Funkcjonariusze policji w Warszawie przymykają oczy na dzikie eksmisje. Kiedy lokatorzy są zastraszani i bici, stają po stronie właścicieli nieruchomości. Mundurem i odznaką sankcjonują bezprawie
MAGAZYN DGP 23.06.17 / Dziennik Gazeta Prawna
Jest prawo pisane i prawo stosowane. Jedno z drugim ma niewiele wspólnego. Wiadomo: ludzie przekraczają prędkość, rzucają papierki na ulicę, oszukują na podatkach. Godzą się jednak na to, że kiedy zostaną na tym przyłapani, grozi im kara. Gorzej, kiedy osoby odpowiedzialne za przestrzeganie przepisów są przekonane o swojej bezkarności. I zachowują się tak, jakby to one były od stanowienia prawa, a nie pilnowania, żeby inni go nie łamali. Historia pana Stefana jest tego przykładem. Lecz także tłumaczy, jak to było możliwe, że tzw. afera reprywatyzacyjna mogła rosnąć i puchnąć, karmiąc się śmierdzącą patologią niegodnego sprawowania władzy i obojętności tych, którzy powinni zdecydowanie na to reagować. Opowiada także o bezradności skrzywdzonego człowieka, który nie ma do kogo udać się po pomoc.
Bohater tego tekstu poprosił o nieujawnianie jego nazwiska. Nie dlatego że się boi, wstydzi, że ma coś do ukrycia. Ale w pewnych kręgach jest znany z całkiem innych rzeczy niż bycie ofiarą przemocy. I wolałby, żeby tak zostało. A nawet gdyby nie był naukowcem, człowiekiem zarabiającym na życie głową i zawsze płacącym swoje rachunki, to i tak nie miałoby to żadnego znaczenia. Gdyby na jego miejscu znalazł się ktokolwiek inny, wydźwięk tej sprawy byłby taki sam.
Pan Stefan
Wysoki, szczupły, siwy sześćdziesięciolatek o wyprostowanej sylwetce. Harmonię rysów jego twarzy burzy olbrzymi siniec. Lekarz ze Szpitala Dzieciątka Jezus, który przyjmował go na oddziale ratunkowym, wypisał w karcie następujące obrażenia: złamanie łuku jarzmowego bez przemieszczenia, wieloodłamowe złamanie dolnej ściany oczodołu, wielomiejscowe złamanie bocznej i przedniej ściany oczodołu, a także złamanie tylnej ściany zatoki szczękowej. To skutek niezapowiedzianej wizyty właściciela mieszkania, który próbował wytłumaczyć najemcy, że ten powinien się czym prędzej wyprowadzić.
Ta historia jest o tyle szczególna, że szczególna jest także osoba pana Stefana – to ceniony matematyk, publikujący w międzynarodowych czasopismach naukowych. Jest człowiekiem prostych zasad: dwa plus dwa musi się równać cztery, zawartych umów należy dotrzymywać, a jeśli zostały sporządzone na piśmie, w tej samej formie należy je wypowiadać. Do niedawna był także przekonany, że jeśli obywatelowi dzieje się jakaś krzywda, ktoś go nachodzi, dręczy, bije, to wystarczy wykręcić 997, aby pojawiła się pomoc. – Bo policja powinna się kierować prawem, prawda? – upewnia się kilkukrotnie podczas naszego spotkania. Kiwam głową twierdząco. W miarę rozwijania się tej jego opowieści z coraz mniejszym przekonaniem.
„W lokalu przy ulicy Marszałkowskiej 1 m. 80 mieszkałem prawie 10 lat...” – pisze w swoim oświadczeniu datowanym na 8 czerwca. Trzy kartki A3 zapisane drżącą ręką. Ale język bardzo precyzyjny, niebudząca wątpliwości chronologia. Także teraz, kiedy rozmawiamy, mężczyzna stara się powściągać emocje, ograniczać do faktów i dokumentów, które mi pokazuje.
