Czeczeni decydują się na ucieczkę z kraju, kiedy zagrożenie przechodzi z dorosłych na dzieci. Kiedy słyszą: następnym razem weźmiemy się za waszą małą córkę, to już się nie zastanawiają - wyjaśnia Maria Książak w rozmowie z Magdaleną Rigamonti.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti w Dzienniku Gazecie Prawnej / Dziennik Gazeta Prawna

Co zrobić z dzieckiem, które przeszło piekło

Czeczeni decydują się na ucieczkę z kraju, kiedy zagrożenie przechodzi z dorosłych na dzieci. Kiedy słyszą: następnym razem weźmiemy się za waszą małą córkę, to już się nie zastanawiają. Bo do takich tortur dochodzi

Co to za ludzie w tym pokoju obok?

Rodzina Czeczenów. Mąż, żona, dwóch dorastających synów i ośmioletnia córeczka. Byli w ośrodku w Białej Podlaskiej. Strażnicy użyli wobec nich gazu. Ojciec i bracia trafili do aresztu pod zarzutem czynnej napaści na funkcjonariuszy. Byłam tam na wizytacji interwencyjnej. Sprawdzaliśmy, na ile oskarżenia Straży Granicznej wobec nich mają potwierdzenie na nagraniach z monitoringu.

Mają?

Nie, to funkcjonariusze SG czynnie napadli na mieszkańców ośrodka. Strajk się im nie spodobał. Strajk dzieci.

Strajkowały w imieniu rodziców?

Nie, w swoim. Miały transparenty z hasłami. Mam je tutaj, później pani pokażę. Rodzice prowadzili już kilkudniową głodówkę.

Dlaczego?

Protestowali przeciwko tak długiemu oczekiwaniu w ośrodku na decyzję. Wszyscy siedzieli tam ponad pół roku. W zasadzie te dzieci nigdzie nie wychodziły, tylko na małe podwóreczko. Bez żadnej szkoły, bez żadnego normalnego życia. Zamknięte za kratami, murem, drutem kolczastym. Z otwieraniem drzwi w środku nocy, ze świeceniem latarką w twarz, żeby je policzyć jak bydło. Za co? Za to, że są Czeczenami, że ich rodzice wyrwali je ze strasznego świata.

Z jakiego strasznego świata? Przecież w Czeczenii od lat nie ma już wojny.

Ale jest reżim, są tortury, aresztowania, obozy.

Znany w Polsce zawodnik MMA Mamed Chalidow mówi, że w Czeczenii jest spokój, ludzie żyją normalnie, nie ma przed czym uciekać, że jeździ tam regularnie.

Może mówi tak, bo mieszka w Polsce, a ma rodzinę w Czeczenii i nie chce jej zaszkodzić, nie chce jej narażać na represje reżimu Ramzana Kadyrowa. Wszyscy, którzy mają tam krewnych, boją się mówić prawdę. To jest terror, poniżenie.

Szef MSW Mariusz Błaszczak także mówi, że w Czeczenii jest spokojnie.

On z kolei może tak mówić z powodów politycznych. Ja mam inną perspektywę. Byłam w Czeczenii w czasie drugiej wojny w latach 2000–2004, pracowałam w międzynarodowych organizacjach pomocowych, zajmowałam się ratowaniem ludzi, przewożeniem rannych i ciężko chorych do szpitali w Federacji Rosyjskiej, bo w szpitalach w Groznym, choć lekarze stawali na głowie, niewiele można było zrobić z powodu braku prądu i wody. Udało nam się uratować setki ludzi.

Pani jest psychologiem.

Tak, choć na początku drugiej wojny czeczeńskiej rozkręcałam w ramach Polskiej Akcji Humanitarnej program wodny, program przygotowywania bezpiecznych obszarów dla dzieci, odbudowę stołówki w szpitalu. Potem pracowałam w Międzynarodowej Inicjatywie Humanitarnej. Dzięki temu, że byłam na miejscu, że widziałam tę straszną wojnę, te zniszczenia całej infrastruktury, to wiem, czego Czeczeni doświadczyli. Z drugiej strony dzięki temu oni bardziej mi ufają i często tu w Polsce traktują mnie jak ostatnią deskę ratunku. Kiedy się coś złego dzieje w którymś ośrodku dla uchodźców, to dzwonią do mnie.

