Niezłe wyniki spółek Skarbu Państwa podczas rządów PiS pokazują, że polityczne nominacje członków zarządów nie muszą być czymś szkodliwym. Nie ma jednak powodu, by nominat partyjny zarabiał pięć razy więcej niż premier.
Dziennik Gazeta Prawna
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Nikt z partii rządzącej nie powinien się specjalnie dziwić, że przerzucenie Małgorzaty Sadurskiej do zarządu PZU spotkało się z oburzeniem społecznym. Gdy szefowa Kancelarii Prezydenta, do tej pory ceniona głównie za swoją polityczną lojalność, dostaje intratną fuchę za pensję zupełnie nieosiągalną dla nikogo z członków rządu (mówiono o 90 tys. zł miesięcznie), to oczywiste, że spotka się to przynajmniej z głośno wyrażanymi wątpliwościami. (Ostatecznie Małgorzata Sadurska zrezygnowała z pobierania wynagrodzenia – red.).
Tymczasem przedstawiciele PiS sprawiali wrażenie, jakby powstałe oburzenie było dla nich zaskoczeniem. Zamiast przemyślanej odpowiedzi na uzasadnione wątpliwości mogliśmy więc posłuchać, że Sadurska to „fajna dziewczyna”, która ma niezbędne doświadczenie, ponieważ kilkadziesiąt dni była członkiem rady nadzorczej ZUS.
Największa krytyka spotkała Marka Suskiego, który za główny atut Sadurskiej uznał dobrą znajomość programu PiS. I w tym przypadku oburzenie jest kompletnie niezrozumiałe, bo ten akurat argument jest wyjątkowo celny. Powiem więcej, dobra znajomość celów partii sprawującej władzę powinna być jedną z najważniejszych cech charakteryzujących członków zarządów spółek Skarbu Państwa.
Cel publiczny przed ekonomicznym
Ogólną ideą stojącą za istnieniem spółek Skarbu Państwa jest to, że powinny one umożliwiać władzy osiąganie założonych celów publicznych. Osiągnięcie tych celów powinno być równie ważne co cele stricte ekonomiczne, czyli zysk, a często nawet ważniejsze. Gdy istnienie przedsiębiorstwa nie wiąże się z żadnym celem publicznym, to nie ma powodu, by było ono w rękach państwa. Jednak gdy spółka należy do państwa, cel publiczny ma pierwszeństwo przed ekonomicznym. Z tego powodu istnieją państwowe spółki surowcowe, by korzyści z wydobycia krajowych dóbr naturalnych osiągała cała wspólnota, a nie kilka dysponujących kapitałem osób prywatnych. Państwowe firmy energetyczne mają za zadanie dbać o to, by płynnie funkcjonowało zaopatrzenie kraju w energię, bez czego niemożliwa jest żadna inna działalność. To tylko modelowe założenia – w rzeczywistości wiele spółek strategicznych dla wspólnoty jest prywatyzowanych, za to w rękach państwa zostają niejednokrotnie firmy, które nie spełniają żadnych celów publicznych. Czego koronnym przykładem państwowe stadniny koni w Polsce.
Nietrudno sobie wyobrazić, że cele publiczne i ekonomiczne wchodzą ze sobą w konflikt. Gdy do władzy dochodzi partia, której celem jest szybszy rozwój prowincji, państwowe koleje powinny zwiększać liczbę połączeń do mniejszych miast, nawet za cenę niższych zysków lub strat. Tymczasem dla komercyjnego menedżera takie nierentowne działania byłyby zupełnie nie do przyjęcia – on raczej wolałby jeszcze obciąć najmniej dochodowe połączenia, by zwiększyć zyski, a więc też dywidendę akcjonariuszy. Jeśli politycznym celem władzy jest rozwój raczkującego sektora małych i średnich przedsiębiorstw, to państwowy bank powinien zwiększyć akcję kredytową w obszarze MSP. Tymczasem ze stricte ekonomicznego punktu widzenia lepiej by było udzielać kredytów dużym, często zagranicznym spółkom, co wiązałoby się z mniejszym ryzykiem i większymi pożyczonymi sumami.
Właśnie z powodu istnienia tego konfliktu w zarządach państwowych spółek powinni zasiadać nominaci polityczni, którzy pilnują w nich wypełniania publicznych celów. Oczywiście nie muszą oni wypełniać całych zarządów, wciąż może być tam miejsce dla „komercyjnych” menedżerów. Tak jak chociażby w zarządzie PKO BP, gdzie prezesem jest profesjonalny menedżer Zbigniew Jagiełło, a wiceprezesem były poseł PiS Maks Kraczkowski.
