Jeżeli ktoś jeszcze ma wątpliwości, że Zachód przechodzi ciężką depresję, to dziś mam dla niej/niego dobry argument. Nie, nie jest to opowieść o tym, jak obowiązujący paradygmat ekonomiczny dokonał spustoszeń w stabilności życia obywateli, pozostawiając ich bez sensownej tożsamości.
Nie jest to tyrada o „paradzie populizmu”, która ma dowieść, że buntujące się przeciwko liberalnym podstawom demokracji ludy Europy i Ameryki Północnej de facto ulegają instynktowi samookaleczania, właściwemu okresom poczucia beznadziei. Nie jest to historia skonfundowania cywilizacyjno-tożsamościowego, które pojawiło się na Zachodzie wraz z uchodźcami, a wynikło z tego, że nagle nie wiadomo, jak tu deklarować fundamentalne, rzekomo uniwersalne zasady jak Prawa człowieka, a jednocześnie nie wypełniać imperatywu pomocowego, innymi słowy, jak być dobrym, będąc złym, co jest problemem zasadniczo nierozwiązywalnym i ową depresję nieuchronnie powodującym.
Mój argument jest inny i dotyczy nowej ekranizacji „Ani z Zielonego Wzgórza”. Nazywa się ona „Anne with an E” (w polskiej wersji „Ania, nie Anna”) i jest dowodem na to, że wszyscy, świadomie czy nie, wpadamy powoli – by użyć sformułowania Ani Shirley – w otchłań rozpaczy.
Ponieważ jest teoretyczną możliwością, że jakaś osoba owej książki nie czytała, pokrótce wyjaśnię, o co chodzi. Podstarzałe rodzeństwo Maryla i Mateusz Cuthbertowie potrzebują pomocy w gospodarstwie i postanawiają adoptować chłopca z sierocińca w Nowej Szkocji. W wyniku pomyłki otrzymują dziewczynkę, Anię Shirley, z włosami rudymi jak marchew i wybujałą wyobraźnią. Wymienić? Po krótkim wahaniu przyjmują Anię, która ulecza ich dusze, a dzięki oryginalnemu charakterowi, rezolutności i szaleńczej inteligencji szybko zjednuje sobie też całe Avonlea. Jej największą przyjaciółką jest śliczna i bogata Diana Barry. Jej adoratorem jest najprzystojniejszy w szkole Gilbert Blythe, klasowy prymus. Jej wielbicielami są pastor i jego żona. Koleżanki ze szkoły za nią przepadają, może oprócz chorobliwie złośliwej Józi Pye. Ania oczywiście ciągle wpada w tarapaty, ale wychodzi z nich zawsze zwycięsko, co podkreślają piękne krajobrazy czarującej wsi. W dalszych częściach między innymi: Ania otrzymuje spadek od bogatej znajomej oczarowanej jej fantazją, Ania przypadkiem wygrywa konkurs na opowiadanie reklamujące proszek do pieczenia, Ania idzie na uniwersytet, co na przełomie XVIII i XIX w. jest nie lada wyczynem. Sami rozumiecie, jaka to powieść: ku pokrzepieniu serc.
I serca całych pokoleń są ową powieścią pokrzepiane. „Ania”, mimo podlotkowej reputacji, która nakazuje niektórym poważnym lub kontrkulturowo zorientowanym dzieciakom udawać, że lektura była istną torturą, jest naprawdę dobrą książką. Lucy Maud Montgomery udaje się stworzyć słodycz bez kiczu, wiarygodność bez demonów, życiowe zwycięstwo bez dopuszczalnych strat. W świecie, gdzie sieroty pracują, bliscy umierają, a rudowłosym dziewczętom zdarza się pofarbować włosy na zielono, czytelnik wyzbywa się strachu, bo czuje, że narrator mocno trzyma potwory na smyczy. Słyszę ci ja, że nowa ekranizacja jest piękna, aktorzy wspaniali, scenariusz pisany przez Moirę Walley-Becket, która pracowała przy „Breaking Bad”. Włączam więc Netflixa, licząc na eskapistyczną fiestę, a tu, panie, z miejsca nokaut.
