Tragiczne wydarzenia w Charlottesville oraz konflikt z Koreą Północną spadły Donaldowi Trumpowi z nieba. Bo skutecznie przykryły śledztwo w sprawie jego kontaktów z Moskwą
Dziennik Gazeta Prawna
Wina leży po obu stronach – te słowa prezydent USA wypowiedział z naciskiem. Zapadła cisza, po której Donald Trump powiódł wzrokiem po reporterach, po czym powtórzył. – Wina za tragedię w Charlottesville leży po obu stronach.
To nieduże miasto w stanie Wirginia skupia w sobie amerykańskie skrajności. To rodzinna miejscowość prezydentów Thomasa Jeffersona i Jamesa Monroe’a, ale w miejscowym parku uhonorowano pomnikiem Roberta E. Lee, generała Konfederacji z okresu wojny domowej. Ten pomnik stał też w tle ostatnich wydarzeń – wiec zwolenników Białej Ameryki, neonazizmu, neo-Konfederacji oraz członków milicji obywatelskich zwołano w obronie statui, którą po stu latach miejscowy ratusz postanowił usunąć. Miesiąc wcześniej w tej samej sprawie przed pomnikiem protestowali członkowie Ku Klux Klanu.
Protestujący i kontrprotestujący nie przebierali w słowach i metodach. Już w piątek w Charlottesville starło się około setki najbardziej krewkich uczestników manifestacji. W sobotę emocje sięgnęły już zenitu: po mieście krążyli uzbrojeni członkowie neonazistowskich bojówek oraz ich adwersarze. Pierwsi krzyczeli: „Krew i ziemia!” – w nawiązaniu do hitlerowskiego „Blut und Boden”, drudzy: „Pozabijać nazistów”. Przed południem ratusz wprowadził stan wyjątkowy – ale za późno, by opanować sytuację. Trzy godziny później jeden ze zwolenników Białej Ameryki wjechał rozpędzonym dodge’em w tłum kontrdemonstrantów. Jedna osoba zginęła, dwadzieścia zostało rannych.
Dla Trumpa wydarzenia w Charlottesville dałoby się sprowadzić do prostego opisu: dwie grupy agresywnych, przeważnie młodych ludzi, skoczyły sobie do gardeł. Dla innych, nawet tych, którzy stanowią polityczne zaplecze Białego Domu, była to konfrontacja Dobra ze Złem. – Biały rasizm jest obrzydliwy. Tu nie ma żadnej moralnej wieloznaczności – powiedział Paul Ryan, republikański przewodniczący Izby Reprezentantów. „Modląc się za Charlottesville, wspominamy fundamentalne prawdy zapisane (...) w Deklaracji Niepodległości: wszyscy zostaliśmy stworzeni równi, wszyscy zostaliśmy obdarzeni przez Stwórcę niezbywalnymi prawami” – napisali dwaj byli prezydenci, George H.W. Bush i jego syn George W. Bush, we wspólnym oświadczeniu.
Po słowach Trumpa, że wina leży po obu stronach, nastąpił eksodus członków rozmaitych ciał doradczych działających przy prezydencie USA: z „rady prezesów koncernów” przy Białym Domu wycofali się przedstawiciele firm Intel, Merck i Under Armour. W środę lokator Białego Domu postawił więc kropkę nad i: „Zamiast wywierać presję na ludzi biznesu, wolę zakończyć pracę Manufacturing Council oraz Strategy & Policy Forum. Dziękuję wszystkim!” – zatwittował. Zadowolone z Trumpa są tylko środowiska, które stały za organizacją wiecu. „Dziękuję, prezydencie, za twoją uczciwość i odwagę powiedzenia prawdy” – napisał na Twitterze jeden z byłych liderów KKK.
W kalkulacjach Białego Domu ta tragedia – która dla prezydentury Trumpa może być przełomowa, bo potwierdza, że obudził demony radykalizmu drzemiące w amerykańskim społeczeństwie – nie ma większego znaczenia: w sondażach prezydent biznesmen ma poparcie niższe, niż mieli jego poprzednicy w najgorszych dniach swoich kadencji. Odwraca się od niego także zaplecze Partii Republikańskiej – odsetek zwolenników wśród wyborców tego ugrupowania w ostatnich tygodniach stopniał z 73 proc. do 59 proc. A jednocześnie w innym interesującym sondażu – w którym zadano pytanie: „Czy będziesz popierać Trumpa bez względu na wszystko?” – liczba twardych zwolenników prezydenta sięgnęła 24 proc. Ta baza najprawdopodobniej po wydarzeniach w Charlottesville tylko okrzepła.
