Polacy wrócą bądź nie wrócą; może Unia wynegocjuje ochronę dla swoich obywateli, a może rozjadą się z Wysp po różnych Irlandiach czy Kanadach. Ale i tak warto się na wszelki wypadek zastanowić, jakie byłyby te miękkie konsekwencje masowych powrotów „naszych” na łono ojczyzny. Jakie byłyby konsekwencje masowych powrotów naszych rodaków, mniej lub bardziej zmienionych doświadczeniem emigracji?
Gdyby rządzący Polską byli rodzicami, a Polacy na Wyspach Brytyjskich ich dziećmi, nasza tamtejsza diaspora mogłaby się nabawić zaburzeń osobowości. Bo jak to jest, chcą ich z powrotem w Polsce czy nie chcą? Przekaz rodzicielski jest niespójny. Wystarczyło nieco ponad rok, żeby z ostrego „Nie powiem: pakuj się, wracaj do Polski” prezydenta Dudy nagle zrobiło się zachęcające „Wracajcie, [...] mogę was zapewnić, że polskie państwo przyjmie was z otwartymi ramionami” premier Beaty Szydło – czy wręcz błagalne „Wszystkie młode rodziny z dziećmi, proszę: wróćcie do nas” Mateusza Morawieckiego. To jak, chcemy ich czy nie chcemy? Jeśli ziści się ten najczarniejszy scenariusz brexitu i macocha Królowa wyprosi nawet do 400 tys. Polaków, to tych, którzy zdecydują się wrócić na stare śmieci, powitamy z pompą czy z płaczem?
Hamletyzujemy w tym temacie zwykle w terminach ekonomicznych. Mówimy na przykład: tak, niech wracają, bo klimat brytyjski przysłużył się polskiej rozrodczości, podczas gdy nasza demografia, mimo klauzuli sumienia i zachęt socjalnych, dokonuje aborcji przyszłych polskich emerytur. A potem pytamy: zaraz, ale czy my damy radę wypłacić tyle 500+? Chcemy powrotów, bo nie ma kogo zatrudniać – ale zastanawiamy się: czy od rozwydrzonego funtem pracownika nie lepszy jednak będzie Ukrainiec, którym zresztą już załataliśmy większą część dziur na rynku pracy?
Z tych dywagacji widać, że niczego się, jak dotąd, nie nauczyliśmy, jeśli chodzi o rozumienie migracji i jej efektów. Sam brexit, a także przemiana licznych europejskich populizmów w realne siły polityczne to między innymi wynik czysto ilościowego podejścia do masowych przeprowadzek. Argumenty na rzecz otwarcia granic i rynków pracy były w UE zawsze przede wszystkim demograficzno-ekonomiczne; mało kto myślał o przemianach kulturowych, jakie mogą zajść w gościnnych społeczeństwach, mało kto doceniał „miękkie” problemy, jak antagonizmy etniczne, wzrost nieufności społecznej czy choćby problem przysłowiowego już Joe spod Londynu, który nagle czuje się obco w swoim lokalnym pubie, bo barman mówi łamaną angielszczyzną i nie chce rozmawiać o West Ham, tylko bąka coś o jakimś Widzewie. Tymczasem to właśnie te jakościowe, miękkie czynniki społeczne często decydują o tym, jakie konsekwencje polityczne, a w efekcie także ekonomiczne, mają znaczące ruchy populacji. Rumuni, Polacy czy Bułgarzy mogli na Wyspach wypełniać niezwykle ważne ekonomiczne role, ale najzwyczajniej w świecie irytowali ludzi – i to właśnie w końcu przesądziło o losie Wielkiej Brytanii. Wkurzenie bije demografię, złość gra na nosie PKB, rozsiany po pubach strach śmieje się w twarz teoriom o narodowości europejskiej i obywatelach świata. A niewielka dolewka otwartości bądź ksenofobii może zmienić politycznie cały kraj.
