Dla krajów Europy Środkowej bliższy związek polityczno-gospodarczy miałby zbawienne znaczenie, lecz nie powstanie bez przezwyciężenia pamięci wzajemnych krzywd i potężnego protektora.
MAGAZYN DGP 23.06.17 / Dziennik Gazeta Prawna
"Zuchwały atak na naszą demokrację jest jaskrawą demonstracją pogardy i braku szacunku dla naszego narodu” – oświadczył na forum Senatu John McCain. Działo się to tuż przed uchwaleniem przez wyższą izbę Kongresu nowych sankcji skierowanych przeciw Rosji. To, że głosowało za nimi 97 senatorów, a jedynie dwóch nie poparło tej inicjatywy, świadczy, na ile amerykańska klasa polityczna jest zdeterminowana, żeby odpłacić Putinowi za poniżenie, jakiego doświadczyła w zeszłym roku. Jeśli Donald Trump nadal planował reset z Moskwą, może o nim zapomnieć. Oskarżenia o zakulisowe konszachty z prezydentem Rosji i tak są już wystarczająco mocne, aby mógł ryzykować weto wobec ustawy, którą najpewniej równie spektakularnie poprze Izba Reprezentantów. Jednak dla Polski coś innego jest ważniejszą kwestią. W całej palecie nowych sankcji znalazły się też zapisy uderzające w firmy współpracujące z rosyjskim sektorem energetycznym. Co wywołało wyjątkowo – jak na niemieckie standardy – nerwową reakcję Berlina.
„Nie możemy zaakceptować gróźb sprzecznych z prawem międzynarodowym eksterytorialnych sankcji przeciw europejskim przedsiębiorstwom uczestniczącym w rozbudowie europejskiej sieci energetycznej” – napisali w specjalnym oświadczeniu niemiecki minister spraw zagranicznych Sigmar Gabriel oraz kanclerz Austrii Christian Kern. Wszystko dlatego, że ofiarami restrykcji mogą paść m.in. niemiecki koncern BASF i austriacki OMV. Oba wspólnie z Gazpromem budują Nord Stream 2. O ile długotrwałe protesty Warszawy przeciwko powstaniu drugiej nitki tego gazociągu zostały w Berlinie zignorowane, a próby blokowania inwestycji na forum UE skutecznie spacyfikowane, to decyzja Kongresu USA ma zupełnie inną wagę. Zachodnioeuropejskie koncerny musiałyby zdecydować, czy podjęcie ryzyka współpracy z rosyjskimi partnerami nadal im się opłaca. Reakcja Gabriela i Kerna najlepiej świadczy o tym, że rezultat tych wyliczeń mógłby oznaczać poważne kłopoty z dokończeniem Nord Stream 2.
Nie jest to jedyna dobra wiadomość dla Warszawy. Coraz więcej przesłanek wskazuje na to, że Amerykanie postanowili mocno usadowić się w Europie Środkowej. Stała obecność wojskowa nie jest tego jedynym symptomem. W swoim proteście Gabriel i Kern podkreślili, iż autorom sankcji chodzi o: „sprzedaż amerykańskiego gazu skroplonego i usunięcie rosyjskich dostaw gazu ziemnego z europejskiego rynku”, a także „zapewnienie miejsc pracy w przemyśle wydobywczym gazu i ropy USA”. Co wydaje się połowiczną diagnozą, obejmującą jedynie płaszczyznę ekonomiczną. Relacje między Berlinem a Waszyngtonem psują się w tempie wręcz ekspresowym, przy czym wynika to nie tylko ze zwrotu politycznego zainicjowanego przez Donalda Trumpa. Po kryzysie 2008 r. Niemcy stały się głównym rozgrywającym w Unii Europejskiej, a także zaczęły odgrywać dominującą rolę w Europie Środkowej. Tymczasem Waszyngton również ostatnio zwrócił swoją uwagę na ten region świata. Spory w tym udział wpływowego senatora Johna McCaina, który od dawna jest orędownikiem zacieśniania sojuszu z Polską i innymi krajami leżącymi między Bałtykiem a Adriatykiem, aby tak szachować Rosję i ograniczać wzrost znaczenia tandemu tworzonego przez Niemcy i Francję.
