Przylgnięcie tylko do jednego z mocarstw, poza złudnym poczuciem bezpieczeństwa, niewiele Warszawie daje. Zwłaszcza gdy trwa niepowtarzalna koniunktura na to, by wpływy wielkich na Polskę zaczęły się wzajemnie równoważyć.
Kolejny, trudny do podważenia dowód, że Platforma i PiS są jak awers i rewers tej samej monety, to meandry polskiej polityki zagranicznej. W czasach gdy MSZ kierował Radosław Sikorski, III RP stopniowo przywierała do Niemiec, aż w końcu zbliżenie zamieniło się w bezwarunkowe, a – co gorsza – bezmyślne oddanie.
„Niemcy stały się niezbędnym narodem Europy. Nie możecie sobie pozwolić na porażkę przywództwa” – mówił Sikorski w 2011 r. podczas konferencji w Berlinie, oznajmiając to, czego kanclerz Angela Merkel nie mogła powiedzieć z racji historycznych zaszłości. Dla Prawa i Sprawiedliwości wszystko, co „platformerskie”, musi być odrzucone, po czym należy zrobić dokładnie to samo, tylko odwrotnie. Na niwie polityki zagranicznej ta zasada sprowadza się do radykalnego zanegowania przywództwa Niemiec w Unii Europejskiej oraz poszukania innego mocarstwa, do którego należy przylgnąć. W pierwszym momencie wybór padł na Wielką Brytanię. Pech chciał, że w Waszyngtonie urzędował jeszcze Barack Obama, a wedle jego koncepcji Europa powinna zmierzać w stronę federacji pod egidą Niemiec. Zbliżenie Warszawy z Londynem minister Witold Waszczykowski prezentował jako wielki sukces, dopóki, ku jego zaskoczeniu, Brytyjczycy nie zagłosowali za brexitem. Na szczęście dla polskiego MSZ wkrótce potem wybory w USA wygrał Donald Trump. Jego niedawna wizyta w Warszawie mocno podbudowała ego większości Polaków. „Dla mnie jest to prawdziwy zaszczyt, że mogę być tutaj, w Polsce. To wspaniały naród, wspaniały kraj, naprawdę” – mówił w Warszawie prezydent USA.
Po wielu porażkach w polityce zagranicznej na arenie Unii Europejskiej dla rządu PiS była to chwila autentycznego triumfu. Zresztą sama otoczka wokół przyjazdu Trumpa oraz późniejsze ekscesy na ulicach Hamburga podczas szczytu G20 bardzo pomogły wizerunkowi Polski na arenie międzynarodowej. W zdestabilizowanym świecie III RP jawi się jako oaza bezpieczeństwa. Co staje się rzeczą bezcenną. W międzyczasie polski rząd, na wszystkich strategicznych kierunkach, w polityce: obronnej, energetycznej oraz priorytetach dyplomacji, wykonał manewr przylgnięcia do Waszyngtonu. Jakby chcąc w swym bezwarunkowym oddaniu naśladować to, co kiedyś Radek Sikorski wykonywał w stosunku do Berlina.
Spacer po równoważni
Jak szukać równowagi w polityce międzynarodowej, żeby na niej zyskiwać? Korepetycji mógłby udzielić Warszawie prezydent Francji. Od lat V Republika słabnie, więc Emmanuel Macron w trakcie kampanii wyborczej i zaraz po zwycięstwie obnosił się ze swą atencją dla kanclerz Merkel, postulując przy tym przyśpieszenie integracji UE. Ale dziś Paryż dla Berlina jest co najwyżej młodszym bratem. A rodzeństwo zawsze traktuje się protekcjonalnie i rozstawia po kątach, no chyba że młodszy brat ma jeszcze innego starszego brata. Pod koniec zeszłego tygodnia Macron sobie takiego znalazł, demonstracyjnie zawierając serdeczną przyjaźń z Donaldem Trumpem. W niczym nie przeszkadzało mu to, że do niedawna atakował prezydenta USA i kreował się na jego głównego oponenta jako obrońca liberalnej demokracji. Dziś, oferując Waszyngtonowi wsparcie w wielu istotnych dla amerykańskiej administracji kwestiach, Macron zyskuje sojusznika, na którym może się oprzeć. Zwłaszcza jeśli Berlin zacznie zbyt mocno forsować jedynie własne interesy. To zresztą wcale nie musi oznaczać ochłodzenia ostentacyjnej przyjaźni z kanclerz Merkel, choć między nią a Trumpem panuje iście arktyczna zima.
