Ja jednak jestem świrnięty i nie tylko wydaję książki, lecz również je czytam. Mam w domu 23 tys. tomów, w tym sporą kolekcję o ptakach - przyznaje w rozmowie z Robertem Mazurkiem Włodzimierz Czarzasty.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Boi się pan?
Strasznie, po prostu strasznie się boję. Wiem, że jestem głupi, ale się boję.
Ziobry?
Daj pan spokój, Ziobry?! Latać się boję.
I co?
Nie latam, nie dam rady.
Nigdy pan nie leciał samolotem?
Raz, to był jakiś 1988 r., studenckie przedsięwzięcie, leciałem do Bari przez Kraków i Rzym. Wypiłem w samolocie ze dwa litry wódki.
To się nie mogło wydarzyć.
Mogło. Mnie nie bierze żaden alkohol.
W powietrzu czy na ziemi?
Na ziemi to mnie bierze, ale w powietrzu nic, naprawdę. Wylądowałem w Bari i tam w autobusie do miejscowości Montescaglioso – pamiętam jak dziś – wypiłem jeszcze ze dwa kieliszki koniaku.
Wytoczyli pana?
Właśnie że się nie upiłem i zaniepokojony po powrocie poszedłem do lekarza, który stwierdził, że ja to wszystko spaliłem ze stresu. I powiedział tak: „Włodek, wyobraź sobie, co się stało z twoim organizmem! Masz dwa wyjścia: przestajesz latać...
Albo pić?
...albo zmądrzejesz”. Zmądrzałem i przestałem latać.
Jak wyglądała droga powrotna z Bari?
O nie, wracałem pociągiem.
Coś jeszcze?
Panicznie boję się psów, to moja druga fobia.
Pan żartuje?
Nie, po prostu boję się psów. I to jak. Tylko że tu pamiętam, jak to się zaczęło. Miałem trzy lata, naprawdę trzy lata, i szedłem z o siedem lat starszym bratem. Pięćdziesiąt metrów od drogi, którą przechodziliśmy, leżał pies z pianą na pysku. Czy on był chory, czy coś mu się stało, nie wiem, ale ten widok wrył mi się w pamięć.
Coś się wydarzyło?
Nie, nie wiem nawet, czy brat mnie tym psem straszył, ale doskonale pamiętam to, jak ten pies wyglądał, gdzie ja stałem, całą tę scenę.
Strach w panu został?
Do dziś jak widzę dużego psa, to momentalnie mam gęsią skórę i przechodzę na drugą stronę ulicy. Kocham ptaki, kocham zwierzęta, ale psów się boję jak jasna cholera. Moje dzieciaki miały wszystkie możliwe zwierzęta domowe, oczywiście oprócz psów. Ludzi się nie boję, a psów tak. Z Bogiem mam problem, więc nie będę panu mówił, czy się boję Boga.
Samoloty, psy – jeszcze czegoś boi się Włodzimierz Czarzasty?
Nie, ale wyobraża pan sobie, co by się działo, gdybym leciał z psem samolotem? O Boże... (śmiech) To byłby największy koszmar mego życia.
A w tym samolocie to bał się pan startu czy lądowania?
Nie, odwrotnie. Jak widzę ziemię, to się nie boję, bo mam poczucie, że jakby co, to wyskoczę i się uratuję.
Pan naprawdę wariat jest.
Wiem, że to strasznie głupie, bo jakbym tak z pół kilometra spadał, to nie byłoby czego zbierać, ale tak mam i co zrobić. Najbardziej się boję, kiedy samolot leci sobie spokojnie na wysokości dziesięciu kilometrów. A żeby było jasne, nie przeżyłem żadnych przygód, żadnych turbulencji, awarii, kłopotów, nic.
Mimo to taki strach?
Jak jestem w samolocie na wysokości dziesięciu kilometrów, to mogę zupełnie zielony na twarzy czytać odwróconą do góry nogami niemiecką gazetę, a dodam, że tego języka nie znam. To jest po prostu masakra!
I nie ma żadnego sposobu? Tabletki nasenne czy coś?
Musiałbym wziąć tyle, żeby mnie zabiło.
Żona pana nie namawia: „Weźmiesz tabletkę albo książkę, dasz radę”?
Żona mnie zna i wie, że to bez sensu, za to namawia mnie czasem mój przyjaciel Robert Kwiatkowski. Mówi „Słuchaj, wybierz takie miejsce, do którego bardzo, ale to bardzo chciałbyś pojechać, a nie da się tam dotrzeć pociągiem”.
Rozumiem, że bezskutecznie.
Raz mnie nawet złamał, bo poleciałem do Tanzanii.
A więc nie tylko Bari.
Nie, polecieliśmy do Tanzanii przez Moskwę i w drodze powrotnej z Moskwy wracałem już pociągiem.