To wszystko jest bardzo na rękę kierownictwu PiS. W tej akurat kwestii nie widać żadnych różnic, jeśli idzie o Jarosława Kaczyńskiego oraz wszystkie wpływowe osoby w partii. Stany Zjednoczone są traktowane jak najważniejszy z sojuszników oraz lekarstwo na coraz większe osamotnienie Polski w Unii. Dlatego z takim entuzjazmem przyjęto wiadomość, że 6 lipca Donald Trump może zawitać do Warszawy. Specjalnie na tę okazję przeniesiono z Wrocławia do stolicy także szczyt Trójmorza, ukochanej inicjatywy międzynarodowej prezydenta Andrzeja Dudy. Traktowanej jako najbardziej widoczny dowód suwerenności III RP oraz jej wielkich aspiracji. Acz realnie rzecz biorąc, to marzenie, na którego zrealizowanie Polska jest stanowczo zbyt słaba i musi mu patronować zdecydowanie silniejszy protektor.
Piękno wizji przyszłości
„Rdzeniem takiego sojuszu byłaby Polska, Rumunia i Turcja, do których już same przyłączyłyby się Węgry i Słowacja” – mówił w wywiadzie udzielonym DGP w czerwcu 2014 r. George Friedman. Założyciel wpływowego think tanku Stratfor od wielu lat, m.in. w książce „Następne 100 lat. Prognoza na XXI wiek”, konsekwentnie powtarza tezę, że Polska jest skazana na zdobycie statusu regionalnego mocarstwa. Proces ten stanie się możliwy w perspektywie najbliższych czterech dekad za sprawą sukcesywnego słabnięcia Rosji oraz Niemiec. W raporcie z 2015 r. (Stratfor publikuje je raz na pięć lat) prognozowano, że nieuchronne jest podzielenie się Unii Europejskiej na co najmniej dwie grupy krajów, czyli integrujące się jądro UE i mniej znaczące państwa peryferyjne. Po rozpoczęciu tego procesu Polska i Rumunia zacieśnią strategiczne partnerstwo ze Stanami Zjednoczonymi, stając się rdzeniami antyrosyjskiego sojuszu w tej części świata. Dwa lata później coraz lepiej widać, że tak właśnie układa się scenariusz nieodległych zdarzeń. Przy czym ambicją rządu PiS są działania dużo większe i skierowane na reaktywowanie przedwojennej idei Międzymorza, tak by państwa położone między Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym stworzyły przeciwwagę zarówno dla Niemiec, jak i Rosji.
Ale dziś kraje Europy Środkowej łączy jedna rzecz – a mianowicie to, że bardzo niewiele je łączy. Iluzoryczne trwanie Grupy Wyszehradzkiej od dawana niczego w tym względzie nie zmieniło. Z Warszawy czy Pragi przez cały kontynent aż do Lizbony można przejechać, nie opuszczając autostrady. Gaz i ropę naftową można przesłać ze wschodu na zachód siecią rurociągów, a prąd – trakcjami wysokich napięć. Nawet moment, gdy trasy kolejowe umożliwią podróż pociągami wysokich szybkości, wydaje się coraz bliższy. Tymczasem na linii północ – południe, na obszarze pomiędzy trzema morzami, nic takiego nie jest możliwe. Powiązania infrastrukturalne, ekonomiczne oraz polityczne są analogiczne do wyglądu sieci dróg i da się je ująć jednym słowem – trzeciorzędne. Przy czym akurat taki stan rzeczy da się jeszcze z czasem przezwyciężyć. Najłatwiej, jeśli znajdą się na to (o ironio) unijne fundusze. Dużo trudniejsza jest do pokonania spuścizna historyczna.