Śmiesznym byłoby oczywiście sugerować, że będą choćby w nikłej części tak drastyczne, jak następstwa napływu Europejczyków z naszego regionu do Anglii czy migrantów z Afryki Północnej do Francji. W końcu to nasi bracia i rodacy, jako i my wychowani na „Reksiu”, karmieni pierogiem i rosołem – jak bardzo można się zmienić przez kilka lat za granicą? Trudno tu bez ironii dywagować o „problemie integracji”. Ale doświadczenie emigracji jest jednym z najbardziej egzystencjalnie fundamentalnych przeżyć; rodzaj, przebieg i jakość tego doświadczenia, wspólne dla wielu Polaków znad Tamizy, muszą odcisnąć na ludziach mocne piętno. Jakie przywiozą ze sobą nawyki? Jakie oczekiwania, nadzieje, rozczarowania, jakie lęki? I jak – na lepsze czy na gorsze – może się od tego zmienić Polska?
Są dwie, równie możliwe opowieści.
Opowieść pierwsza: Polska się otwiera
Taka sytuacja: Londyn, godziny wczesnopopołudniowe, stacja Liverpool Street. To tutaj pociąg dowozi tanioliniowych podróżników z lotniska Stansted. Wsiadam do metra, a za mną dwóch dwudziestoparoletnich mężczyzn. Jeden, można rzec, przeciętny Londyńczyk, zwyczajny, niebogaty, zasadniczo nieodróżnialny od innych pasażerów. Jego towarzysz zaś rozgląda się niepewnie wokół; wskakuje do wagonu nerwowym susem, kurczowo tuląc ortalionowy bagaż do piersi. „Polak” – myślę od razu, bo lata na emigracjach ćwiczą człowiekowi polski radar.
Ale i ten pierwszy to Polak, a konkretnie Ślązak, trudniej wykrywalny, bo tutejszy. Zaraz słychać, jak tłumaczy temu z torbą, pokazując na mapę:
– I podziwej sie yno: my sam jadymy pod cołkim Londynym. Wszyndzi poradzisz dojechać, za miasto tyż, jak byś yno chcioł. Sam na tym konsku widzisz wszyjstki sacje metra, rozumisz?
– Uhm – mówi ten drugi, ale widać, że jest zbyt rozkojarzony, by słuchać; tylko ściska kurczowo rączkę torby.
Metro zatrzymuje się na kolejnej stacji i do wagonu wsiada czarnoskóry starszy pan, w czerwonym poncho i wysokim kapeluszu, spod którego zwisają imponujące białe dredy. Polak przyjezdny wlepia w niego zdumiony wzrok i po raz pierwszy puszcza swoją torbę.
– He he – rechocze w końcu. – A tyn skond tukej prziszoł?
– Ej – szturcha go kolega. – Przestoń tak blikać. Kożdy może wyglondać jak yno chce.
Ten z torbą czerwienieje na twarzy i mówi, że jeszcze się, do pioruna, nauczy, jak tu trzeba.
Ta podsłuchana rozmowa wydała mi się bardzo znacząca. Można było wręcz poczuć, jak pod wpływem jednej, krótkiej interakcji z londyńskim kolegą coś się intensywnie reorganizuje w głowie nowo przybyłego. Zamiast zaoferować przyjacielskie poczucie wspólnoty w dworowaniu z inności, jakie być może ich niegdyś łączyło, kolega go napomniał, odwołując się do liberalnego sentymentu szacunku dla innego. A przyjezdny, być może dlatego, że reprymenda nie przyszła z góry, od „autorytetów”, „Gazety Wyborczej” czy TVN-u, ale od kolegi, pokajał się i natychmiast wyraził gotowość do akceptacji nowych reguł gry.