W przypadku Polski sytuacja jest wręcz idealna, żeby próbować tej samej gry, balansując między Waszyngtonem a Belinem, a jeśli przyjdzie konieczność – także stolicami innych mocarstw. Mniej płacąc za przyjaźń, a więcej zyskując. Zwłaszcza że koniunktura międzynarodowa niezwykle sprzyja III RP. Rosja pozostaje nadal izolowana, a jej trwałe zbliżenie z Niemcami, wobec nieustannych prób Putina, żeby demontować Unię Europejską, jest mało prawdopodobne. Nic tylko korzystać. Niestety warunkiem nieodzownym są chęci oraz umiejętności. Co do wzorców to wcale nie muszą być współczesne i francuskie. Zważywszy, jak wielką niechęć w pisowskiej ekipie budzi osoba Macrona, kojarzonego ze wszystkim, co liberalne, nowoczesne, a nawet „platformerskie”. A jeśli u polityka Prawa i Sprawiedliwości pojawiają się takie skojarzenia, wiadomo, że instynktownie zrobi coś na przekór. Dlatego może lepiej odwołać się do tego, jak przeformatował politykę zagraniczną II RP Józef Piłsudski. Za samo sedno zmiany przez niego wprowadzonej uznać można wytyczną nakreśloną w 1927 r. przez Marszałka w liście do posła polskiego w Londynie Konstantego Skirmunta, gdy po latach bardzo oziębłych relacji z Wielką Brytanią II RP zdecydował się na odwilż. „Nie rzucać się Anglikom na szyję, lecz tak postępować, aby oni sami uczuli potrzebę bliższych z nami stosunków” – nakazywał Piłsudski.
Bez rzucania się na szyję
Niedługo po przejęciu władzy, w połowie czerwca 1926 r., Marszałek uznał, że najlepszym ministrem spraw zagranicznych będzie absolwent London School of Economics and Political Sciences August Zaleski. Reprezentując przez kilka lat Polskę jako poseł przy rządzie Włoch, uczciwie zapracował na renomę zręcznego dyplomaty o umiarkowanych poglądach. W swoich pamiętnikach Zaleski reklamował siebie jako człowieka „spokojnego i poważnego, który nie pójdzie na żadne awantury wojenne”. Te cechy osobowe były bardzo istotne, „Marszałek przypuszczał bowiem, że jego będą uważać za zwolennika wojny z Rosją i że w tym kierunku pójdzie propaganda rosyjska w najbliższej przyszłości” – twierdził Zaleski.
„Przeprowadzając zamach stanu, Piłsudski liczył się z zaniepokojeniem różnych kręgów politycznych w Europie, pamiętających go jako zwolennika radykalnych rozwiązań, uciekających się do użycia siły zbrojnej” – opisują Marek K. Kamiński i Michał J. Zacharias w monografii „Polityka zagraniczna Rzeczpospolitej Polskiej 1918-1939”. To jedynie pogłębiało i tak już bardzo mocną izolację Polski na arenie międzynarodowej. Kilka miesięcy wcześniej na konferencji w Locarno Wielka Brytania i Francja dogadały się z Niemcami, że kwestia ich granicy z II RP pozostanie sprawą otwartą. Co gorsza, nadal obowiązywał zawarty w 1922 r. w Rapallo traktat o współpracy między Republiką Weimarską a Związkiem Radzieckim. Oba kraje nawiązały kooperację wojskową, co wróżyło Polsce jak najgorzej.