Jak Węgier z Rumunem
Możliwość zbudowania Międzymorza, jeszcze nim sama idea nabrała konkretniejszych kształtów, definitywnie przekreśliła rezultaty wielkiego porządkowania Europy po I wojnie światowej. Zgodnie z wielokrotnie powtarzanymi deklaracjami Woodrowa Wilsona zniewolone narody odzyskiwały swe suwerenne państwa. Prezydent USA, przebywając przez sześć miesięcy na konferencji pokojowej w Wersalu (czym zaszokował Amerykanów), zadbał, aby spełnić tę obietnicę. Niestety jak zawsze diabeł tkwił w szczegółach. Najgłębiej w tym, jak alianci obeszli się z Węgrami.
Jeszcze w 1914 r. Madziarzy mieli prawo czuć się współudziałowcami mocarstwa, jakim nadal były Austro-Węgry. Wprawdzie coraz słabszego, lecz wymienianego jednym tchem obok Francji czy Rosji. Kiedy w 1916 r. wynik wojny pozostawał nierozstrzygnięty, zachodni alianci zawarli sojusz z Rumunią. Ta w zamian zażądała ziem znajdujących się wówczas w granicach Węgier: Siedmiogrodu, Banatu i Bukowiny. Po wojnie Woodrow Wilson niespecjalnie miał ochotę respektować traktat bukareszteński i niewiele zabrakło, by roszczenia Rumunii w ogóle nie byłyby brane pod uwagę w Wersalu. Jednak Paryż leżał daleko, a sąsiedzi Węgier nie zamierzali czekać na rozstrzygnięcia konferencji pokojowej, sukcesywnie wyszarpując Madziarom kolejne terytoria. Pod koniec 1918 r. Rumuni anektowali Siedmiogród, Serbowie zajęli Wojwodinę, a Czesi wkroczyli na Słowację, nazywaną wówczas Górnymi Węgrami. Ta sytuacja sprzyjała radykalizacji nastrojów wśród Madziarów. Najpierw poparli powstanie Węgierskiej Republiki Ludowej, na której czele stanął „Czerwony Hrabia” Mihály Karolyi. Potem szansy na zachowanie całości terytorialnej zaczęto upatrywać w sojuszu z bolszewicką Rosją, co wyniosło do władzy komunistów, którymi kierował bliski współpracownik Lenina Bela Kun. W tamtejszym rejonie nie stacjonowały wojska ententy i na Zachodzie nie bardzo kwapiono się z wysyłaniem korpusu ekspedycyjnego. Dlatego z ulgą przyjęto w Paryżu propozycję Rumunii, oferującej samodzielne spacyfikowanie na Węgrzech bolszewickiej ewolucji, a w zamian żądającej jedynie spełnienia obietnic zawartych w traktacie bukareszteńskim.
Zręczny gracz, jakim był premier Ion Brătianu, zgarnął całą pulę. Wojska Rumunii, biorąc odwet za madziarską okupację Bukaresztu w 1916 r., wkroczyły 3 sierpnia 1919 r. do Budapesztu. Brătianu oświadczył, iż zostaną tam tak długo, aż roszczenia terytorialne jego rządu zaakceptują kraje ententy. Wprawdzie reżym Beli Kuna upadł i Węgry doczekały się demokratycznego rządu, lecz w Paryżu nie miało to znaczenia. Ważniejszym stało się to, że Francja zamierzała w przyszłości szachować Niemcy za pomocą swych nowych sojuszników w Europie Środkowej, czyli Czechosłowacji i Rumunii. Dlatego zamierzała maksymalnie wzmocnić te kraje kosztem Węgrów. Na hrabiego Alberta Apponyi, który na czele delegacji Madziarów 4 czerwca 1920 r. zjawił się w Wersalu, czekała bardzo przykra niespodzianka. W pałacu Grand Trianon przeczytał treść traktatu, który redukował wielkość Węgier z 325 tys. km kw. do ledwie 93 tys. A liczbę ludności z 21 do 8 mln. Rdzennie węgierskie ziemie przechodziły pod panowanie nie tylko Rumunii, lecz także Czechosłowacji oraz królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców (późniejszej Jugosławii). Hrabia Apponyi demonstracyjnie wyszedł, lecz pod naciskiem rządów ententy dokument podpisał za niego węgierski ambasador. Przez następne kilkanaście lat we wszystkich madziarskich szkołach dzieci każdy dzień rozpoczynały modlitwą o przywrócenie „Wielkich Węgier”, zaś flagi wisiały opuszczone do połowy masztu na znak nieustającej żałoby narodowej. Rządzący państwem, któremu odcięto dostęp do morza, admirał Miklos Horthy ukierunkowywał całą politykę zagraniczną na jeden cel. Budapeszt usiłował unieważnić postanowienia traktatu z Trianon, co oznaczało automatycznie sojusz z tym, kto będzie chciał podważyć powersalski porządek. Kimś takim okazał się Adolf Hitler.