Co więcej, przedłużanie dyskusji na temat konfrontacji w Charlottesville jest Białemu Domowi tylko na rękę. Daje czas na zakulisowe rozegranie znacznie ważniejszej partii: tej, w której stawką może być impeachment. Chodzi w niej zarówno o to, jakie relacje łączą prezydenta z Rosją, jak i o działania, na jakie poważył się lokator Białego Domu, by utrudnić śledztwo mające przynieść odpowiedź na pierwsze pytanie.
Rosyjski łącznik
E-mail o tytule „Spotkanie z rosyjskim przywództwem – z Putinem włącznie” wpadł do skrzynek siedmiu najbliższych współpracowników Trumpa w marcu ubiegłego roku, gdy kampania wyborcza w USA nabierała tempa. Napisał go pracownik średniego szczebla kampanijnego aparatu, podsumowując luźne i nieformalne kontakty z przedstawicielami Moskwy i przekazując chęć Rosjan do zorganizowania spotkania Trump – Putin. Padła propozycja, by kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych spotkał się z wysłannikami Kremla w maju ubiegłego roku.
Szkopuł w tym, że – jak wynika z dyskusji, jaką prowadzili doradcy Trumpa za pomocą poczty elektronicznej – sztab doskonale wiedział, że takie spotkanie, podobnie jak i inne oferty wsparcia, jakie mogły paść ze strony Kremla, były sprzeczne z amerykańskim prawem, jak np. Logan Act – ustawa ta przewiduje grzywny i kary więzienia dla obywateli USA, którzy bez zgody władz wdają się w negocjacje z rządami innych państw. „Są przepisy, które trzeba byłoby obejść” – pisał jeden z doradców Trumpa.
Korespondencja, w której uczestniczył ówczesny szef kampanii prezydenta – kierujący sztabem do połowy 2016 r. Paul Manafort – nie przynosi szczególnych rewelacji na temat kontaktów „wszystkich ludzi kandydata” z Kremlem. Ale świadczy o jednym: Trump i jego ludzie wiedzieli, że przyjmując jakiekolwiek wsparcie ze strony Rosji, będą łamać amerykańskie prawo. – Jeżeli którykolwiek z nich potem spotkał się z Rosjanami lub zaakceptował ich wsparcie, te e-maile z obawami (o legalność działania – red.) mogą zostać użyte do udowodnienia, iż doskonale wiedzieli, że takie spotkania są potencjalnie nielegalne – komentuje były prokurator federalny Renato Mariotti.
Ekipa śledczych pod przewodnictwem prokuratora Roberta S. Muellera III wyraźnie zagięła parol na Manaforta. Tuż przed tragedią w Charlottesville wyszło na jaw, że w ramach dochodzenia uzyskano nakaz przeszukania domu i biura tego polityka. „Nie poproszono prawników Manaforta o wydanie stosownych dokumentów, uzyskano nakaz przeszukania – podkreśla komentator „The New York Timesa”. – W Ameryce trudno o agresywniejsze wyrażenie podejrzeń prowadzących dochodzenie”.
Cóż, trudno się dziwić. Manafort ma w życiorysie kilka niezbyt jasnych kart. Był doradcą Wiktora Janukowycza, obalonego trzy lata temu prezydenta Ukrainy, robił interesy z ukraińskim oligarchą Dmytro Firtaszem (mającym kontakty z Kremlem) i rosyjskim miliarderem Olegiem Deripaską. Do tego jego partnerem w interesach był Konstanty Kilimnik, uznawany za człowieka rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU na Ukrainie. Kanałów do potencjalnych kontaktów, jak widać, nie brakowało. Co więcej, były biznesowy partner Manaforta, Roger Stone (pracujący dla Partii Republikańskiej i doradzający Trumpowi) przyznał, że jest „przyjacielem” osoby, która odpowiada za przecieki e-maili ze sztabu Hillary Clinton, do jakich doszło w trakcie kampanii. Korespondencję opublikował wówczas portal WikiLeaks, coraz częściej kojarzony z rosyjskimi służbami wywiadowczymi.
O tym, czy Manafort i Stone pofatygowali się na spotkania z przedstawicielami Moskwy i coś w ten sposób uzyskali, wciąż jeszcze nie wiemy nic pewnego. Za to w otoczeniu Donalda Trumpa nie brak innych osób, które na takie spotkania sobie pozwoliły. Carter Page, konsultant w przemyśle naftowym, który podczas kampanii miał doradzać kandydatowi w kwestiach polityki zagranicznej, w lipcu ubiegłego roku – już po wymianie e-maili odkrytych przez śledczych – spotkał się z rosyjskim ambasadorem w USA Siergiejem Kislakiem (w czerwcu został przez Kreml odwołany). Na dodatek Page spotykał się z menedżerami spółki naftowej Rosneft oraz posiada udziały w Gazpromie. Podobne kontakty w Rosji ma Rex Tillerson, były prezes koncernu ExxonMobil, a obecny sekretarz stanu – zaliczający się podobno do grona przyjaciół Władimira Putina oraz Igora Sieczina, wieloletniego doradcy Kremla, dziś kierującego Rosneftem. Z Kislakiem miał się też dwukrotnie spotkać w trakcie kampanii wyborczej Jeff Sessions, prokurator generalny USA.