Ale wtedy w Czeczenii była wojna.

A teraz jest chyba jeszcze gorsza sytuacja. Bo wojna otwarta zmieniła się w domową, w której Kadyrow mocno faworyzował tylko jeden klan rodzinny. Procesy, które zostały przez niego zapoczątkowane, sprawiły, że sytuacja w Czeczenii jest gorsza niż podczas otwartego konfliktu. Teraz panuje terror. Mogą tam spokojnie żyć ludzie, którzy podporządkowują się reżimowi, przyzwalają na ten terror, akceptują to, co tam się dzieje, jak jest prowadzone.

A jak jest prowadzone?

Tam nie obowiązuje żadne prawo. Tam liczy się tylko to, co powie Kadyrow. On wydaje wyroki, od decyduje, kto jest dobrym obywatelem, a kto złym. Stał się wyrocznią. Stosowana jest odpowiedzialność zbiorowa. Na przykład cała wielka rodzina została wygnana z kraju po tym, jak ich krewny – tak twierdziły władze – znalazł się w Syrii i sterował stamtąd akcją zastrzelenia policjantów w Czeczenii. Takich oskarżeń nikt nie sprawdza – wystarczy słowo i cała rodzina zostaje wygnana.

Dokąd?

Odbyło się to tak, że wszyscy członkowie klanu, kilkadziesiąt osób, musieli zebrać się na środku placu. Powiedziano im, jakie popełnili przestępstwa, grzechy, nie mając na to żadnych dowodów. Potem publicznie ogłasza się wobec nich tzw. zemstę krwi – wobec całego rodu z ledwo żywymi staruszkami i ledwo narodzonymi dziećmi. Jeśli zostaliby na miejscu, to każdy mógłby ich bezkarnie zabić. Ci ludzie nie mają żadnej szansy, by się odwoływać, by tłumaczyć, że są niewinni. Muszą uciekać z Czeczenii.

Oni też próbują wjechać do Polski?

Część tego klanu jest już w Polsce. Mówiła pani, że w Czeczenii nie ma wojny, że jest spokój, że ci ludzie nie mają przed czym uciekać. A ja uważam, że władze w Polsce źle definiują i interpretują konwencję genewską, jeśli chodzi o uchodźstwo. W tej konwencji zapisano, że każda osoba, która ma uzasadnioną obawę prześladowania, ma prawo ubiegania się o ochronę międzynarodową. Politycy, którzy dziś rządzą naszym krajem, bardzo upraszczają sprawę, mówiąc, że wszyscy, którzy nie uciekają przed wojną, to imigranci ekonomiczni.

Kiedy pani była ostatnio w Czeczenii?

W czasie wojny, wróciłam w 2004 r. Co miałabym tam teraz robić? Mówić jak Ania Politkowska: pan robi źle, panie prezydencie Putin, i zostać zamordowaną? Albo jak Natasza Estemirowa i też zginąć? Czy może mam tam pojechać i milczeć, nabrać wody w usta albo mówić, jak pięknie kraj został odbudowany?

Ale jest odbudowany.

Jest, przynajmniej fasadowo, w tych miejscach, które się pokazuje wycieczkom. Więcej pracy mam tu, na miejscu, tam mogłabym być tylko bezsilna. Ci ludzie, którymi się opiekuję, byli represjonowani, byli torturowani. Próbujemy zrobić jak najwięcej, by mogli poczuć się u nas normalnie. To jest bardzo ciepła, sympatyczna rodzina, choć oczywiście chłopcy, jak to u Czeczenów w zwyczaju, uprawiają sporty, jakieś sztuki walki. Całe szczęście, że w końcu po interwencji udało się doprowadzić do zwolnienia ich z ośrodka strzeżonego, który niezbyt różni się od więzienia. Ale w takich ośrodkach są wciąż setki osób – w dużej części umieszczanych tam niezgodnie z prawem. Miło mi, że w tym przypadku przyczyniłam się do ich zwolnienia.

Jak?

