożliwa, i błaga, żeby rodzina zrzuciła się dla niego na stację badawczą na Antarktydzie, gdzie dożyje starości wyniańczając małe pingwiny z jaj.
Tym, którzy właśnie wracają z izolacji na Antarktydzie, spiesznie wyjaśniam, że „różnorodność” to techniczny termin polityczny, który oznacza reprezentację mniejszości w danej grupie. Różnorodna będzie na przykład drużyna koszykówki, której członkami będą biali, czarni, Azjaci, muzułmanie, kobiety, homoseksualiści i osoby transpłciowe. I o ile nie jest to zapewne idealny skład dla NBA, to jest wiele grup – na przykład zbiór pracowników Google’a – gdzie taka różnorodność jest wielce pożądana. Najwięcej nacisku w Dolinie Krzemowej kładzie się na zwiększenie reprezentacji kobiet, z jakiegoś powodu bowiem kobiet w technologii i programowaniu wciąż jest bardzo mało.
No i właśnie – dlaczego tak się dzieje? Damore – i tu jest sedno kontrowersyjności jego pozycji – twierdzi, że jedną z przyczyn (ale tylko jedną! „Nie przeczę, że seksizm jest faktem”, zaznacza) są różnice biologiczne między płciami, które manifestują się w różnych statystycznych rozkładach pewnych cech wśród kobiet i mężczyzn. Kobiety, pisze Damore, są częściej zorientowane na ludzi, mężczyźni zaś statystycznie częściej bywają zorientowani na rzeczy. Poza tym mężczyźni wolą systematyzować, kobiety zaś wolą empatię – i z tego powodu to właśnie więcej panów ciągnie do programowania. Dolina Krzemowa może cierpieć na brak kobiet także dlatego, że są one wyżej na skali neurotyczności, a więc trudniej im funkcjonować w tych jakże stresogennych warunkach. Ich pensje mogą być niższe, bo ich (średnio rzecz ujmując) bardziej kooperacyjna natura sprawia, że trudniej im twardo negocjować warunki zatrudnienia.
Damore sugeruje, że zatrudnianie mniejszości, w tym kobiet, „na siłę” (tak widzi obecną praktykę różnego rodzaju akcji afirmatywnych) nie jest optymalne ani z punktu widzenia firmy, ani społecznej sprawiedliwości. Zamiast tego proponuje zwiększenie różnorodności poprzez zmianę warunków pracy, na przykład tak, aby bardziej pasowały one statystycznej kobiecie. Wymienia między innymi pisanie kodu w parach i większy nacisk na równowagę życia prywatnego i pracy. Za formę dyskryminacji uważa wszelkie przedsięwzięcia, które skrojono specjalnie dla konkretnych ras czy płci, takie jak warsztaty czy arbitralna alokacja przedstawicieli mniejszości w zespołach.
Potem Damore mówi co nieco o masowo lewicowych skrzywieniach w samym Google’u, a także w naukach społecznych, których badaniami wszak podpiera się firmową politykę różnorodności (drastyczna większość pracowników naukowych w tych dziedzinach głosuje na Demokratów). Twierdzi, że owe skrzywienia czynią wszelką merytoryczną dyskusję na tematy związane z biologicznymi różnicami niemożliwą. Memo zawiera o wiele za daleko idące wnioski i sugestie rodem z rzadko oddającego się interakcjom społecznym mózgu, ale jeśli chodzi o sam czysty opis stanu wiedzy na temat różnic między płciami, to Damore trzyma się mniej więcej tego, co wiemy z badań. Naprawdę tak jest.
Po publikacji tego dokumentu Damore z hukiem wyleciał z pracy, a świat podzielił się na dwie części. Jedna z nich uznała pojawienie się Damore’a za drugie przyjście Chrystusa, który tym razem zbawi ludzkość od politycznej poprawności, rzuci na kolana zawodzące chóry identity politics i poprowadzi nas ku niezmąconej prawdzie. Druga część uznała go zarazem za antychrysta i idiotę, groteskowego proroka alt-prawicy, który oczywiście, jak to frajer, ma aparycję bladego mieszkańca piwnic, w życiu nie widział na oczy żadnej kobiety i pewnie dlatego gada takie bzdury. I o ile sama wirtualna nawalanka między stronami była rytuałem dobrze nam już znanym, przewidywalnym, a także w pewnym sensie – nie wahajmy się tego powiedzieć – kojącym, o tyle w tej konkretnej wojence wyszło na jaw coś, co być może powinno być oczywiste dla każdego normalnego człowieka, a mnie jednak mocno zszokowało.