Takie spotkanie kosztowało już stanowisko byłego doradcę Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego gen. Michaela Flynna (także opłacanego przez Russia Today komentatora): w lutym musiał zrezygnować ze stanowiska, bo zataił kontakty z Rosjanami. Już po dymisji okazało się, że Flynn nie ujawnił w swoim oświadczeniu podatkowym za 2016 r. ok. 150 tys. dol. otrzymanych w ramach honorariów za wystąpienia – m.in. na antenie RT.
Tajemnicze połączenie serwerów
Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Powiązania amerykańskiego prezydenta milionera i jego bliskich z Rosją są równie mocne, i może nawet jeszcze bardziej skomplikowane. Biznesowym partnerem i doradcą w Trump Organisation – konglomeracie spółek należących dziś do rodziny prezydenta – był przez lata Felix Sater, urodzony w Rosji biznesmen działający na rynku nieruchomości z kilkoma brudnymi interesami na koncie, m.in. podejrzeniami o współpracę z rosyjską mafią i udowodnionym udziałem w przekręcie na 40 mln dol. (Sater wymigał się od odpowiedzialności, zostając informatorem prokuratorów zajmujących się zorganizowaną przestępczością). Sater pośrednio miał prowadzić interesy z Firtaszem, a także podpisać warty 150 mln dol. kontrakt z FL Group, islandzkim funduszem hedgingowym, którego klientem ma być Władimir Putin. FL Group jest zaś inwestorem w projekcie Trump Soho.
Jeszcze dziwniejsze powiązanie łączy Trump Organization z rosyjskim Alfa Bankiem, słynącym z niezłych relacji z Kremlem. W czasie kampanii wyborczej komputery banku miały „nawiązywać połączenie” z serwerami firmy Trumpa, co porównywano w mediach do „nieustannego sprawdzania czyjegoś numeru telefonu”. Czy wynikł z tego jakiś kontakt między podwładnymi Trumpa a kimś w Alfa Banku – nie wiadomo. Za to prawnik, który reprezentował interesy Alfa Banku w Ameryce, pod koniec lipca został nominowany przez Biały Dom na jedno z kluczowych stanowisk w Departamencie Sprawiedliwości.
A propos numerów telefonów: gdyby Trump chciał się porozumieć z Władimirem Putinem, mógłby też sięgnąć do własnej listy kontaktów. Jest na niej Fedor Jemieljanienko, mistrz świata w sambo, zawodnik MMA i partner w interesach firm Trumpa, podobnież znajomy „z maty dżudo” prezydenta Rosji . Kolejne nazwisko z tej listy to Siergiej Millian, chętnie goszczony przez dygnitarzy w Moskwie szef Rosyjsko-Amerykańskiej Izby Handlu. I wreszcie współorganizator konkursu Miss Universe, rosyjski oligarcha z rynku nieruchomości Aras Agałarow.
Dziś nie ma już też większych wątpliwości, że własne kanały kontaktu z Rosją wypracowali również najbliżsi Trumpa. Jak się okazało na początku lipca, syn prezydenta i obecny szef Trump Organization Donald Trump Jr. w czerwcu ub.r. spotkał się w Trump Tower z wysłanniczką Moskwy, prawniczką Natalią Weselnicką. Przed spotkaniem juniorowi obiecywano haki na Hillary Clinton – czy rzeczywiście w ręce młodego Trumpa trafiły kompromitujące materiały, wykaże dopiero śledztwo. On sam zaprzecza. – Dziś postąpiłbym inaczej – kajał się w wywiadzie telewizyjnym udzielonym, gdy sprawa wyszła już na jaw.
Własne dojścia do Kremla ma też nieodstępująca dziś na krok od ojca Ivanka Trump. Jej przyjaciółka – Wendi Deng – jest byłą żoną medialnego magnata Ruperta Murdocha. Deng swego czasu przypisywano sekretny romans z samym prezydentem Rosji, co pewnie było tabloidową plotką. Nie ulega natomiast wątpliwości, że do grona przyjaciół Deng należy Roman Abramowicz, swego czasu najbogatszy Rosjanin, który co prawda przeniósł interesy w sporej mierze na Zachód, ale w sytuacji krytycznej mógłby z powodzeniem dostać się do gabinetu Putina. No i wreszcie pozostaje kolejny „doradca” Trumpa: mąż Ivanki, Jared Kushner. To jeszcze jeden człowiek z kręgu najbliższych współpracowników prezydenta, który swego czasu spotkał się z ekscelencją Kislakiem.