Ich mama zadzwoniła do mnie o 3.30 rano. Nie znała mnie. Dostała mój numer od innych cudzoziemców. Mówiła, że pobito jej męża i synów, że zabrali ich gdzieś, a ona i córeczka duszą się od gazu. Prosiłam, żeby podeszły do okna, do świeżego powietrza. Proszę pamiętać, że w takim ośrodku nie można otworzyć okna, można je tylko uchylić, jak w więzieniu. Drzwi też nie mogła otworzyć, bo strażnicy blokowali je. Zadzwoniłam po karetkę, by udzielili pomocy kobiecie i dziecku. Poprosiłam też, by medycy zajęli się pobitymi członkami rodziny, sama zaoferowałam swoją pomoc psychologiczną. Zgodę na to po kilku godzinach wydał kierownik Straży Granicznej w Białej Podlaskiej. Jestem ekspertką krajowego mechanizmu prewencji tortur przy RPO, szybko poinformowałam o wydarzeniach Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich, które podjęto decyzję o wizytacji w tym ośrodku. Okazało się, że następnego ranka, gdy dotarliśmy już w ramach wizytacji, rodzina ta była w drodze do Przemyśla, dokąd zostali przewiezieni na podstawie decyzji sądu w Białej Podlaskiej.

Pani zdaniem niesłusznie?

Nie tylko moim. Tej nocy z ośrodka deportowano samotną 22-letnią kobietę z dwójką małych dziećmi. W nocy. Tak jakby nie można było tego zrobić w ciągu dnia, nikogo nie budząc. Mieszkańców ośrodka wybudziły krzyki kobiety, chcieli jej pomóc. Mężczyźni w tej rodzinie chcieli zadzwonić na policję, wówczas otworzono dotąd blokowane przez straż drzwi ich pokoju i do środka wpuszczono gaz, potem mężczyzn wywleczono i skuto kajdankami na korytarzu. Kopiąc, gdy leżeli – ich mała siostrzyczka i mama przerażone patrzyły, stojąc w progu drzwi, więc drzwi zamknięto, nie wietrząc pokoju, w którym potem dusiły się od gazu. Ci mężczyźni nieraz doświadczyli w Czeczenii przemocy, byli ofiarami tortur. Okazało się, że w Polsce, w UE, też się wobec nich stosuje przemoc. Od lat pracuję z ludźmi, którzy byli torturowani, i słyszę od nich, co im zrobiono, jak zostały potraktowane ich ciała, jak została im zrujnowana psychika, jak zniszczono ich rodziny, jak zakorzeniony jest w nich strach. I co takim ludziom mamy mówić? Że nie mają u nas prawa do ochrony międzynarodowej, bo w ich kraju nie ma wojny? Polskie władze doskonale wiedzą, że to nieprawda, tylko udają, że jest inaczej. Nie można lekceważyć raportów wielu organizacji międzynarodowych, w których jest napisane, że w Czeczenii nagminnie łamane są prawa człowieka. Niestety, do prawa polskiego nigdy nie przeniknęła konwencja przeciwko torturom. Jako kraj ją podpisaliśmy, ale w naszym prawie karnym coś takiego jak tortury nie występuje. Może dlatego, że jesteśmy krajem na wschodniej granicy UE, to nasi politycy są ostrożni w wypowiadaniu się na temat tego, co się dzieje na Ukrainie, w Rosji, w Czeczenii. Ludzie, którzy trafiają do Polski, są więc ofiarami również naszej polityki. Ta rodzina, o którą pani pytała, stara się o ochronę w Polsce. Ja ich w tym wspieram jak mogę.

Na czym ta ochrona ma polegać?

Żeby dostali pozwolenie na pobyt w naszym kraju, żeby mogli czuć się bezpiecznie i żeby nie wisiała nad nimi groźba deportacji. Z grupą psychologów wykonujemy ciężką i niewdzięczną pracę. Dokumentujemy tortury, wydajemy mnóstwo opinii na ten temat. I okazuje się, że często polscy urzędnicy nie zwracają na te dokumenty uwagi.

Dlaczego?

