Japońskie firmy energetyczne inwestują miliardy dolarów w nowe środki bezpieczeństwa w elektrowniach jądrowych. Prąd z atomu przekłada się na niższe rachunki odbiorców, ale ponad sześć lat po wypadku w Fukushimie energia jądrowa nie przestaje budzić kontrowersji.

Dwa lata po wielkim trzęsieniu ziemi z 2011 r. rząd Japonii ogłosił zaostrzone wymagania bezpieczeństwa dla elektrowni jądrowych. Ponieważ do tego czasu wszystkie reaktory wyłączono, praktycznie wszystkie przed ponownym uruchomieniem wymagały przebudowy. Do dziś udało się włączyć tylko pięć, które dostarczają krajowi ok. 5 proc. energii elektrycznej - sześć razy mniej niż przed wypadkiem w Fukushimie.

Tymczasem w warunkach japońskich energetyka jądrowa bardzo wyraźnie przekłada się na portfele konsumentów. W jednej z trzech działających elektrowni - Takahama - od niedawna pracują dwa z czterech reaktorów. Dwa pozostałe przechodzą gruntowny remont i nie będą gotowe do działania wcześniej niż za dwa lata. Ale od razu, po uruchomieniu bloków, operator elektrowni - koncern Kansai Electric Power Corp. - zapowiedział obniżkę cen dla odbiorców.

Jak powiedział PAP Toji Furuta z Kansai, modernizacja dwóch działających reaktorów w Takahamie kosztowała ponad miliard dolarów, ale w ciągu miesiąca obydwa bloki generują 7 mld jenów (ok. 60 mln dol.) przychodu. To oznacza, że firma do produkcji energii może kupować mniej ropy, węgla i gazu. A od 1 sierpnia obniżyła ceny dla wszystkich rodzajów odbiorców średnio o ponad 4 proc. Japoński rynek energii jest w trakcie deregulacji, zatem koszt produkcji zaczyna nabierać większego znaczenia z punktu widzenia konkurencji.

Z kolei, według japońskiego rządu, mniejsze zakupy surowców za granicą, to mniejszy deficyt handlowy, który właśnie z powodu importu nośników energii po Fukushimie urósł do niebezpiecznych, zdaniem władz w Tokio, rozmiarów.

Kolejne koncerny starają się o ponowne uruchomienie ich elektrowni atomowych, ale w Japonii jest to skomplikowana procedura, w której duży udział mają przedstawiciele lokalnych władz, a ostateczną zgodę w praktyce wydaje gubernator danej prowincji (prefektury). Gubernator z jednej strony opiera się na opinii rady ekspertów, powoływanej przez siebie do rozwiązania danego problemu z dziedziny bezpieczeństwa jądrowego.

Z drugiej strony od dekad wszystkie "atomowe" prefektury mają niepisane, dżentelmeńskie umowy z operatorami elektrowni - podkreślił w rozmowie z PAP Koji Yamada, szef komisji bezpieczeństwa jądrowego prefektury Ibaraki, w której leży elektrownia Tokai. Jak wyjaśnił, od początku funkcjonowania energetyki jądrowej w Japonii powstał cały system społecznej i lokalnej kontroli, równoległy do centralnego nadzoru jądrowego. Tradycyjnie utarło się, że operator elektrowni nie podejmie ważnej decyzji jeśli nie ma jednomyślności różnych zainteresowanych organów. Te jednak mogą zacząć stawiać warunki dla swojej zgody.

Taki jest właśnie przypadek prefektury Niigata, w której leży największa na świecie elektrownia jądrowa Kashiwazaki-Kariwa. Siedem reaktorów należącej do TEPCO siłowni ma łączną moc 8,2 GW. Po awarii w Fukushimie reaktory zostały wyłączone. Dwa najnowocześniejsze typu ABWR przechodzą właśnie ocenę wypełnienia zaostrzonych norm bezpieczeństwa i - jak mówią przedstawiciele TEPCO - za półtora roku powinny być gotowe do ponownego uruchomienia.

Szef komunikacji społecznej elektrowni Toshimitsu Tamai powiedział PAP, że TEPCO cały czas informuje o swoich działaniach lokalną społeczność, zarówno nowoczesnymi kanałami jak media społecznościowe, jak i poprzez tradycyjne spotkania. Tamai przyznał, że opinia publiczna jest podzielona mniej więcej pół na pół, jednak zauważył, że jednym z najczęściej stawianych przez mieszkańców pytań jest to, o ile spadną im rachunki za energię po tym jak siłownia wreszcie ruszy.

Gubernator Niigaty postawił jednak trzy warunki swojej zgody na uruchomienie elektrowni: analiza wypadku w Fukushimie, przedstawienie dowodów, że awaria nie miała negatywnego wpływu na ludzi i sporządzenie efektywnego planu ewakuacji okolicy. Nad pierwszym zagadnieniem pracuje już miejscowa komisja bezpieczeństwa jądrowego, a dane, konieczne do wypełnienia dwóch kolejnych warunków są już dostępne, więc gubernator powinien zwołać zespoły ekspertów, żeby tym się zajęli - zaznaczył Tamai. Jego zdaniem, wszystkie dane wskazują, że analizy zakończą się pozytywnie i gubernator da swoją zgodę. Co może nastąpić za mniej więcej dwa lata.

TEPCO zapewnia, że nie uruchomi jej bez zgody wszystkich zainteresowanych instytucji. Jednocześnie intensywnie modernizuje bloki energetyczne, a normy bezpieczeństwa, m.in. w dostępie do najważniejszych instalacji niczym się nie różnią od okresu eksploatacji. TEPCO znacznie podniosło już odporność siłowni na zdarzenia typu tsunami. Podwyższono mur, chroniący przed falami, a dodatkowe środki bezpieczeństwa - jak samochody z generatorami prądu, pompami i innym sprzętem oraz baseny z wodą do awaryjnego chłodzenia umieszczono poza zasięgiem największych nawet fal - wysoko nad poziomem morza na zboczu, na którym leży elektrownia.

Natomiast w Takahamie, jak mówią przedstawiciele Kansai, miejscowa społeczność i władze wywierały silną presję na gubernatorze, by zgodził się na uruchomienie pierwszych reaktorów. Unieruchomiona siłownia nie daje tylu miejsc pracy i nie przynosi zysków budżetom lokalnych władz. Jednak już plany uruchomienia dwóch pozostałych reaktorów budzą w okolicy - jak mówią przedstawiciele firmy - spore kontrowersje, głównie z tego powodu, że bloki te są starsze, co przekłada się na obawy o odpowiednio wysoki poziom ich bezpieczeństwa. Kontrowersje budzi również budowa nowych bloków jądrowych. Skoro jednak, jak wskazują przedstawiciele japońskich koncernów, rząd w nowej polityce energetycznej chce mieć w 2030 r. ponad 20 proc. energii elektrycznej z atomu, to firmy muszą zacząć włączać unieruchomione elektrownie.

Wojciech Krzyczkowski (PAP)