Nawracającym, jak to się mówi elegancko, wątkiem debaty publicznej jest potępianie „plemiennej retoryki” i „siedzenia w partyjnych okopach”. Krytycy plemienności słusznie punktują niski poziom wypowiedzi oraz łatwość, z jaką zamiast mówić o tym, czego się chce, mówi się o tym, kogo się nie chce.
Dziennik Gazeta Prawna
Jednak upartyjnienie polityki, wraz ze sporą dawką przywiązania do „swoich”, kiedy źle robią, raczej bym pochwalał, zwłaszcza w narodzie, w którym brak jest poczucia wspólnoty. W Wielkiej Brytanii mamy długą tradycję lojalności wobec swojej partii, a sądy polityczne są naprawdę ostro formułowane. Polską politykę rozkłada nie ostrość konfliktu, lecz marzenie o apartheidzie – systemie, w którym Właściwi mają pełnię praw wypowiedzi i kształtowania kraju, natomiast Niewłaściwi tyle mogą, na ile im się pozwoli. Rafał Matyja – jeden z tych nieszczęśliwych Polaków, którzy nie godzą się z tym, „co się stało z naszą klasą” – formułuje tezę o wszechogarniającym moralnym wykluczaniu. Nie chodzi o to, by wygrać wybory, musimy jeszcze pokazywać, że sama sytuacja, w której można głosować zarówno na Właściwych, jak i na tamtą swołocz, jest chora.
Mistrzynią Polski w moralnym wykluczaniu była na progu naszej niepodległości „Gazeta Wyborcza”. Jej zespół z sukcesem dzielił nas na dobrych i złych; biada złym. Jej szef autentycznie czuł się przy tym polskim Zolą, Mannem, a może nawet Dreyfusem, wykazywał poczucie, że wolno mu jednego wciągnąć do Olimpu, innego strącić. Kiedy Donald Tusk w początkach PO postanowił mieć w nosie werdykty „Wyborczej”, ściągnął na siebie ogromną wściekłość. W sumie – zapłacił za nią nie on, lecz... Paweł Piskorski. Potem idee strącania, wtrącania, ułaskawiania, dzielenia i deptania mistrzowsko przejął PiS. Dzisiaj dzielnie idzie z nim w zawody KOD.
Moralne wykluczanie zatruło Polskę. Od tej trucizny, taniej i mającej siatkę dilerów, uzależnionych jest mnóstwo Polek i Polaków. Nadziei na detoks, co tu kryć, nie ma.