Przy całej sympatii, jaką Węgrzy okazywali nieustannie Polakom, wszelkie plany tworzenia Międzymorza w Budapeszcie grzecznie ignorowano, zwłaszcza że jednym z jego kluczowych państw miała zostać Rumunia. Natomiast gdy pod koniec lat 30. Horthy stanął przed koniecznością dokonania wyboru, czy wesprzeć sojusz polsko-francuski, czy jednak III Rzeszę, wybrał stopniowe zbliżenie z Niemcami, licząc na odzyskanie Siedmiogrodu. Udało się to latem 1940 r., zaraz po tym, jak Związek Radziecki za zgodą Berlina anektował rumuńską Besarabię. Wówczas także Węgry zażądały natychmiastowego zwrotu Siedmiogrodu, w razie odmowy grożąc Bukaresztowi wojną. Chcąc spacyfikować spór państw satelickich III Rzeszy, Hitler zorganizował w Wiedniu spotkanie arbitrażowe z udziałem Włoch. W jego trakcie delegacja rumuńska musiała zgodzić się na przekazanie większości Siedmiogrodu Węgrom. Ci zaraz po przejęciu tych terenów deportowali ok. 70 tys. Rumunów. Kolejne 16 tys. aresztowano, a około tysiąca zamordowano. Po 1945 r. Siedmiogród decyzją Stalina wrócił w granice socjalistycznej Rumunii, co dało drugiej stronie nową okazję do rewanżu.
Przyjaźń polsko-czeska
Pamięć wzajemnych krzywd zatruwała nie tylko kontakty Węgrów z ich sąsiadami. Podobnie rzecz się miała z Polską. Na pierwszy rzut oka między Warszawą a Pragą nie powinna zaistnieć większa sprzeczność interesów, a bliska współpraca, od momentu odzyskania przez oba kraje niepodległości, być rzeczą naturalną. Nic bardziej mylnego. Węgrzy mieli swój symboliczny Siedmiogród, zaś Czesi i Polacy – Zaolzie.
Ten niewielki skrawek ziemi wart był sporej uwagi. W czasach Austro-Węgier wydobywano w tamtejszych kopalniach aż 57 proc. całego węgla na terenie cesarstwa, zaś miejscowe huty zatrudniały 85 tys. robotników i stanowiły około jednej dziesiątej całego przemysłu stalowego. Zarówno dla Polski, jak i Czechosłowacji przemysł ciężki i kopalnie węgla były wówczas bezcenne. Początkowo nawet zanosiło się na kompromis. Polska Rada Narodowa Księstwa Cieszyńskiego oraz czeska Narodowa Rada Ziemi Śląskiej zawarły 5 listopada 1918 r. układ dzielący Zaolzie według kryteriów etnicznych, co w Pradze natychmiast zanegowano, ponieważ oznaczało to, że większość ziem przypadnie Rzeczypospolitej. Armia czeska uderzyła z zaskoczenia pod koniec stycznia 1919 r., zmuszając do odwrotu dużo słabsze polskie oddziały. Po interwencji dowództwa wojska ententy działania zbrojne wstrzymano, a o przynależności Zaolzia miał zdecydować plebiscyt, który Polacy najpewniej by wygrali. Rząd czeski zdawał sobie z tego sprawę i zamierzał wykorzystać to, że II RP uwikłała się w wojnę z bolszewicką Rosją. Zrobił to, gdy Armia Czerwona w 1920 r. znalazła się na przedpolach Warszawy, a w belgijskim Spa premier Władysław Grabski wręcz błagał o pomoc szefów rządów Francji i Wielkiej Brytanii. Oprócz zgody na linię Curzona jako granicę wschodnią pod presją Davida Lloyda George’a i Alexandre’a Milleranda polski premier zgodził się na oddanie większości Zaolzia Czechom.