Pierwszy to umowa najmu zawarta 14 grudnia 2007 r. pomiędzy nim a Jerzym Cz. jako osobą upoważnioną do zarządzania lokalem będącym własnością jego żony. Ustalono w niej kaucję w wysokości 900 zł oraz miesięczny czynsz – ta sama kwota, płatne z góry do trzeciego dnia każdego miesiąca. Plus opłaty licznikowe. Umowa zostaje zawarta na rok. I po roku (16.12.2008 r.) zostaje sporządzony aneks, w którym przedłuża się ją bezterminowo z trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia.
Pan Stefan opowiada, że dobrze mu się tam mieszkało. Do czasu, oczywiście. Centrum stolicy, świetnie skomunikowane, wszędzie blisko. Nawet fakt, że za ścianą była pijacka melina, gdzie sąsiad alkoholik wyprawiał brewerie, wydawał się niewielką ceną za tę lokalizację. Zresztą stosunki z miłośnikiem procentów jakoś sobie ułożył – nie ma problemu z dogadywaniem się z ludźmi. Z właścicielem kontakt miał raz w miesiącu, podczas przekazywania raty czesnego. Spotykali się na mieście, zazwyczaj w galerii handlowej przy Dworcu Wileńskim. – Jakoś tak czułem się bezpieczniej, kiedy wokół było więcej ludzi – mówi Stefan. Dlaczego nie robił przelewu na konto właścicieli? Bo sobie tego nie życzyli. Pewnie nie zgłosili w skarbówce, że dorabiają, wynajmując mieszkanie. Nie interesował się – ich sprawa. Oni nie interesowali się nim. Spotykali się, wymieniali zdawkowe uwagi o pogodzie, pieniądze z ręki do ręki, grzecznie, bezproblemowo. Do momentu, kiedy sąsiad alkoholik zmarł. Kiedy za ścianą ucichło, zaczęły się problemy z właścicielem. Zaczął Stefanowi robić problemy, nękać telefonami – po dwadzieścia dziennie – dawać do zrozumienia, że nie jest już na Marszałkowskiej mile widzianym panem Stefanem, ale bolesnym wrzodem na pośladku. – Teraz rozumiem, że po śmierci uciążliwego sąsiada cena mieszkania wzrosła i być może właściciele zapragnęli je sprzedać – podejrzewa. Ale zanim doszedł do takiej konstatacji, musiał oberwać po głowie.
Kamienica
Historię o kamienicy przy Marszałkowskiej 1 znalazłam na blogu Rzeźnia prowadzonym przez Joannę Grelę. Wpis o niej datowany jest na 30 lipca 2011 r. Tytuł: „Kamienica Samobójców – brama do Śródmieścia”. Pisze: „1913 rok, Warszawa – stolica Królestwa Kongresowego, którego królem jest Mikołaj II – car Rosji. Na placu Keksholmskim (dziś plac Unii Lubelskiej) powstaje wyjątkowa kamienica – najwyższa w mieście, z elektrycznym zasilaniem, z doprowadzonym gazem, z centralnym ogrzewaniem i trzema windami (wg ówczesnej nazwy podnośnicami elektrycznymi). Dziewięć pięter, trzy fronty i najmniejsze podwórko w Warszawie (2 x 8 x 4 m) – tymi rzeczami wyróżnia się do dzisiaj, ponieważ jako jedna z nielicznych w tej okolicy ocalała pewne przykre warszawskie wydarzenia z XX wieku. (...) Ponieważ właściciel wkrótce zbankrutował, kamienicę przejęło małżeństwo Kacperskich – do dzisiaj funkcjonuje nazwa »Kamienica Kacperskich«. Oni też popadli w długi, dlatego przed 1939 rokiem właścicielem został Państwowy Zakład Emerytalny.
W czasie II wojny światowej w kamienicy mieściła się Komórka Biura Studiów Oddziału II KG AK Wydziału Informacyjno-Wywiadowczego. W grudniu 1943 roku Gestapo aresztowało członków tej komórki.
Kamienica – podobnie jak cała zabudowa placu Unii Lubelskiej – przetrwała wojnę, ponieważ plac wchodził w skład dzielnicy niemieckiej aż do końca okupacji.
I to byłoby na tyle chlubnej historii tej kamienicy. (...)
Przydomek »samobójców« kamienica zyskała dzięki podwórku – studni, w której świadomie skończyło swe życie kilka osób.