Sztuka przetrwania
Inna sprawa, że bez względu na to, czy rzeczywiście doszło do jakiegoś układu z Kremlem, czy też skończyło się na pogaduszkach, ludzie prezydenta nie mają zamiaru czekać na wyniki śledztwa z założonymi rękami. W USA wciąż pamięta się prokuratora Kennetha Starra, który badał interesy rodziny Clintonów. Zaczął od sprawdzania niejasnych kontraktów zawieranych z branżą budowlaną, gdy Bill Clinton był gubernatorem Arkansas, a skończył, niemalże doprowadzając do impeachmentu prezydenta Billa Clintona za kłamstwa podczas składania zeznań pod przysięgą.
Dlatego już dziś, od Gabinetu Owalnego po szeregowych doradców prezydenta, trwa próba zdyskredytowania szefa komisji śledczej Roberta Muellera. Nie jest to łatwe, bo Mueller to prawnik i były szef FBI, który nie ma wiele wspólnego z demokratami – trudno więc go oskarżyć o polityczną zawziętość. Za to ma, jak twierdzi Trump, wielkie ambicje. Prezydent USA ujawnił, że Mueller ubiegał się o powrót na stanowisko szefa FBI ledwie dzień po tym, jak ten pozbył się dotychczasowego dyrektora Biura Jamesa Comeya. – Siedział w tym krześle – miał wskazywać Trump podczas rozmowy w Gabinecie Owalnym. – Był tu, chciał tej roboty – dorzucał, sugerując, że za zaciekłością śledczych mogą stać zawiedzione nadzieje Mullera. O ironio, współpracownicy prezydenta, próbując dyskredytować śledczego, opowiadają o jego bliskiej przyjaźni z Comeyem.
Nie ulega wątpliwości, że obaj byli szefowie FBI współpracowali w czasach prezydentury Busha juniora w Departamencie Sprawiedliwości i – zgodnie z tym, co twierdzą ich podwładni – darzą się szacunkiem. Natomiast z perspektywy Białego Domu łatwiej jest podważyć intencje ekipy zebranej teraz przez Muellera. Znalazł się w niej m.in. były wysoki rangą urzędnik Departamentu Sprawiedliwości Andrew Weissmann, specjalizujący się w przestępstwach finansowych. Weissmann nie ukrywa, że wspierał finansowo Partię Demokratyczną i kampanie wyborcze byłego prezydenta Baracka Obamy. Podobnie Jeannie Rhee, prawniczka, która pracowała wcześniej m.in. dla Clinton Foundation.
Tragedia w Charlottesville przesłoniła porażkę zespołu Muellera: z ekipy dochodzeniowej odszedł Peter Strzok, jeden z najbardziej doświadczonych agentów FBI specjalizujących się w problematyce kontrwywiadowczej (kierował wcześniej m.in. dochodzeniem w sprawie używania przez Hillary Clinton prywatnej poczty elektronicznej do prowadzenia służbowej korespondencji). Bez względu na to, czy Strzok wyłączył się ze śledztwa „za sprawą” Białego Domu, czy też nie – Mullerowi będzie teraz trudniej badać takie wątki dochodzenia, jak „połączenie” między serwerami Trump Organization i Alfa Banku.
Prokurator jednak nie odpuszcza. Z nieoficjalnych informacji, jakie przesączają się do amerykańskich mediów, wynika, że śledczy szykują się do przesłuchań „w Zachodnim Skrzydle Białego Domu”. Zachodnie Skrzydło mieści biura samego prezydenta – z Gabinetem Owalnym na czele – a także jego kluczowych doradców oraz szefa sztabu. Można zatem zakładać, że tym razem to Trump (lub Kushner) będą musieli się pofatygować przed oblicze Muellera. W środę stacje telewizyjne w USA podały też, że zeznania będzie musiała też złożyć wieloletnia sekretarka Trumpa z biurowca Trump Tower, która mogła być świadkiem wizyt gości z Moskwy.
Na wyniki konfrontacji Trump – Mueller czekają też z niecierpliwością demokraci, którzy praktycznie od momentu rozstrzygnięcia wyborów szykują grunt pod impeachment. Potencjalnych pretekstów nie brakuje: od wykorzystywania stanowiska politycznego do promocji biznesowych przedsięwzięć prezydenckiej rodziny aż po kontakty z Rosją. Oczywiście w tej chwili perspektywa usunięcia Donalda Trumpa ze stanowiska wydaje się być wyjątkowo odległa – zwłaszcza że w Kongresie niepodzielnie dominują republikanie. Z drugiej jednak strony, każdy błąd Trumpa – a wypowiedzi po incydencie w Charlottesville do takich należą – przyczynia się do topnienia partyjnego zaplecza. Może nadejść taki dzień, że republikanie dopuszczą myśl o usunięciu Trumpa ze stanowiska choćby po to, żeby przetrwać.