To rozstrzygnięcie zdecydowało, że zbudowanie Międzymorza z udziałem Czechosłowacji stało się niemożliwe. Zresztą w Warszawie nie brano nawet pod uwagę takiej opcji. Piłsudski, a potem Beck, uznawali bowiem południowego sąsiada Polski za państwo tymczasowe, skazane na rozpad. Przy czym Józef Beck bardzo chciał w tym pomóc. Od 1935 r. pod patronatem MSZ wywiad wojskowy „Dwójka” przygotowywał wybuch polskiego powstania na Zaolziu. Chciano je wzniecić w momencie korzystnej koniunktury międzynarodowej. Również rząd Czech nie czekał bezczynnie na to, co zrobią Polacy. Już w latach 20. Praga stała się stolicą antypolskiej irredenty. Dowódcy Ukraińskiej Wojskowej Organizacji (UWO) mogli liczyć na opiekę miejscowych władz. Również czechosłowacki wywiad aktywnie wspierał zamachy terrorystyczne UWO na terenie Galicji Wschodniej, licząc, iż to Rzeczpospolita rozpadnie się pierwsza. „W stosunku do Polski rząd czechosłowacki posługiwał się nie tylko przemocą, ale też zdradą, połamawszy wszystkie dobrowolnie zawarte umowy” – zapisał w pamiętniku uchodzący za czechofila Wincenty Witos.
Egzekucja Czechosłowacji, jaką zaplanował Adolf Hitler, oznaczała dla Polski znalezienie się w katastrofalnej sytuacji geopolitycznej. Odsłaniała całą południową granicę i powodowała, że prowadzenie skutecznej wojny obronnej przeciw III Rzeszy było niemożliwe. Tymczasem kierujący polską polityką zagraniczną Józef Beck uczynił wszystko, co w jego mocy, by upadek Czechosłowacji przyśpieszyć. Gdy zaś w Monachium zachodnie mocarstwa zgodziły się zaspokoić roszczenia Hitlera, wykorzystał okazję do odbicia Zaolzia, co wizerunkowo II RP jedynie zaszkodziło, a większych realnych korzyści nie przyniosło. Minął zaledwie rok, a Adolf Hitler odbierał defiladę zwycięstwa w Warszawie. Ani ta lekcja Realpolitik, ani koszmar niemieckiej i sowieckiej okupacji nie wpłynęły znacząco na temperaturę animozji polsko-czeskich.
Nawet stworzony pod protektoratem Związku Radzieckiego w styczniu 1945 r. polski Rząd Tymczasowy nie zamierzał oddawać Zaolzia Czechom. Po drugiej stronie we wrześniu 1945 r. czechosłowackie władze wstrzymały działalność polskich szkół na Śląsku Cieszyńskim, a podczas wielkiej demonstracji patriotycznej na Ostrej Górce koło Opawy wicepremier Josef David zażądał oddania jego krajowi nawet całego Górnego Śląska. Niedługo potem polski rząd odciął Czechom dostawy węgla z Zagłębia Wałbrzyskiego. Ci w odpowiedzi rozpoczęli akcję wysiedleń Polaków, którzy po 1938 r. zamieszkali na Zaolziu. Po polskiej stronie ruszyła akcja wypędzania Czechów z okolic Kudowy. Kiedy w styczniu 1946 r. szef poselstwa w Pradze Stefan Wierbłowski spotkał się z czechosłowackim ministrem spraw zagranicznych Janem Masarykiem, ich rozmowa zakończyła się wielką awanturą. Obaj obrzucili się wyzwiskami, a kraje szykowały się do wojny. Zapobiegł jej osobiście Stalin, biorąc za twarz zacietrzewione państwa, które wprawdzie zostały podporządkowane ZSRR, lecz i tak koniec suwerenności zamierzały uczcić skoczeniem sobie do gardeł.