(...) Marszałkowska 1 – jeden z najbardziej prestiżowych adresów Warszawy, co za tym idzie także Polski (...). Tutaj właśnie miasto w połowie lat 90. poprzedniego wieku postanowiło ulokować mieszkania socjalne. Miasto się nie spodziewało, chociaż uczeń podstawówki, jakby pomyślał, wpadłby na to, że stworzy patologię. I stworzyło.
Wg filmu TVP z 2007 roku (rok podpisania umowy między panem Stefanem a właścicielami – red.) mamy tu fabrykę kompotu (polska heroina), 80 proc. mieszkańców uzależnionych od alkoholu, 200 interwencji policji i straży miejskiej w ciągu roku, zainstalowane 32 kamery, mieszkańców, którzy wyrzucają śmieci przez okno na podwórko, bo brak im świadomości skutków tych poczynań, nastolatka stojącego na oknie na VIII piętrze, mówiącego »bo ja niebezpieczny chłopak jestem«, posiadającego tatę przeżartego alkoholem, który na ten widok mówi »no tak, to mój syn, Grzesiek!«”.
Cytuję ten wpis tak obficie nie tylko dlatego, że jest ciekawy, lecz także z tego powodu, że może w jakiś sposób tłumaczyć stosunek policjantów do wołania o pomoc, jakie wysyłał w ich stronę pan Stefan. Nie jest tajemnicą, że jeśli krzyczy ktoś, kto mieszka „w takim miejscu”, nie traktuje się tego szczególnie poważnie.
To jest barbaria
Wydarzenia przyśpieszyły wiosną tego roku. 29 kwietnia właściciel pojawia się w lokalu przy Marszałkowskiej w towarzystwie kobiety i innego mężczyzny, żąda zwrotu kluczy. Pan Stefan ich nie wydaje. Wraca wieczorem. Antagoniści udają się na Komendę Policji przy ul. Wilczej. Na drugi dzień właściciel wraca, wchodzi do mieszkania pod pretekstem sprawdzenia liczników i nie chce wyjść. Przyjeżdża policja. I odjeżdża. Mężczyzna zostaje. Policja przyjeżdża drugi raz. 2 maja pan Stefan zostaje napadnięty przez właściciela na przystanku tramwajowym nieopodal domu, ok. godz. 22. Ucieka do nadjeżdżającego tramwaju, napastnik wskakuje za nim. Ma go szarpać, bić i znieważać. Przyjeżdża patrol. Poucza napastnika, że nie wolno bić ludzi. Kiedy pan Stefan mówi, że czuje się zagrożony, i prosi o bardziej zdecydowaną reakcję, ma usłyszeć, że kiedy zostanie pobity, policjanci wrócą i będą interweniować. Mija miesiąc, podczas którego właściciel każdego dnia wielokrotnie dzwoni na telefon komórkowy pana Stefana. Kiedy ten 1 czerwca wraca wieczorem do domu, zastaje „rozprute” drzwi i wyrwany zamek. Zgłasza włamanie. Następnego dnia rano właściciel ponownie go odwiedza. Uderza pana Stefana drzwiami w głowę, mężczyzna zalewa się krwią. W samych skarpetkach ucieka kilka pięter niżej do recepcji hostelu mieszczącego się w tej samej kamienicy. Personel wzywa policję. Kiedy przyjeżdża patrol, razem z panem Stefanem idą pod drzwi mieszkania. Zamknięte. Funkcjonariusze – według słów pobitego – stwierdzają, że nie mogą nic zrobić, wsiadają do windy i odjeżdżają nią. – Zostawili mnie samego, obolałego, krew się lała strumieniem – opowiada pan Stefan. Pierwszej pomocy udzielają mu recepcjonistki hostelu. Potem zaopiekują się nim ludzie z grupy anarchistycznej Syrena. Osoby w niej działające prowadzą tanią jadłodajnię Cafe Kryzys, organizują się z najemcami przez Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów, urządzają protesty uliczne z uciskanymi, prowadzą swoją małą rewolucję na rzecz sprawiedliwszej rzeczywistości. O takich jak oni – niepokornych, zbuntowanych – niektórzy mówią z pogardą „lewacy”. To właśnie oni biorą pod swoje skrzydła pobitego mężczyznę, dają materac do spania w Syrenie, karmią i starają się ogarnąć jego prawne sprawy. Pan Stefan narzeka, że materac ciut za twardy, a jedzenie za mocno doprawione, ale widać, że jest wdzięczny i ufa tym młodym ludziom. Mówią innymi językami, ale o tym samym.