A jeśli powracający do Polski emigrant, dzięki przymusowej lekcji kosmopolityzmu, stanie się tym czynnikiem, który wreszcie naprawdę rozpocznie erozję polskiej ksenofobii i nacjonalistycznego zamknięcia? Trzon polskiej emigracji i ta jej część, która jest najbardziej zagrożona wydaleniem z Wysp, to klasa pracująca, ludzie ze wsi i małych miast, którzy uciekli z kraju przed brakiem perspektyw czy nawet nędzą. Są też oczywiście i „elity”, pracujące w londyńskim City czy na uniwersytetach; część z nich pewnie także powróci na stare śmieci. Te jednak nie różnią się zasadniczo od naszych „liberalnych elit” i tak jak one nie będą umiały zanieść kaganka otwartości tam, gdzie jest on najbardziej potrzebny; wolą się przy nim grzać w zamkniętym gronie, z pogardą patrząc na tych, którym ciemno. Tymczasem dzięki emigrantowi takiemu jak ten Ślązak z metra, który wróci do swojej wsi czy miasta i czasem napomni swoich kolegów, obyczajowy liberalizm, a przynajmniej zwykła tolerancja, mogą wreszcie stracić swój klasowy wymiar. Przestaną być odgórnie narzuconym kodem niezrozumiałych manier, które egzekwuje się groźbą pogardy, a przedzierzgną się w zwykłą, codzienną porządność.
A więc powrót emigrantów to początek otwartej Polski? To oczywiście gdybanie. Trudno znaleźć dobre badania jakościowe dotyczące przemian światopoglądowych u brytyjskiej Polonii; najsłynniejsze z nich, przeprowadzone przez Grażynę Czubińską, dotyczyły wyłącznie otwartości seksualnej – pokazywały, że owszem, otwartość na nowe doświadczenia u Polaków znacząco wzrasta po wyjeździe. Międzynarodowe badania z 2015 r. pokazują też, że sygnalizowanie otwartości uśmiechem i częstość wyrażania pozytywnych emocji są skorelowane ze zróżnicowaniem etnicznym i rasowym danego kraju, co mogłoby sugerować, że nasi emigranci z tygla, jakim jest Wielka Brytania, przywiozą ze sobą nie tylko otwartość postaw, ale i interakcyjnych nawyków. Ryzyko konfliktów międzykulturowych po prostu sprawia, że człowiek uczy się być nieco wyraźniej miłym.
I mimo braku odpowiednich badań hipoteza o Polsce, która się otworzy dzięki powrotom, nie wydaje się wcale szalona, ale intuicyjnie dość prawdopodobna, chętnie popierana przez różne anegdoty. Oto moja: znam blisko kogoś, kto w młodości golił głowę i programowo bił Cyganów z pobliskiego osiedla, a potem wyjechał z dziewczyną do Aberdeen pakować żywność i prowadzić autobusy. Wystarczyło kilka lat pracy w międzynarodowym środowisku, w kraju, w którym to on był tym obcym, a jednak przyjaźnie traktowanym, by na wspomnienie starego siebie robił się purpurowy ze wstydu.
I jeśli to prawda, jeśli Wyspy odcisnęły na was piętno oddolnego, codziennego, nawykowego kosmopolityzmu, jeśli zdarły z was nieufność i wypleniły automatyzm pogardy, to czekamy na was, Polacy, razem z Beatą Szydło, wraz z Mateuszem Morawieckim. Wracajcie, a przyszłość będzie lepsza.
Opowieść druga: Polska się zamyka
Problem w tym, że równie prawdopodobna jest hipoteza dokładnie odwrotna. Kosmopolityzm ze stacji Liverpool Street może okazać się nawykiem powierzchownym; w głębi zaś doświadczenie emigracji zarobkowej może – zresztą w sposób zupełnie zrozumiały – rozbudzać najgorsze ksenofobiczne i rasistowskie instynkty i jeszcze dokarmiać klasowy resentyment.