Litewskie fobie
Gdy 18 grudnia 1918 r. Józef Piłsudski przyjął litewską delegację, oświadczył, iż jest przyjacielem Litwinów i sądzi, że oba narody powinny utworzyć federację. Czym wzbudził niemal popłoch. Urodzony pod Wilnem Naczelnik zupełnie nie pojmował, że Litwinom może się marzyć własne państwo, w jego historycznych granicach. I nie tylko on. „Większość społeczeństwa gotowa była uznawać Litwinów za »inaczej mówiących Polaków«” – pisze autor monografii „Polacy w niepodległym państwie litewskim 1918–1940” Krzysztof Buchowski. Potem było już tylko gorzej. Litwini bardzo dobrze zapamiętali, że w sierpniu 1919 r. polski wywiad szykował na Litwie zamach stanu, który wyniósłby do władzy gen. Žukauskasa, optującego za federacją z Rzeczpospolitą. Plan ten pokrzyżował nagły wybuch polskiego powstania w Sejnach, za sprawą którego cała Suwalszczyzna znalazła się w granicach II RP, ale rządu w Kownie obalić się nie udało. Wkrótce Litwa sprzymierzyła się nawet z bolszewicką Rosją, byle tylko odzyskać Wileńszczyznę, choć na 1,2 mln jej mieszkańców aż 800 tys. stanowili Polacy.
Jeśli istniały jakieś szanse na pojednanie z Litwinami, ostatecznie pogrzebał je w październiku 1920 r. sfingowany bunt Dywizji Litewsko-Białoruskiej gen. Lucjana Żeligowskiego. Na polecenie Piłsudskiego gen. Żeligowski utworzył sztuczne państwo o nazwie Litwa Środkowa. Po roku jego istnienia wybrany w demokratycznych wyborach Sejm Wileński wydał 20 lutego 1922 r. deklarację o połączeniu Litwy Środkowej z Polską. Tej straty w Kownie nie przebolano do wybuchu II wojny światowej. Nie mając szansy odbić Wilna siłą, Litwini demonstracyjnie odcięli się od Polaków. Nie tylko nie utrzymywano kontaktów dyplomatycznych, ale nawet rozmontowano linie kolejowe i rozkopano drogi przechodzące przez granicę. Za posiadanie polskich książek lub prasy groziła na Litwie kara grzywny. Niezależnie, co się wydarzyło w Warszawie, Kowno odbierało to jako przykład polskiej wrogości wobec Litwinów. Po zastrzeleniu Gabriela Narutowicza rządowy tygodnik „Nowiny” oznajmił mieszkańcom Litwy, że prezydenta II RP zamordowano na zlecenie potomków magnatów, bo: „jakżeż mogli dopuścić (Polacy – red.), żeby nimi rządził spolszczony Litwin, chociaż również pan”.
Prowadzona przez Józefa Becka w drugiej połowie lat 30. polityka, zmierzająca do zmuszenia Kowna siłą, aby nawiązało stosunki dyplomatyczne z Warszawą, jedynie wszelkie fobie pogłębiła. Upadek Polski we wrześniu 1939 r. przyjęto na Litwie z ulgą, a nawet radością. Zwłaszcza że Związek Radziecki po raz kolejny oddał Wileńszczyznę Litwinom. Acz nie wymagało to wielkich wyrzeczeń ze strony Stalina, który zgodnie ustaleniami z paktu Ribbentrop-Mołotow zakładał, iż dni państw nadbałtyckich są już policzone.