Marszałek nową politykę zagraniczną zaczął od zaproszenia na kolację posła ZSRR w Warszawie Piotra Wojkowa. Gościa przywitał słowami: „Przypuszczam, że w waszym kraju wiele osób podejrzewa mnie o przygotowywanie nowej wojny przeciw Rosji. Jeśli tak, to mogę tylko stwierdzić, że ci ludzie muszą uważać mnie za głupca. Co za interes może mieć Polska w wojnie w ogóle? Jej głównym celem jest rekonstrukcja życia gospodarczego i kulturalnego, nie ma ona żadnych rewindykacji terytorialnych wobec Rosji, nie jest też zainteresowana w zmianie ustroju komunistycznego w Rosji, gdyż każdy inny ustrój będzie prawdopodobnie mniej życzliwy dla Polski niż obecny”. Gość przyjął takie powitanie z dużym zadowoleniem. Z kolei Marszałek myślał już o tym, jak rozpocząć równoczesne zbliżenie z Berlinem. Podczas rozmowy z Augustem Zaleskim zaznaczył, że w jego opinii „ani Rosja, ani Niemcy nie będą gotowe do ataku na nas przez jakieś 10 do 15 lat”. To dawało Polsce pole manewru, jakie należało wykorzystać. Zwłaszcza że od początku swego istnienia II RP na trwałe przylgnęła do Francji, ale Paryż nie traktował jej jako równoprawnego sojusznika, lecz raczej na modłę państwa kolonialnego, czyli rynku zbytu dla starego sprzętu wojskowego oraz miejsca szemranych inwestycji, bez gwarantowania czegokolwiek z własnej strony. Tak Warszawa płaciła koszty „rzucania się na szyję”.
Na forum Ligi Narodów
„Ocena sytuacji w Europie prowadziła Piłsudskiego do sformułowania dwóch podstawowych kanonów polskiej polityki zagranicznej” – piszą Kamiński i Zacharias. Podczas spotkania z kierownikami wydziałów politycznych MSZ Marszałek ujął je bardzo zwięźle: „Polska musi utrzymać najściślejszą neutralność pomiędzy Niemcami a Rosją, tak aby oba te kraje były absolutnie pewne, że Polska nie pójdzie z jednym z nich przeciwko drugiemu. Drugim kanonem jest utrzymanie sojuszów z Francją i Rumunią jako gwarancji pokoju”. Zupełnie natomiast nie wierzył w większe znaczenia dyplomatycznych działań na forum Ligi Narodów. Uznając tę organizację za fasadę używaną przez wielkie mocarstwa do maskowania ich interesów politycznych. Mimo to twierdził, że „musimy należeć do zespołu tych, którzy prowadzą dzisiejszą politykę światową, dlatego musi się udawać, że Liga Narodów jest wcieleniem zasad moralnych”. Wkrótce do tych wskazań, idąc za radą ministra Zaleskiego, dorzucił zbliżenie z Wielką Brytanią.
Wyciągnięcie II RP z międzynarodowej izolacji nie przedstawiało się prosto, bo żadne z mocarstw nie było tym zainteresowane. Niemcy i Związek Radziecki wprost liczyły, że kiedyś nastąpi likwidacja państwa, uznawanego przez nie za sezonowe. Również Paryż widział w takiej sytuacji same korzyści, bo izolowana Warszawa pozostawała we wszystkim zależna od Francji. Z kolei Londyn postrzegał Rzeczpospolitą przede wszystkim jako czynnik osłabiający Niemcy, a wzmacniający Francję. Jego ewentualne zniknięcie rząd Zjednoczonego Królestwa uznawał więc za całkiem pożądane zdarzenie.
Wyplątanie się z takiej matni wymagało gry na bardzo wielu fortepianach. Kiedy więc Piłsudski urabiał posła ZSRR w Warszawie, August Zaleski, po kolejnych posiedzeniach Ligi Narodów w Genewie, szukał sposobu na pojednanie z Niemcami, choć od trzech lat toczyły one z Polską wojnę celną. Jego wysiłki spotykały się ze stałą odpowiedzią sekretarza stanu w MSZ Republiki Weimarskiej Karla von Schuberta, który w zamian za przyjaźń żądał oddania całego Pomorza. Kiedy w grudniu 1927 r. do Genewy zawitał Piłsudski, wymógł spotkanie z niemieckim ministrem spraw zagranicznych Gustavem Stresemannem. „Stosunki polsko-niemieckie od dziesięciu lat są stale złe – przy czym Niemcy prowadzą politykę napastliwą. Bilans tych lat wskazuje, że Polska mimo wszystko niczego na tym nie straciła, a Niemcy nie tylko, że nie zarobiły, ale szkodzą sobie stale na forum międzynarodowym – czy warto kontynuować taki stan rzeczy?” – pytał Piłsudski. Jednak Stresemann zbyt był zaprzątnięty ideą doprowadzenia do bankructwa II RP i odbicia tą drogą części ziem utraconych na mocy traktatu wersalskiego, aby przyjąć dłoń wyciągniętą do zgody.