Argumentacja jest prosta. Część urzędników, np. z Rady ds. Uchodźców czy z Urzędu ds. Cudzoziemców, uznaje je za tzw. dokumenty prywatne. Bo dotąd nie jesteśmy wpisani na listy biegłych psychologów sądowych, choć wiedzę w zakresie badania i dokumentowania tortur mamy ogromną. Od lat jeździmy na szkolenia i konferencje międzynarodowe, zapoznajemy się z literaturą specjalistyczną, korzystamy z zaleceń niedawno przetłumaczonego na polski Protokołu stambulskiego („Podręcznik skutecznego badania i dokumentowania tortur oraz innego okrutnego, nieludzkiego lub poniżającego traktowania albo karania” – red.) i nigdy żaden psycholog sądowy nie podważył naszych opinii. Urzędnicy jednak, mając wątpliwości co do ich treści lub wniosków z nich płynących, nie wnioskują o psychologa sądowego, tylko sami negują nasze opinie, gdyż tak im łatwiej dać cudzoziemcom odmowę ochrony. W przypadku tej konkretnej rodziny stwierdzono, że choć jej członkowie trzykrotnie byli torturowani, to tortury te nie miały charakteru zindywidualizowanych represji. W przypadku wielu z naszych klientów jest tak, że w czasie przesłuchania w urzędzie na chwilę wchodzi psycholog i potem pisze: nie widzę objawów stresu pourazowego. Nie rozmawia z człowiekiem, o nic nie pyta. I takie sytuacje są tolerowane. Nikt nie bierze za to odpowiedzialności, nie ma do kogo się odwołać, że ktoś robi taką fuszerkę i krzywdę cudzoziemcom. Nie uważam, że zjadłam wszystkie rozumy świata, zawsze jestem ostrożna w opiniach, które wystawiam, poprzedzają je wielogodzinne wywiady – czasem badania, również psychiatryczne i medycyny sądowej. W przypadku wątpliwości radzimy się w naszym zespole, wkładamy dużo pracy w opiniowanie, starając się trzymać nieistniejących jeszcze w Polsce standardów – a tu urzędnicy, nie mając pojęcia o metodach badawczych, mogą, w ogóle nie czytając opinii, ją odrzucić.

Kto płaci za waszą pracę?

Polski Ośrodek Rehabilitacji Torturowanych – finansowany jest wyłącznie z funduszy ONZ i datków osób prywatnych. Nie bierzemy pieniędzy od państwa polskiego. Jesteśmy niezależni. Czasami przyjmujemy datki bezpośrednie od Polaków, np. na pomoc na granicy polsko-białoruskiej. Te pieniądze przekazywane są ludziom, którzy od prawie roku próbują przekroczyć naszą granicę. To są pieniądze na życie, na jedzenie, na to, żeby dzieci nie były głodne. Oni są w takiej szarej strefie pomiędzy swoim państwem a Polską, oddzieleni od niej granicą, która jest dla nich zamknięta. Wyczerpali już wszystkie swoje zapasy finansowe, są zdani tylko na pomoc.

Dlaczego nie ubiegacie się o polskie pieniądze?

Bo nie chcemy mieć związanych rąk. Przez wiele lat uczyliśmy się, jak diagnozować tortury, szkoliliśmy też w tym zakresie przedstawicieli różnych instytucji, również SG, zresztą z dobrym skutkiem, bo strażnicy współpracowali z nami, potrafili rozmawiać z tymi ludźmi. Teraz mam wrażenie, że to się zmieniło.

Kiedy?

Kiedy minister Błaszczak ogłosił, że ci ludzie to imigranci ekonomiczni.

Strażnicy panią znają na granicy?

Niektórzy tak.

Wiedzą, że jest pani Marią od Czeczenów.

Myślę też, że zdają sobie sprawę, co ci ludzie przeszli. Uważam, że biorąc pod uwagę naszą politykę, trzeba coraz głośniej mówić o tych prześladowanych i torturowanych ludziach. Na razie mamy poczucie niesprawiedliwości, bo znamy się na tym, piszemy opinie, a potem się okazuje, że te opinie nie są brane pod uwagę, bo mogłyby być niewygodne, nie pozwoliłyby na deportacje, nie pozwoliłyby na to, by tych ludzi objąć ochroną.

Jak zyskać pewność, że ktoś został poddany torturom?