– Gdyby policja zareagowała, kiedy zgłaszałem pierwsze najścia, nie byłoby tej eskalacji przemocy – konkluduje naukowiec. – Ich zachowanie, ich bierność były przyzwoleniem na to, co się potem stało. To jest barbaria, kiedy pozwala się bez poszanowania prawa, bez sądów, komorników na egzekwowanie wilczych praw – mówi poruszony.
Trochę prawa
Matematykiem najbardziej wstrząsnęło to, że kiedy w kontaktach z funkcjonariuszami podpierał się zawartą umową, jej zapisami, przepisami kodeksu cywilnego, był traktowany jak niepełnosprawne dziecko, które nie rozumie świata. Słyszał, że jest naiwny, nieżyciowy. Że powinien się dogadać z właścicielem, ukorzyć się, pięknie go poprosić, żeby dał mu dzień czy dwa na wyprowadzkę, a nie wyrzucał od razu na ulicę. I że prawo jest po stronie właściciela, bo to jego lokal, więc może zrobić wszystko, na co ma ochotę. To dosyć popularny tok myślenia, ale niepoprawny. Kiedy właściciel podpisuje umowę najmu z lokatorem, pobiera od niego czynsz za mieszkanie, tym samym zrzeka się części praw do lokalu. Nie wolno mu tam wchodzić, kiedy ma ochotę, bez zgody najemcy, bo tym samym narusza art. 193 k.k. mówiący o zakłócaniu miru domowego – grozi za to grzywna albo kara pozbawienia wolności do roku. A tym bardziej nie wolno mu przemocą czy groźbą wyrzucać takiego najemcy. To czyn zagrożony karą trzech lat pozbawienia wolności. Naruszenie nietykalności cielesnej (art. 217 k.k.) to kolejne przestępstwo (do roku więzienia), podobnie jak pobicie – art. 158 k.k. – zagrożenie do ośmiu lat więzienia. To nie są skomplikowane paragrafy, nie ma w nich zawiłości jak, dajmy na to, w przepisach podatkowych, gdzie trzeba zwracać uwagę na subtelności typu – ile mleka można dolać do kawy, żeby zapłacić od niej niższy VAT. Nie trzeba kończyć prawa, żeby o tym wiedzieć. Tym bardziej powinni te proste przepisy znać funkcjonariusze policji. Jeśli nie znają – fatalnie. Jeśli są ich świadomi, a mimo tego nie reagują na ich łamanie – klęska. Ale to jeszcze nie wszystko.
Kiedy pan Stefan trafił do szpitala – przypomnijmy: bez dokumentów, telefonu, jakichkolwiek rzeczy osobistych, które zostały w mieszkaniu opuszczonym w panice – okazało się, że aby lekarz mógł mu wystawić świadectwo obdukcji, niezbędny jest dowód osobisty. Pan Stefan zwrócił się o pomoc do swojego przyjaciela, Romana. Przed laty był on kucharzem w szkole społecznej, gdzie Stefan uczył matematyki. I jakoś się zakumplowali. To Roman po pierwszych próbach wyrzucenia Stefana z 27-metrowej kawalerki kazał mu przesyłać czynsz za pomocą przekazu pocztowego, a nie wsadzać do kieszeni właściciela.