Łańcuszek nieszczęść
Ambicje przywódców II RP, aby stać na czele sojuszu krajów Europy Środkowej, mogą stanowić wzorcowy przykład myślenia życzeniowego. Wprawdzie dla wszystkich państw w tym regionie wzrost siły Niemiec oraz Związku Radzieckiego oznaczał groźbę trwałego pożegnania się z suwerennością, a nawet istnieniem, lecz fakt ten i tak nie był w stanie zagłuszyć wzajemnych animozji. Jedynymi krajami, z którymi Polska miała szansę współpracować na przyjaznej stopie, były Rumunia, Łotwa i Estonia. Tak też się działo. Przy czym nie wpływało to na układ sił w tej części świata. Potem Europa Wschodnia doświadczyła hekatomby II wojny światowej i dostali ją w swe łapy zainstalowani przez Sowietów komuniści. Musiało minąć pół wieku, by znów małe kraje odzyskały niepodległość. Wraz z wolnością wróciły stare animozje, powiększone o cały zbiór nowych. Na Bałkanach nadal żywa jest pamięć krwawych wojen po rozpadzie Jugosławii.
W III RP po latach milczenia zaczęto głośno mówić o rzezi na Wołyniu, co coraz skuteczniej zatruwa współczesne relacje polsko-ukraińskie. Notabene używają jej do podsycania wzajemnej niechęci organizacje i media z trudem maskujące swą wielką sympatię dla Rosji i osoby Władimira Putina. Ewentualnie, tak jak „Sputnik”, media bezpośrednio finansowane przez Kreml. Jednocześnie Litwini nadal boją się polskiej dominacji, podobnie jak Czesi, zupełnie nie ufając w życzliwe intencje Warszawy. A na dokładkę niepodzielnie władający Węgrami Viktor Orbán, gdy tylko wydarzenia zaczynają temu sprzyjać, bez wahania próbuje przekreślić ustalenia starego traktatu z Trianon. Posługując się nie tylko Węgrami nadal mieszkającymi w Siedmiogrodzie, ale też na Zakarpaciu, obecnie należącym do Ukrainy. Gdy Rosja dokonała w 2014 r. aneksji Krymu i rozpętała wojnę na Donbasie, Orbán natychmiast zażądał dla zakarpackich Madziarów autonomii i podwójnego obywatelstwa. Jak na zręcznego gracza przystało, cofnął się, gdy rosyjskie dywizje pancerne jednak nie ruszyły na Kijów. W tym kotle, którym niezmiennie jest Europa Środkowa, gdy wzrasta ciśnienie, wiadomo, że przywódcy poszczególnych państw po protekcję udadzą się do Berlina lub Moskwy, a na Warszawę nikt się nie będzie oglądał.
Wyjątek może być tylko jeden. Mianowicie, jeśli nad projektem Trójmorza patronat przejmą Amerykanie. Biorąc na siebie konieczne role: obrońcy, rozjemcy oraz egzekutora przyjętych ustaleń. Wielka chęć całego kierownictwa PiS, aby wizytę prezydenta Trumpa wpleść w szczyt Trójmorza, zdaje się świadczyć, iż ta konieczność została zrozumiana. Prasowe przecieki, że w ostatniej chwili mogą się ze spotkania wycofać Czechy, dowodzą, jak cały projekt jest chwiejny i niepewny. Podobnie jak to, czy Donald Trump dotrwa na swym stanowisku choć do końca kadencji, czy republikanie konsekwentnie będą stawiać na obecność USA w Europie Wschodniej, czy tę strategię będą kontynuować demokraci, jeśli przejmą władzę. Niewiadomych jest całe mnóstwo, zaś pewnikiem są wieczne animozje buzujące w środkowoeuropejskim kotle.
Pamięć wzajemnych krzywd zatruwała nie tylko kontakty Węgrów z ich sąsiadami. Podobnie rzecz się miała z Polską. Między Warszawą a Pragą nie powinna zaistnieć większa sprzeczność interesów, a bliska współpraca, od momentu odzyskania przez oba kraje niepodległości, być rzeczą naturalną. Nic bardziej mylnego. Węgrzy mieli swój symboliczny Siedmiogród, zaś Czesi i Polacy – Zaolzie