Protokół stambulski precyzuje, jak lekarze, psycholodzy czy prawnicy powinni podchodzić do domniemanych ofiar tortur. Jak? To oczywiście ślady po katuszach. Ale w wielu wypadkach jest tak, że mija bardzo wiele miesięcy, zanim człowiek, który był torturowany, będzie mógł rozmawiać z lekarzem i psychologiem. Rany na ciele się goją podczas wielomiesięcznego koczowania w Brześciu... W Czeczenii jest tak, że jeśli osoba po torturach trafia do szpitala i prosi lekarza, by ten opisał jej obrażenia, sporządził coś w rodzaju obdukcji, to jest prawie pewne, że zostanie zatrzymana po raz kolejny i znowu poddana torturom.

Przez kogo?

Przez służby specjalne. Nikt więc nie poddaje się obdukcji. Jeśli personel medyczny widzi człowieka z przestrzelonym kolanem, poparzonego prądem, to ma obowiązek zgłosić ten fakt na policję. Jeśli zgłasza, to policja faktycznie przyjeżdża, ale pacjent słyszy od nich: mówiliśmy, że masz się nie skarżyć. I zostaje zabrany ze szpitala na kolejne męczarnie. Ludzie są więc nauczeni, by nie mówić publicznie, jakich tortur doznali, a tym bardziej ich nie dokumentować. Jest organizacja, Komitet Przeciw Torturom, która w imieniu osób torturowanych dochodzi ich praw przed sądami na terenie Federacji Rosyjskiej, ale dotąd udało im się doprowadzić do stu wyroków i to zazwyczaj symbolicznych. Ludzie, którzy byli katowani w Czeczenii, odczekują, aż zasinienia z twarzy i innych widocznych części ciała zejdą, i uciekają z kraju w popłochu, dojeżdżają do Brześcia i próbują wjechać do Polski. Niektórzy po kilkadziesiąt razy, wsiadają do pociągu, jadą i są zawracani. Nie afiszują się z tym, że byli torturowani, bo nie wiedzą, kto jest z nimi w tłumie, czy nie ma agentów Kadyrowa. Mówią więc pogranicznikom, że w Czeczenii jest źle, że nie mogą tam wrócić, i proszą o status uchodźcy, o ochronę międzynarodową. I nie zostają wpuszczeni. Raz, drugi, trzeci, dziesiąty, dwudziesty. Latem codziennie ok. 500 osób jeździło pociągiem do Polski i dwóm, trzem rodzinom udawało się wjechać – reszta wracała. Teraz w tym samym pociągu jedzie zwykle poniżej setki migrantów. Im często trudno mówić, co przeszli, jakie odnieśli rany, również na psychice.

Co opowiadają?

Bardzo często te historie są podobne. Na porządku dziennym w Czeczenii jest torturowanie za pomocą prądu.

Paralizatorami?

Raczej nie. Oni nazywają to dynamo, czyli do różnych części ciała torturowanego, do palców, uszu, nosa, genitaliów, przyczepia się elektrody i kręci się korbką prądnicy. Często tego człowieka polewa się wodą, do tego podwiesza pod sufitem za ramiona. Bicie różnymi przedmiotami to też codzienność. Do tego nacinanie i gmeranie nożem w ranie, odcinanie różnych części ciała, palców, paznokci. Przestrzeliwanie stóp, kolan.

Kobiety też są torturowane?

Tak. Proszę sobie wyobrazić, co się dzieje z dziewczynami, dla których gwałt był pierwszym w życiu kontaktem seksualnym. Albo kobietę gwałcą na oczach męża, dziecka czy ojca.

W Polsce są ludzie, którzy przeszli takie rzeczy?

Tak, bardzo wielu. Mam setki pacjentów po torturach. Również po gwałtach różnymi przedmiotami, które wcale nie są niczym niespotykanym. Czasem dzieciaki są świadkami bicia i gwałcenia rodziców, czasami dzieci widzą tatę i braci, którzy wracają do domu cali we krwi, w ranach, w siniakach. I może to się nie nazywa wojna. Ale ja nie wiem, jak to nazwać. Wydaje mi się często, że to jeszcze gorsze niż wojna, bo ludzie we własnym kraju, we własnym domu mają całkowicie zburzone poczucie bezpieczeństwa. Prawie wszyscy moi pacjenci mają PTSD.

Syndrom stresu pourazowego?