Uwaga, będą spojlery. Ania, wyobraźcie sobie, cierpi na zespół stresu pourazowego. Nie dziwota, bo z retrospekcji dowiadujemy się, że ojciec rodziny, u której pracowała, zszedł na zawał podczas nawalania Ani pasem. W książce Ania miała wyobrażoną przyjaciółkę, co było świadectwem jej bogatego duchowego życia; w serialu Ania ma wyobrażoną przyjaciółkę, co jest świadectwem zaburzenia dysocjacyjnego. W książce Maryla podejrzewa, że Ania zgubiła jej broszkę, więc nie pozwala jej iść na piknik. W filmie sprawa broszki kończy się odesłaniem Ani (samej!) do sierocińca, co powoduje całkowite załamanie nerwowe dziecka, któremu odebrano świeżo zdobyty dom. W książce Ania farbuje sobie włosy, w serialu zaś dostaje okres i wpada w histerię. Poza tym dzieci w szkole się nad nią znęcają, Mateusz próbuje popełnić samobójstwo, gdy doprowadza gospodarstwo do nędzy, parobek dostaje manto od złodziei; gotycka tragedia na psychologicznej traumie epicką katastrofą pogania, a wszystko skąpane w feministycznej załamce, bo pastor z książkowego oświeconego przedzierzga się w starego pryka, który radzi Ani, by nauczyła się gospodarstwa, bo jej przeznaczeniem jest rodzenie dzieci. Ciotka Józefina okazuje się lesbijką, która musiała przeżyć swój cenny czas w kłamstwie, a pokój na facjatce zostaje wynajęty złoczyńcom.
Poza tym owszem, ładne. Uczta estetyczna.
Naszą kulturę od dawna toczy obsesja realizmu. Zasady owego realizmu są określone: psychologia ludzka jest mroczna; logiką społeczeństw jest opresja jednej klasy przez drugą i jednostki przez całość, kamery nie wyłącza się po happyendowej uczcie, bo sednem historii jest to, kto będzie zbierać pijaków z podłogi. Czerwony Kapturek będzie współczesny dopiero, gdy kaptur będzie podpaską, wilk był molestowany w dzieciństwie, a scena pożarcia będzie sceną gwałtu.
Ja to zasadniczo rozumiem, nawet mi się to zwykle podoba, odpowiada to bowiem mojemu pesymistycznemu spojrzeniu na człowieka i świat; duszę bowiem widzę jako zbiór ciemnych popędów, a świat jako nieczuły deterministyczny moloch. Ale są miejsca, których ów wąsko pojęty realizm nie powinien kolonizować, bo ich funkcją jest właśnie zaprzeczanie mu; to jakby nalegać na remake portretu pędzla Picassa w postaci fotografii. Poza tym bajki nie są po to, by straszyć, twierdził G.K. Chesterton; dziecko samo sobie wymyśli smoka, smok w nim niejako siedzi z natury, wraz z całą masą innych diabłów i demonów; bajki muszą pokazać św. Jerzego, który smoka zabije, muszą mu uświadomić, że nieskończony, bezkształtny strach ma granice, że „(...) jest coś we wszechświecie bardziej mistycznego niż ciemność i silniejszego niż lęk”.
Ania była świętym Jerzym demonów dorastania, która pokonała przeszłość siłą charakteru. I jeśli nawet w „Anię”, w to sanktuarium spokoju ducha, wlewa się ten nasz zaściankowy realizm, będący mieszanką zbastardyzowanego Freuda i potraktowanego Francuzem marksizmu, to znaczy, że w zasadzie w ogóle porzuciliśmy już ideę świętego Jerzego i zamierzamy już bez końca tarzać się w demonach bez nadziei na egzorcyzmy. Książkowa Ania nie ucieka w świat fantazji, ona się weń udaje, wyrusza weń gnana zachwytem i ciekawością. Ania prawdziwa, „urealniona”, jak mówią twórcy serii, używa fantazji jako nieudolnej, kulawej obrony przed potworem – ale dzieje się tak wyłącznie dlatego, że to nam wszystkim już tak zbrakło twórczej wyobraźni, że nie jesteśmy w stanie zobaczyć nic poza czarnym słońcem ogólnej kulturowej deprechy.