Margines Europy
Najbardziej nawet finezyjne poczynania polskiej dyplomacji byłyby bezskuteczne w przypadku bliskiej współpracy ZSRR z Republiką Weimarską. Szczęściem dla Warszawy po 1926 r. traktat zawarty w Rapallo zaczynał się sypać. Inwestycje niemieckich koncernów na terenie Związku Radzieckiego generowały straty. Do tego jeszcze, zamiast kupować niemieckie towary, sowieci chcieli jak najwięcej tanich kredytów. Po kilku latach takich przepychanek cierpliwość Berlina wyczerpywała się, co otwierało pole do sowiecko-polskich negocjacji na temat traktu o nieagresji. Okazały się one bardzo trudne, bo Moskwa koniecznie chciała narzucić Polsce swoją wizję porozumienia. Sprowadzała się ona do tego, że II RP rozluźniłaby swe kontakty z mocarstwami zachodnimi, przestała zabiegać o gwarancje bezpieczeństwa dla republik nadbałtyckich, a jednocześnie godziła się na niezmiennie przyjazne relacje między Moskwą a Berlinem.
Tak samobójcze warunki były nie do przyjęcia. Wreszcie jesienią 1927 r. dla szefostwa polskiego MSZ stało się jasne, że dalsze negocjacje nie mają sensu, bo Kreml nie pójdzie na żadne ustępstwa. Równie nieciekawie układały się relacje z Francją, która starała się wycofać z większości zobowiązań, jakie nakładała na Paryż umowa sojusznicza. Co gorsza, szef jej dyplomacji Aristide Briand parł do zaprojektowanego przez siebie pojednania francusko-niemieckiego. „Zewnętrzną formą polityki Brianda było głoszenie pacyfizmu, wiecznego pokoju, zgody narodów między sobą. Sam tych haseł nie brał oczywiście na serio, lecz brał je na serio lud francuski” – notował Stanisław Cat-Mackiewicz. Dla II RP trudno było o gorszą wiadomość. Po konferencji w Hadze, na której, pomimo starań Zaleskiego, polskiej delegacji nie dopuszczono do stołu obrad, zapadła decyzja o zakończeniu okupacji Nadrenii. Do połowy 1930 r. wojska francuskie, brytyjskie i belgijskie miały opuścić terytoria niemieckie, co oznaczało dalsze wzmocnienie Republiki Weimarskiej. W tym samym czasie Francja rozpoczęła olbrzymi projekt inwestycyjny mający zagwarantować jej bezpieczeństwo – budowę Linii Maginota.
Defensywna postawa Paryża zaowocowała kolejną serią żądań terytorialnych Niemiec pod adresem Polski. Tak paradoksalnie, im mocarstwa miały ze sobą lepsze relacje, tym sytuacja II RP robiła się mnie ciekawa. Na początku lat 30. jedynym krajem, na który Warszawa mogła liczyć, okazywała się słabiutka Rumunia.
Szansa w niezgodzie wielkich
Nagłe odwrócenie koniunktury dla Polski nastąpiło za sprawą Japonii. Pod koniec lat 20. Kraj Kwitnącej Wiśni rozpoczął ekspansję w Chinach, a jesienią 1931 r. anektował Mandżurię. To zmusiło ZSRR do przerzucenia ponad 40 dywizji na Daleki Wschód, dla zabezpieczenia sowieckich interesów. Jednocześnie w Niemczech coraz większe poparcie zdobywał Adolf Hitler nieukrywający, że po przejęciu władzy zniszczy w swoim kraju partię komunistyczną. Nadarzającą się okazję zręcznie wykorzystał minister Zaleski. Na jego polecenie poseł w Moskwie Stanisław Patek przekazał stronie radzieckiej podsumowanie negocjacji w sprawie paktu o nieagresji, przerwanych w 1927 r. Z tą jednoznaczną sugestią połączono starania w Paryżu, by Francja nie podpisywała paktu o nieagresji z ZSRR bez analogicznego układu między Warszawą a Moskwą. Tymczasem Kreml właśnie gwałtownie zabiegał o francuską przyjaźń. W efekcie komisarz spraw zagranicznych Maksim Litwinow 14 października 1931 r. przekazał polskiej ambasadzie wiadomość, że władze Związku Radzieckiego gotowe są na rokowania w sprawie paktu.