W szpitalu pan Stefan napisał Romanowi upoważnienie do zabrania dowodu osobistego z mieszkania. – Poszedłem tam z młodym mężczyzną z Syreny, Antonim – wspomina pan Roman. Za nimi podążyło jeszcze pięć osób, na wszelki wypadek. Zapukali, weszli, pokazali papier i ruszyli w stronę półki, gdzie leżały dokumenty. Odpowiedzią właściciela był kolejny atak – Roman dostał w głowę telefonem komórkowym, aż mu się zęby ukruszyły. Wezwał policję. – Byłem pewien, że wyprowadzą bandytę w obrączkach. Drugi człowiek pobity tego samego dnia – oburza się pan Roman. Patrol przyjechał szybko. Za nim następne. Antek z Syreny policzył, że było kilkudziesięciu funkcjonariuszy. Nie, nie przyjechali zaprowadzać porządku, bronić napastowanych. Raczej chodziło o pacyfikację potencjalnych zamieszek, bo na Marszałkowską zaczęli przybiegać sympatycy WSL i anarchistów. – Zaaresztowali nas tam na pięć godzin. Nie zabezpieczali śladów krwi, rozdeptywali ją butami i robili groźne miny – relacjonuje Roman. – Nie przesłuchiwali świadków, rozmawiali tylko z właścicielem – dodaje. Miał wrażenie, że w tym filmie to jego obsadzono w roli czarnego charakteru. Potem się dowie, że właściciel złożył zawiadomienie o napaści na jego osobę. Napadać mieli Roman z Antonim.
Antoni: – Próbowaliśmy tłumaczyć, że działaliśmy w trybie art. 343 kodeksu cywilnego, gdzie paragraf 2 mówi: „Posiadacz nieruchomości (lub osoba upoważniona) może niezwłocznie po samowolnym naruszeniu posiadania przywrócić własnym działaniem stan poprzedni; nie wolno mu jednak stosować przemocy wobec osób”. Mieli puste oczy. Ale dokumenty, buty i komórkę Stefana odzyskaliśmy – mówi z błyskiem w oku.
Właściciel
Jerzy Cz. ma 71 lat, ale nie widać po nim tego wieku. Sam o sobie mówił panu Stefanowi, że był wojskowym, ale nigdy nie powiedział, w jakiej jednostce. Jest sprawnym fizycznie mężczyzną. Potrafi używać przemocy. Bić tak, żeby za pomocą prostych narzędzi wyrządzić jak najwięcej szkody. Zadzwoniłam do niego, żeby poznać jego wersję zdarzeń. Nie chciał rozmawiać. Powtarzał tylko, że to, co mówią o przebiegu wypadków „tamci”, to bzdura i nieprawda. Że wziął prawnika. W tle słyszałam głos młodszego mężczyzny, który naciskał na niego: nie rozmawiaj, nic im nie mów.
Zapytałam także policję o jej interpretację wydarzeń z udziałem pana Stefana i właściciela mieszkania, które od niego wynajmował. Odpowiedź przytoczę w całości, bez komentarza. Oto ona: „Szanowna Pani, w odpowiedzi na Pani pytania informuję, że policjanci poproszeni tego dnia przez najemcę mieszkania o interwencję w budynku przy ulicy Marszałkowskiej po przyjeździe na miejsce nie zastali mężczyzny. Funkcjonariusze ustalili, że mężczyzna przed ich przybyciem we własnym zakresie pojechał do szpitala. Jak wynika z relacji właściciela mieszkania, obrażenia, jakie odniósł najemca, były skutkiem gwałtownego pchnięcia przez niego drzwi do wewnątrz mieszkania, za którymi w tym czasie miał stać najemca. Do dzisiaj najemca nie złożył oficjalnego zawiadomienia o popełnionym przestępstwie ani też nie dostarczył obdukcji lekarskiej. Wielokrotne próby policjantów skontaktowania się z mężczyzną w tej sprawie okazały się nieskuteczne. Zawiadomienie o popełnionym przestępstwie złożył natomiast właściciel mieszkania. Dotyczy ono naruszenia miru i pobicia. Jak wynika z jego relacji, grupa osób znajdująca się w budynku miała wtargnąć siłą do jego mieszkania i go pobić. Materiały sprawy zostały przesłane do prokuratury Warszawa-Śródmieście celem podjęcia decyzji, co do oceny prawno-karnej czynu. Z poważaniem nadkom. Robert Szumiata”.