Tak, ten sam, na który cierpi wielu żołnierzy wracających z wojny. I to ciężkiego kalibru, z zaburzeniami snu, depresją, dysocjacjami – potrzebują pomocy. Większość z nich się boi, żyje w strachu. Wielu z nich to młodzi ludzie, dzieciaki w zasadzie. Są sytuacje, kiedy torturowane jest dziecko po to, żeby złamać rodziców.

Ale po co?

Na przykład daleki krewny jest bojownikiem, poszedł do lasu, więc bierze się po kolei każdego z dalekich kuzynów na tortury, by zdradzili, gdzie bojownik przebywa. Problem w tym, że oni tego nie wiedzą. Są zmuszani, by coś podpisywać in blanco, zobowiązywać się do współpracy. Dzięki temu służby mają tzw. rezultat. W Czeczenii każdy może być torturowany, każdy może zostać zabity, bo przecież obowiązuje prawo, że ciał terrorystów nie trzeba wydawać rodzinie. A za terrorystę może być uznany każdy. I zostawiając na boku wszystkie prawa międzynarodowe, to ci ludzie są przerażeni, wystraszeni, szukają odrobiny bezpieczeństwa. Nazywanie ich imigrantami ekonomicznymi jest niegodne. Znam Czeczenów, oni są tak przywiązani do swojej ziemi, kochający swoje domy, rodziny, znający imiona swoich przodków siedem pokoleń wstecz, szanują swoją kulturę, że dla nich wyjazd jest czymś najgorszym. Zostawienie starych rodziców i ucieczka jest traumą. Przecież można tych rodziców więcej nie zobaczyć. Z historii, które znam, wiem, że Czeczeni decydują się na ucieczkę z kraju, kiedy zagrożenie przechodzi z dorosłych na dzieci. Kiedy słyszą: następnym razem weźmiemy się za waszą córkę taką, jak ta ośmioletnia dziewczynka, to już się nie zastanawiają. Czasami do torturowania dzieci dochodzi.

Takie dzieci też do pani trafiają?

Tak. I żyją w strachu. Oni wszyscy się boją deportacji. I latami, niestety, czekają na to, czy ich deportują, czy też będą mogli zostać w Polsce. Słyszę od nich, że nie chcą jechać gdzieś dalej do Niemiec, Francji czy Holandii, bo tu mają nas. Choć oczywiście niektórzy nie wytrzymują. Jedna rodzina wyjechała, kiedy ktoś na balkon wrzucił im głowę świni w trakcie ramadanu. Kiedy wyszli przed dom, wszędzie dookoła zobaczyli napisy: jebać Czeczenów, Czeczeni do domu. To była rodzina z maleńkimi dziećmi, chcieli zostać w Polsce. Ale skoro polska polityka pozwala znieważać obcych, skoro pozwala strażnikom granicznym używać paralizatorów... Osoba po osobie, rodzina po rodzinie opisujemy sytuację, opisujemy blizny po torturach, prosimy, by można było te blizny sfotografować. To jest bardzo trudne, bo oni nie chcą epatować sobą. Przecież ubierają się w koszule na długi rękaw i długie spodnie. Prawie nie widać śladów.

Magazyn DGP 30.06.2017 r. / Dziennik Gazeta Prawna/Inne

Jak pani to znosi?

Różnie. Chciałabym po pracy z ludźmi w tak wielkim kryzysie móc podłączyć ich do jakiegoś działającego systemu. W Polsce takiego systemu nie ma. Co zrobić z takim dzieckiem, które przeszło piekło? Co? Nikt nie odpowiada. Najłatwiej jest po prostu odmówić mu pobytu i wszelkiej ochrony i pomocy.

Maria Książak psycholożka z Polskiego Ośrodka Rehabilitacji Ofiar Tortur (PORT)
Od lat pracuję z ludźmi, którzy byli torturowani, i słyszę od nich, co im zrobiono, jak zostały potraktowane ich ciała, jak została im zrujnowana psychika, jak zniszczono ich rodziny, jak zakorzeniony jest w nich strach. I co takim ludziom mamy mówić? Że nie mają u nas prawa do ochrony międzynarodowej, bo w ich kraju nie ma wojny? Polskie władze doskonale wiedzą, że to nieprawda, tylko udają, że jest inaczej