Politykami zarządy stoją
Obecna ekipa rządząca nie zmarnowała okazji, by obsadzić nominatami politycznymi stanowiska w zarządach państwowych spółek. Wykazuje się w tej materii niezwykłą hipokryzją, bo będąc w opozycji, nie marnowała okazji, by podobne działania wypominać ówczesnej władzy. Po wyborach w 2015 r. PiS jednak szybko pojął zalety obsadzania spółek partyjnymi nominatami i zmienił swój punkt widzenia o 180 stopni. Najlepszym przykładem jest obecny prezes Orlenu Wojciech Jasiński, członek PiS i wieloletni poseł tej partii, który dla fotela prezesa PKN zrezygnował z mandatu posła obecnej kadencji. Jasiński był wcześniej ministrem skarbu, jednak, delikatnie mówiąc, nie należy do czołówki polskich menedżerów. Możemy jednak być pewni, że dobrze zna program partii, co tu w zupełności wystarczyło. Szefem innego giganta energetycznego PGNiG został Piotr Woźniak, były radny PiS, a w okresie pierwszego rządu tej partii minister gospodarki. Bez wątpienia Woźniak to też nominat polityczny, choć akurat jemu nie można odmówić kompetencji i doświadczenia. W przeszłości był członkiem rady nadzorczej PGNiG, a jego wiedzę wykorzystywało także konkurencyjne środowisko polityczne – w czasach rządów PO był głównym geologiem kraju i wiceministrem środowiska. Polityczni nominaci PiS zasiadają również w zarządach nieco mniejszych spółek. Prezesem Tauronu Wydobycie jest Zdzisław Filip, były radny PiS w małopolskim sejmiku wojewódzkim, z wykształcenia socjolog. A szefem Polskiej Grupy Zbrojeniowej adwokat Błażej Wojnicz, po katastrofie smoleńskiej pełnomocnik rodziny Aleksandra Szczygły.
Hipokryzja hipokryzją, ale ważniejsze jest pytanie, jakie rezultaty przynosi zarządzanie spółkami Skarbu Państwa obsadzonymi przez partyjnych działaczy. I okazuje się, że nawet wyniki czysto ekonomiczne są zaskakująco dobre. I to zarówno giełdowe, jak i bilansowe. W 2016 r. zarządzany przez Jasińskiego Orlen uzyskał najlepszy wynik finansowy w swojej historii, notując zysk na poziomie 5,7 mld zł, czyli o 2,5 mld zł wyższy niż rok wcześniej. PGNiG zanotował zysk na poziomie 2,35 mld zł, ale to i tak oznacza 10-procentowy wzrost. Również obecny rok pod tym względem jest bardzo dobry. W I kwartale 2017 r. Tauron wykazał najwyższy zysk kwartalny w historii, a na porządnym plusie (865 mln zł) była nawet Jastrzębska Spółka Węglowa, która jeszcze niedawno przeżywała ogromne problemy. Dobre wyniki bilansowe widać też po giełdowych kursach. Portal Money.pl stworzył indeks WIG PiS dla sprawdzenia, jak sobie radzą spółki akcyjne zarządzane przez nominatów obecnej władzy. Okazuje się, że WIG PiS w ciągu ostatnich 12 miesięcy urósł o 45,8 proc., a najpopularniejszy indeks GPW, czyli WIG20, o 29,4 proc. Także licząc od wyborów, spółki SP dają dobrze zarobić inwestorom – w tym czasie WIG PiS wzrósł o 17,8 proc., a WIG20 o 7,8 proc.
Na dobre wyniki ma wpływ wiele czynników – nie tylko skład zarządów. Na przykład Orlenowi pomógł bardzo wprowadzony przez obecną władzę pakiet paliwowy, który ograniczył szarą strefę w handlu paliwami. A JSW korzysta na wzroście ceny węgla w ostatnim czasie. Jednak wyniki te bez wątpienia pokazują, że państwowym spółkom polityczne zarządzanie obecnej władzy specjalnie nie zaszkodziło.
Stanowiska polityczne, płace rynkowe
Jak dotąd teoria głoszona przez PiS znacznie rozminęła się z jego praktyką nie tylko w zakresie obsadzania stanowisk w SSP, ale też ich wynagradzania. Wiele się mówiło o ograniczeniu wysokich płac w zarządach spółek kontrolowanych przez państwo, jednak do tej pory niewiele z tego wyszło.