Czyściciele i policja
Antoni komentuje, że to, co się dzieje z lokatorami wyrzucanymi z mieszkań przez właścicieli, to, w jaki sposób zachowują się przedstawiciele prawa, zależy od „pogody politycznej”. A ta, przez ćwierć wieku z okładem, sprzyjała osobom mającym choćby najmniejszy pretekst do tytułu prawnego do lokalu. Nieważne, że budzący wątpliwości.
Może wynikało to z wyniesienia własności do rangi fetyszu, co ułatwiło pęd do masowej prywatyzacji mieszkań. Jeśli jakiś paragraf stał na drodze świętej własności, był po prostu ignorowany.
Termin „czyściciele” na dobre wszedł do potocznej polszczyzny. Zwykle używa się go w kontekście reprywatyzacji warszawskich kamienic. Określa się nim osoby, które chwytają się różnych – najczęściej nielegalnych i podłych – sposobów, żeby wyrzucić ludzi z zajmowanych przez nich mieszkań. Czyściciele odcinają wodę, gaz i prąd, wpuszczają robactwo i szczury do budynków, wyłamują drzwi, wybijają okna, zrywają podłogi. O czyścicielach usłyszeliśmy przy okazji śmierci Jolanty Brzeskiej, założycielki WSL, kobiety, która występowała w obronie prześladowanych lokatorów, choć sama była „czyszczona” z mieszkania, w którym mieszkała. Zginęła w 2011 r. – jak uznała policja – na skutek samospalenia. Umorzone w 2013 r. śledztwo – a wiele wskazuje na to, że robiono wszystko, aby „ukręcić łeb” sprawie – wznowiono w zeszłym roku. Do dziś brak jego rezultatów.
Teraz sprawami reprywatyzacyjnymi zajmuje się powołana przez sejm komisja. Jakie będą rezultaty jej prac – cóż, jestem sceptyczna. Podobnie zdystansowani są moi rozmówcy. – Jeśli minister Błaszczak będzie chciał się pokazać jako przyjaciel policji, dobry kumpel, broniący funkcjonariuszy po aferze ze śmiercią Igora Stachowiaka we Wrocławiu, dbający o ich dobre imię, mamy przewalone – komentuje Roman.
Siedzimy na podwórku kamienicy, którą zajmuje Syrena, i oglądamy filmy nakręcone podczas dzikich eksmisji lokatorów na terenie Warszawy. Łączy je brutalność osób, które wpadają w imieniu właścicieli. Wrzaski, przemoc, demolowanie pomieszczeń. A do tego bezczynność funkcjonariuszy policji. Wzywani przez prześladowanych ludzi zachowują się jak ochroniarze wynajęci przez kamieniczników do pilnowania procesu „czyszczenia”. Różne dzielnice, różne adresy. Skandaliczne sytuacje. Jak gdyby nie istniał art. 191 k.k. par. 1, który mówi: „Kto stosuje przemoc wobec osoby lub groźbę bezprawną w celu zmuszenia innej osoby do określonego działania, zaniechania lub znoszenia, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. Tej samej karze podlega ten (par. 1 pkt a), kto w celu określonym w par. 1 stosuje przemoc innego rodzaju uporczywie lub w sposób istotnie utrudniający innej osobie korzystanie z zajmowanego lokalu mieszkalnego”.
W styczniu tego roku zastępca burmistrza dzielnicy Wola Marek Sitarski podpisał się pod swoistą instrukcją, która była kolportowana m.in. wśród policjantów służących w tej części miasta. Stoi w niej, że „postępowanie eksmisyjne może zostać wszczęte jedynie na podstawie tytułu wykonawczego nakazującego opuszczenie lokalu”, czyli wyroku sądu, aktu notarialnego, w którym lokator poddał się egzekucji w trybie art. 777 par. 4 k.p.c. lub po prawomocnym postanowieniu sądu „przyklepującego” utratę praw do lokalu z powodu niepłacenia czynszu.
To, co się dzieje z lokatorami wyrzucanymi z mieszkań przez właścicieli, to, w jaki sposób zachowują się przedstawiciele prawa, zależy od „pogody politycznej”. A ta, przez ćwierć wieku z okładem, sprzyjała osobom mającym choćby najmniejszy pretekst do tytułu prawnego do lokalu. Nieważne, że budzący wątpliwości