Niewielka jest bowiem szansa, że wysiadłszy z metra nasz nowo przybyły Ślązak natrafi na czarnych, białych i brązowych emigrantów tańczących wspólnie pod Big Benem, śpiewających „Kumbaya” i podrzucających w górę pliki brytyjskich funtów; dotrze raczej do Londynu wyjętego prosto z reportażowej książki „This is London” Bena Judah. To miejsce, w którym na śmierć i życie walczą ze sobą o przetrwanie różne grupy etniczne; gdzie Polacy odbierają pracę Litwinom, żeby potem wykiwali ich Rumuni lub Nigeryjczycy. Zauważy, że homogeniczną klasę robotniczą, której mógł był częścią na Śląsku, zamienił na niejednorodną, buzującą grupę, której nie rozumie, której nie ufa i której musi się bać na wiele różnych sposobów. Z restauracji, hoteli i wieżowców będą na niego patrzyli bogaci Brytyjczycy; w Polsce zdawało mu się, że od klasy średniej dzieli go odległość nie do przebycia, lecz od tych Anglików, od których dystans pisze się nie tylko majętnością, ale i prawem do godności, przynależnością i kulturą, dzielą go niewyobrażalne lata świetlne. Niekiedy będzie się czuł tak, jakby na granicy odebrano mu dobrych kilka punktów na skali człowieczeństwa. Uzależniony od znającego angielski kolegi będzie wykonywał proste, często wstydliwe, zawsze ciężkie prace; jedynym pocieszeniem w samotności i niepewności będzie dla niego wyższe niż w Polsce wynagrodzenie.
To obraz może ekstremalny, ale częstszy niż się wydaje. Wielu polskich emigrantów przeżywa głęboki dysonans poznawczy – z jednej strony sama emigracja na Zachód nadal ma w Polsce wymiar mocno prestiżowy; z drugiej zaś realne doświadczenie emigracyjne to często doświadczenie stopniowego zarzynania własnej godności. I o ile specjalne okoliczności przebywania na obczyźnie niejako wyjmują nas z systemu społecznych oczekiwań, z dala od spojrzeń rodaków często pozwalając zapomnieć o wstydzie, o tyle jednak deklasacja, jakiej często doświadcza się „u obcych”, zawsze zostawia na duszy jakąś bliznę.
I z tą blizną mogą wrócić do Polski nasi emigranci. Nie wszyscy; nie ci, którzy nie pracowali w bankach, ale przy deratyzacji; ci, którym się nie do końca udało; ci, którzy harowali w szarej strefie, wynajmowali w piątkę pokój na przedmieściach, których rozczarowało obiecane zachodnie eldorado, których najbardziej nie chce trzymać Theresa May. Mogą wrócić ze zrodzonym z resentymentu nawykiem pogardy dla Zachodu, nawykiem, który pozwalał im ocalić godność w poniżającej sytuacji. Być może wrócą wrogo nastawieni do projektów integracyjnych, z poczuciem podwójnego zdradzenia przez Unię, która najpierw im obiecała złoto Zachodu, a potem dała tylko garść więcej miedziaków na zmywaku – a następnie okazała się zbyt słaba, by zapobiec własnemu rozpadowi i pozwolić im te miedziaki na zawsze zatrzymać. Mogą wrócić głodni narodowościowych mitów, które uzasadnią ich powroty i wreszcie uspokoją rozchwianą podróżami tożsamość.
A wtedy wzmocni się PiS, a może i ONR, wszyscy ci, którzy mówią o wstawaniu z kolan. I raz jeszcze rzeczywistość nam pokaże, że wszelka dystrybucja dóbr – takich jak funt szterling – w której pomija się godność, musi nas pewnego dnia walnąć prawicowym rykoszetem w twarz.
Jak będzie? Nie wiemy. Ale antycypując powrót Polaków do kraju po brexicie, trzeba myśleć o nich nie tylko jako o maszynach na jednej taśmie produkujących nowe dzieci, na drugiej pobierających 500+, lecz o realnych ludziach, mniej lub bardziej zmienionych doświadczeniem emigracji. To, kim będą, gdy wrócą, może mieć daleko istotniejsze konsekwencje dla naszego politycznego losu niż liczba wwiezionych przez nich do kraju potomków. Wystarczyło kilka procent zirytowanych, żeby przegłosować brexit – a kiedyś może wystarczy zastrzyk liberalizmu lub resentymentu – żeby popchnąć Polskę ku innej historii. Dlatego zanim wyjedziemy po nich na lotniska, spróbujmy się lepiej przyjrzeć temu, kim się stali.
Ogromnie dziękuję panu Zbigniewowi Kadłubkowi za konsultację w sprawie pisowni gwary śląskiej.