Otóż... nikt nie potrafi czytać ze zrozumieniem. Nikt! Ani prawica, ani lewica. Nawet pseudoneutralna swołocz, tak, oni też nie!
No dobrze, jest kilku takich, którzy potrafią. Steven Pinker na przykład dał radę. Albo Jonathan Haidt. Wielu profesorów biologii ewolucyjnej i psychologii. Ale ich nikłe skomlenia nikną w harmidrze wtórnego (a może pierwotnego) analfabetyzmu. Żeby było jasne: nie zżymam się na ludzi, którym a) nie chce się czytać wypocin Damore’a, b) nie mają treningu w rozumieniu tego typu argumentów, w związku z czym decydują się nie odzywać. Pretensje mam wyłącznie do dziennikarzy, publicystów, osobowości na Twitterze czy dumnie zalogowanych uczestników dyskusji w poważnych mediach, takich jak „The New York Times”. W końcu wydaje im się, że ich zrozumienie sprawy jest wystarczające do publicznego wyrażania opinii, czyż nie? A więc jako publika mam prawo ich wytykać palcami.
„Business Insider” na przykład drukuje wywiad z pracownicą Google’a, niejaką Lauren, aby ta mogła się wypowiedzieć, że: „To niezwykle trudne, gdy ktoś ocenia twoje umiejętności zawodowe bez żadnych podstaw”. Nie, Lauren. Damore nie ocenia twoich umiejętności zawodowych. Powtórzę odwieczny argument przeciw robieniu ze statystyki złotego cielca: powiedzieć, że mamy w Polsce 10 proc. więcej grubych mężczyzn niż kobiet (nie mam pojęcia, czy tak jest), to nie to samo, co stwierdzić, że pan Robert Lewandowski nie nadaje się do kopania piłki nożnej, bo jest otyły. To znaczy tylko tyle, że jeśli mam sklep dla puszystych, to mogę się spodziewać nieco większego obrotu w dziale męskim. „James Damore mówi o kobietach »neurotyczne«. To słowo o negatywnych konotacjach i pokazuje słabość »nauki« za jego twierdzeniami” – pisze wyróżniona przez ekipę „NYT” komentatorka. O rany. „Neurotyczność” to nie obelga, ale nazwa jednej z „wielkiej piątki” cech osobowości, do której należą też np. ekstrawersja czy sumienność; każda osobowość ma jej mniej lub więcej, statystycznie kobiety faktycznie w tej konkurencji wygrywają. Ale znowu, tak jak z otyłością – złap w jedną rękę dwie kobiety, w drugą zaś kobietę i mężczyznę, a może się zdarzyć, że jest większa różnica w neurotyczności między kobietami niż między parą mieszaną.
„Facet twierdzi, że kobiety nie potrafią znieść stresu” – pisze inna i żeby mu zaprzeczyć, opisuje historię swojego życia: otóż pracuje na uniwersytecie, wychowuje dziecko z autyzmem i opiekuje się chorą matką, która mieszka aż 60 mil od jej miejsca pracy. Tylko kto dał jej pracę na uniwersytecie, jeśli nie rozumie, że anegdota z jej życia w żadnym wypadku nie podważa tezy o statystycznych różnicach w dystrybucji? Analogiczny argument mógłby wyglądać tak: „Twierdzicie, że kobiety są generalnie niższe? To bzdury, oto historia mojego wuja, który musiał stawać na dwóch stołkach, żeby wyjąć z lodówki szynkę”.