Wojciech Jasiński zarabiał w Orlenie w 2016 r. 143 tys. zł miesięcznie, czyli podobnie co jego poprzednik Dariusz Krawiec. Wynagrodzenie Piotra Woźniaka było jeszcze wyższe i wynosiło 150 tys. zł miesięcznie. Poprzednik Sadurskiej w zarządzie PZU, były wieloletni poseł PiS Andrzej Jaworski zarabiał niecałe 100 tys. zł miesięcznie, czyli podobnie, co obecnie była szefowa Kancelarii Prezydenta. W tym roku sytuację miała zmienić ustawa kominowa, która ma ograniczyć wynagrodzenia nominatów Skarbu Państwa do zarządów do maksymalnie 15-krotności średniej krajowej, czyli ok. 65 tys. zł miesięcznie. Spółki, które obejmuje ustawa, miały czas do końca czerwca, by wprowadzić odpowiednie uchwały implementujące przepisy ustawy do polityki płac, problem jednak w tym, że Skarb Państwa nie ma większości we wszystkich walnych zgromadzeniach spółek, których udziały posiada. A to walne zgromadzenie spółki podejmuje taką uchwałę. Zresztą ograniczenie płac zarządów wciąż jest teoretyczne.
Jak widać, polityczne zarządzanie spółkami Skarbu Państwa może przynosić dobre efekty nawet z punktu widzenia stricte ekonomicznego. A przecież to nie on jest w nich najważniejszy. Traktowanie firm państwowych jak rządowych agend, których zadaniem jest osiąganie celów publicznych, nie jest na świecie niczym niezwykłym. We Francji bliskie relacje polityków z SSP są czymś oczywistym, a w okresie skoku cywilizacyjnego w Korei Południowej państwowymi firmami zarządzali nawet nie politycy, lecz generałowie armii. Dla jasności sytuacji w Polsce warto więc raz i klarownie przyznać, że traktujemy członków zarządów delegowanych przez Skarb Państwa niczym nominowanych urzędników, których dobieramy ze środowisk okołopartyjnych. A same SSP to nie zwykłe spółki, tylko podmioty rządowe zorientowane na cele publiczne. W ten sposób nie będzie medialnej awantury przy okazji każdej nominacji członka zarządu PZU albo PKO – w końcu nie ma podobnych napięć, gdy rząd zmienia wiceministra pracy. Dzięki temu każdy, kto zechce zainwestować na giełdzie w SSP, będzie zdawał sobie sprawę, że dla nowej spółki z jego portfela to nie zysk będzie najważniejszy. A więc będzie się musiał liczyć z ryzykiem strat, np. w wyniku inwestycji w litewską rafinerię, istotną z punktu widzenia polityki zagranicznej naszego kraju, ale wątpliwą ekonomicznie.
Skoro jednak jako wspólnota traktujemy SSP jak agendy rządowe, do których wysyłamy nominatów politycznych, to nie ma żadnego powodu, by ci nominaci zarabiali pięć razy więcej niż premier. Której obecne uposażenie wynosi ok. 17 tys. zł miesięcznie, a więc jest nieporównywalne z uposażeniem Jasińskiego czy wcześniej Jaworskiego, choć odpowiedzialność oraz pozycja polityczna premier jest bez porównania wyższa. Skoro partyjny nominat w zarządzie SSP jest de facto urzędnikiem doglądającym polityki państwa na danym odcinku, to jego stanowisko niespecjalnie różni się od ministra – tylko że obszar zainteresowania oraz wpływ tego drugiego jest większy. Nie powinny więc różnić się także ich uposażenia. Tak więc zamiast ustawy kominowej, sytuację uzdrowiłby przepis wprost mówiący, że wszyscy członkowie zarządów delegowani przez Skarb Państwa z tytułu wykonywania uprawnień z posiadanych udziałów nie mogą zarabiać więcej niż urzędnik w randze ministra.
Skoro zgadzamy się, że partyjni nominaci w zarządach SSP nie muszą być wybitnymi menedżerami i powinni przede wszystkim dobrze znać program partii rządzącej, to ministerialne wynagrodzenie jest wystarczającą pensją. Taka sytuacja wciąż nie blokowałaby zatrudniania w SSP komercyjnych menedżerów po stawkach rynkowych, jeśli byliby delegowani przez pozostałych, prywatnych akcjonariuszy na walnym zgromadzeniu spółki. Warto przestać udawać, że spółki Skarbu Państwa to zwykłe przedsiębiorstwa, a delegowani do nich partyjni działacze to profesjonalni menedżerowie. Spółkom SP w zupełności wystarczy dobre polityczne zarządzanie, a partyjnym nominatom ministerialne stawki.
Dobra znajomość celów partii sprawującej władzę powinna być jedną z najważniejszych cech charakteryzujących członków zarządów państwowych spółek.