Tym razem przebiegały one nadzwyczaj sprawnie. Strona sowiecka zgodziła się nawet na polskie żądanie, by podobne układy o nieagresji zawarła w tym samym czasie z Finlandią, Łotwą i Estonią. Zaleski próbował nawet wziąć na siebie rolą mediatora w sporze radziecko-rumuńskim o Besarabię. Lecz tu jego plany pokrzyżowało nieustępliwe stanowisko Bukaresztu. Tak czy inaczej niespodziewanie Polska znalazła się w roli kluczowego obrońcy wszystkich krajów czujących się zagrożonymi przez komunistyczne mocarstwo. I nie był to koniec niespodzianek. Kiedy trwały rokowania z Litwinowem, swój plan pokojowy dla Europy zaprezentował szef amerykańskiej dyplomacji Henry Stimson. Bez oglądania się na zdanie Polaków zaproponował, żeby zawiązywaną przyjaźń Francji z Niemcami przypieczętować przekazaniem w ręce tych drugich Gdańska wraz z całym Pomorzem. Reakcja Piłsudskiego była błyskawiczna. Wysłał 21 października 1931 r. do prezydenta USA Herberta Hoovera osobisty list, w którym zagroził, że jeśli Niemcy sięgną po Pomorze, wówczas Polska rozpocznie wojnę. „To dość charakterystyczne dla takiego małego, nędznego sprawcy problemów, jakim ona (Polska – red.) jest” – zapisał wściekły Stimson. Tymczasem Hoover skonsultował się z przebywającym w Waszyngtonie premierem Pierre’em Lavalem. Francuz nie miał wątpliwości, że Polacy nie ustąpią i wojna na pewno wybuchnie. Prezydent, mający dość kłopotów z powodu Wielkiego Kryzysu, natychmiast polecił swojemu sekretarzowi stanu schować plan pokojowy głęboko do szuflady.
Ale apetyty Niemców zostały znów rozbudzone. Zwłaszcza gdy w październiku 1931 r. wybory do Senatu Wolnego Miasta Gdańska wygrała NSDAP. Na żądania przyłączenia miasta do Rzeszy Piłsudski postanowił odpowiedzieć demonstracją siły. Pretekstem do tego stało się wypowiedzenie przez władze Gdańska umowy pozwalającej polskiej marynarce wojennej i handlowej na korzystanie z portu. Na zaproszenie rządu II RP z wizytą do Polski 14 czerwca 1932 r. przybyła eskadra Royal Navy, zawijając do gdańskiego portu. Aby powitać gości, wpłynął tam także niszczyciel ORP „Wicher”. Nikt nie robił tajemnicy z tego, że w razie „obrażenia polskiej bandery” przez Niemców dowódca „Wichra” komandor Tadeusz Podjazd-Morgenstern otrzymał rozkaz ostrzelania budynków, gdzie urzędowały władze miejskie. Widok działa kalibru 130 mm sprawił, że błyskawicznie udało się przeprowadzić odnowienie dwustronnej umowy o korzystaniu z portu gdańskiego przez okręty polskie. „Incydent z »Wichrem« miał stanowić sprawdzian zachowania Niemiec. Piłsudski potwierdził w ten sposób swoje przypuszczenia, że zachodniego sąsiada, który nie zareagował na polską manifestację stanowczości, nie stać jeszcze na żadne wystąpienie militarne przeciw Polsce. Reichswehra ograniczona przez traktat wersalski do 100 tys. żołnierzy nie była na razie groźna dla prawie trzykrotnie liczniejszej armii polskiej” – podsumowują Kamiński i Zacharias.
Na progu równowagi
Zręczne akcje dyplomatyczne Augusta Zaleskiego pozwoliły zniwelować znaczenie porozumienia z Rapallo i zawrzeć układ o nieagresji z ZSRR. Jednak jesienią 1932 r. Piłsudski uznał, że okres „zacisza pięcioletniego” dobiega końca i konflikty międzynarodowe zaczną się nasilać. W takich okolicznościach postanowił wypromować nowego szefa MSZ. Kogoś młodszego, dynamiczniejszego i brutalniejszego. Na nowe czasy idealnie pasował mu, dobiegający czterdziestki wiceminister spraw zagranicznych Józef Beck. „Był to groźny partner. Dyskusja z nim była trudna, przypominała starcie na florety z mistrzem fechtunku” – zapisał francuski dyplomata Léon Noël. „Umiał uczynić swoją myśl nieuchwytną, a rozmówca jego daremnie starał się ją sprecyzować: wymykała mu się jak węgorz wyślizguje się z ręki” – dodawał.