Magazyn „Wired” z kolei reklamuje się na Twitterze, że będzie „demaskował” rzekomo pseudonaukowe twierdzenia Damore’a i w swym artykule pokaże nam naukowca, na którego były googlista powołuje się w dokumencie, a który (sic!) spektakularnie odrzuci tezy akolity ku uciesze tłumu. Oto co mówi ów naukowiec, profesor Richard Lippa z Cal State Fullerton: „Średnio – powtarzam, średnio – mężczyźni są rzeczywiście bardziej zainteresowani zawodami zorientowanymi na rzeczy i ta różnica jest faktycznie duża”. I dodaje: „Jednak zakładałbym, że kobiety pracujące z technologią w Google’u są pewnie bardziej zorientowane na rzeczy niż przeciętna kobieta. A czy bardziej niż mężczyźni w Google’u? Nie mam pojęcia”. Brawo, „Wired”, w sprytnym wywiadzie wyciągnąłeś z profesora dokładnie to, co napisał o jego badaniach Damore, i nie zrozumiałeś, co do ciebie powiedział. Czapki z głów, dziennikarzu śledczy, teraz idź obnaż brak nóg u warszawskiej syrenki.
Zawsze człowieka bardziej denerwują błędy jego własnych pobratymców, stąd wywnętrzam się głównie na krytykę spadającą na Damore’a z lewej strony (choć doskonale rozumiem, że lata opresji sprawiają, że na wszelkie zabawianie się płcią i kompetencją człek reaguje nerwowo), ale i prawica przypisuje mu przedziwne tezy. Na przykład twierdząc, że wypowiada się on przeciwko zróżnicowaniu siły pracowniczej. Otóż Damore wyraźnie pisze, że szuka lepszych sposobów na przyciągnięcie kobiet, a nie że pragnie je zamknąć w kuchni, bo mają problem z odróżnieniem algorytmu od konfitur.
Moja opinia: w bitwie między naturalnym a kulturowym pochodzeniem różnic memo Damore'a mocno przegina w stronę natury, obniżając rangę stresorów kulturowych, i może zrozumiale wkurzać kobiety, bo jeśli całe życie boksujesz się z systemem, ostatnia rzecz, jakiej potrzebujesz, to „obiektywna” czy „niezaangażowana” krytyczna analiza twojej grupy. Ale mimo że traktuje naukę wybiórczo, dokument cytuje faktyczne badania i nie zawiera nieprawdy. Z tego jednak, że coś jest faktem, nie wynika moralnie nic. Nawet bowiem gdyby wszystkie kobiety płakały na widok kodu, to i tak moglibyśmy skonstruować argument, że obowiązkiem moralnym jest je zachęcać do kodowania – jest to bowiem argument z innego porządku, z porządku wartości. Z tego, że mój pies jest brzydki, nie wynika, że nie powinnam go kochać, a z różnic w dystrybucji cech nie wynika wprost, że nie powinno się stosować akcji afirmatywnych. Można jednak dyskutować o ich efektywności, na przykład z Damore’em, któremu zdarza się wrzucić sensowną sugestię tu czy tam. I faktycznie trzeba być milszym dla konserwatystów w Dolinie Krzemowej, bo akurat tam nie mają lekko – chociaż i ja bym w zaistniałym pandemonium zapewne zwolniła Damore’a; nie dlatego, że zrobił coś źle, ale z zachowawczości biznesowej, by uniknąć fatalnego PR-u.
Opinia jak opinia, ale jestem z niej dumna, bo żem ją se wyrobiła po uważnej lekturze wielu stron, podczas której nie wrzeszczałam na widok pierwszej podejrzanej politycznie tezy albo na widok przeciwnika w debacie, ale próbowałam dzielnie zrozumieć, o co komu i dlaczego chodzi. Na Boga. Ludzie. Zanim staniemy na barykadach, przejrzyjmy krytycznie swoje własne manifesty wojenne, bo bez tego będziemy jak stado pędzących umysłów, tratujące wszelki niuans. A że będą nas takie dwa stada, to się zderzymy, zadepczemy na śmierć, a po nas zostanie tylko pustynia nuklearna. Dlaczego pustynia? Nie wiem, ale sam obraz mnie przekonuje.