Te umiejętności idealnie wręcz pasowały do polityki balansowania, która miała stać się znakiem firmowym płk. Becka. Chcąc ją rozpocząć, musiał pokonać podstawową przeszkodę. Relacje Warszawy z Berlinem należało zdecydowanie poprawić. Tymczasem Hitler, zaraz po przejęciu władzy, w wywiadzie udzielonym angielskiemu dziennikowi „Sunday Express” zapowiedział, że przebieg granicy z Polską zostanie skorygowany na rzecz Niemiec. „Jeżeli jakieś państwo, samo lub w towarzystwie innych, zechce pokusić się chociaż o jeden metr kwadratowy naszego terytorium, przemówią armaty. Obawiam się, że nie wiedzą tego dostatecznie w Londynie i Rzymie, a nawet w Paryżu” – oświadczył wkrótce potem Beck francuskiemu ambasadorowi w Warszawie Jules’owi Laroche’owi. Polska armia starała się zaś stworzyć wrażenie, że planuje wojnę prewencyjną. Wszystko stanowiło grę pozorów, bo Piłsudski i jego minister trafnie spostrzegli, jak zachodnie mocarstwa łatwo idą na ustępstwa wobec Hitlera, nie dostając nic w zamian. Na ich zbrojne wsparcie nie można było więc liczyć.
To, że polski rząd jako jedyny postawił zdecydowane weto, nadzwyczaj zaimponowało natomiast Führerowi. Podczas spotkań z nowym polskim posłem w Berlinie Józefem Lipskim dwukrotnie składał obietnicę powstrzymywania się Niemiec od użycia siły. Otworzyło to drogę do szybkich rokowań na temat paktu o nieagresji. Choć ostatecznie podpisany 26 stycznia 1934 r. dokument miał formę mniej wiążącego układu o niestosowaniu przemocy, zawartego na 10 lat. Stał się on prawdziwą sensacją w całej Europie. Do ostatniej chwili prawie nikt nie wierzył, by jakakolwiek współpraca między Polską a Niemcami okazała się możliwa. Znamienne, że entuzjastyczne gratulacje do Warszawy przesłało tylko brytyjskie Foreign Office. Natomiast w Moskwie i Paryżu przyjęto polityczny zwrot z trudno skrywaną wrogością. Co nie powinno dziwić. Zaledwie cztery lata wcześniej zupełnie izolowana i zepchnięta na margines Rzeczpospolita nagle stała się kluczowym krajem Europy. Moskwa, podobnie jak Paryż i Berlin, musiała zacząć się starać o względy II RP, żeby wykluczyć ryzyko, że Warszawa na trwałe sprzymierzy się z innym mocarstwem. Co bardzo odpowiadało Londynowi, ponieważ Wielka Brytania od wieków dbała, żeby na Starym Kontynencie trwała polityka balansującej równowagi.
Magazyn DGP z 28 lipca 2017r. / Inne
Niestety najbardziej skorzystać na tym potrafił Adolf Hitler. Stąd jego entuzjazm, naśladowany przez podwładnych. Gdy po podpisaniu paktu z Warszawy do Berlina przyjechał pierwszy międzynarodowy pociąg na tej trasie, wioząc wycieczkowiczów, przywitano go iście po królewsku. „Orkiestra hitlerowska witała nas »Pierwszą Brygadą« i wiązanką pieśni polskich” – opisywał na łamach „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” Antoni Wasilewski w artykule pt. „Polak – Niemiec dwa bratanki!”. Podkreślając, że: „słysząc okrzyki »Heil Polska!«, »Heil Marszałek Piłsudski!«, byłem tak wzruszony, że gdybym mógł, to podpisałbym w tej chwili z nimi drugi pakt o nieagresji na lat sto”.
Ale w Warszawie coraz bardziej schorowany Marszałek studził euforię. „Komendant oblicza, że dobre stosunki między Polską a Niemcami mogą trwać jeszcze cztery lata ze względu właśnie na przemiany psychiczne, które dokonują się w narodzie niemieckim” – notował pod datą 7 marca 1934 r. marszałek Sejmu Kazimierz Świtalski. „Za więcej lat komendant nie ręczy” – dopisał. Bo balansować w Europie Środkowej nigdy nie da się wiecznie i maksymalnie należy wykorzystywać te czasy, gdy jest to możliwe.