Tyle pan przeleciał i ostatnie dwie godziny odpuścił? To absurd.
Bo fobia polega na absurdzie. Z tym się nie da walczyć. Ma pan jakąś fobię?
Nie.
To mnie pan nie zrozumie.
Jak pan podróżuje?
Pociągiem. Wie pan, że dojechałem koleją do Makao?
To niemożliwe. Byłem w Makao i tam się nawet leci w cholerę długo.
A pociągiem dziesięć dni, dwa tygodnie. W latach 80. jechałem w interesach koleją transsyberyjską do Kantonu, a potem statek i już jesteśmy w Makao.
Można zwariować w podróży.
Miałem masę książek, bo ja jednak jestem świrnięty i nie tylko wydaję książki, ale i je czytam, miałem ksywę „Doktor”.
Do Makao to jechał pan na handel?
Oczywiście. Kiedyś kupiłem 50 tys. różowych szalików i sprzedałem na dworcu w Irkucku.
A sweterki nie zeszły i zostały do dzisiaj?
(śmiech) ...I donaszam resztę ze stu tysięcy swetrów. A tak poważnie, to byłem studentem i trzeba było szukać swojej szansy w życiu. Jeździło się z chińskim towarem do Irkucka, tam zamienianym na ruble, które gdzie indziej zamienialiśmy na dolary. Ale czasem przywoziłem i towar, choćby kurtki skórzane, dżinsowe.
No i do Chin jeździł pan pociągiem?
Tak jest.
Studenci mają mnóstwo czasu, ale potem był pan w Krajowej Radzie...
I jako jedyny jej członek nie pojechałem za granicę, bo przecież nie latam.
Zna pan Europę?
W Eurazji byłem wszędzie od Barcelony po Władywostok.
Jakim cudem, skoro nie ma pan nawet prawa jazdy?
Żona mnie woziła, ale to nie jest dla mnie jakiś kłopot... (śmiech) Włochy, Hiszpania – wszędzie byliśmy na rodzinnych wakacjach. A do Anglii jeździ się pociągiem albo autobusem. Autobusem jest najtaniej.
A pan jest znanym sknerą.
Jestem człowiekiem oszczędnym i pieniądze wydaję rozważnie.
Wróćmy do podróży.
Do Anglii ze dwa razy jechałem pociągiem pod kanałem La Manche, ale to nie dla mnie, bo też się bałem.
Ale przecież pan nie leciał.
Ja chyba jestem tchórzem, bo tak sobie wymyśliłem, że gdyby to wszystko się rozwaliło i woda wlała się do środka, to chyba nie byłoby zbyt przyjemnie. Niemniej jednak przemogłem się i kilkakrotnie do Wielkiej Brytanii pojechałem.
Tuneli się pan boi?
Tylko troszeczkę.
Na Sycylii są strasznie długie. Wie pan, góra może je zasypać...
Nie, to nie był jakiś największy problem, dałbym radę. Przed wodą nie ucieknę, ale w tunelu bym sobie poradził.
Po Europie i Azji pan pojeździ, ale Ameryka? „Batory” już nie pływa.
W związku z tym chyba nigdy nie pojadę do Stanów.
A gdyby nie daj Boże wygrał pan wybory i został premierem?
W pańskim pytaniu spodobało mi się to „Nie daj Boże” i przy tym zostańmy.
Ale co wtedy?
Proszę pana, Kim Ir Sen podróżował pociągami i dobrze było, Donald Tusk też ostatnio pociągiem podróżował, to co, ja nie będę mógł?
A jak przypadkiem pan nie wygra?
Jeśli moje plany polityczne wezmą w łeb, to jestem gotowy zrobić sobie co najmniej półroczne wakacje w Afryce, gdzie będę oglądał ptaki. Zacznę od Kenii, potem przez Tanzanię do Mozambiku i na Madagaskar. Stamtąd do RPA i delta Okawango w Botswanie.
Pociągiem się nie da.
Ale to jest proste! Jest przecież Kanał Sueski, jest statek, dalibyśmy radę bez problemu. Tomasz Wilmowski dopłynął na „Aligatorze” do Afryki.
Nie chcę pana martwić, ale Tomek Wilmowski był postacią fikcyjną.
Ale do Dar Es Salaam też bym dopłynął, a potem to już dałbym radę. Może przy moim paranoicznym podejściu uznałbym, że małe samoloty, które latają nisko, są bezpieczne i obejrzałbym sobie stada gnu z góry?
To może helikopter?
Nigdy nie próbowałem, ale Leszek Miller mi odradzał (4 grudnia 2003 r. spadł na ziemię rządowy śmigłowiec Mi-8, na jego pokładzie był m.in. ówczesny premier – red.). Jak będę musiał, to spróbuję tego helikoptera. Za to latałem raz balonem. To był 1990 r. i leciałem ze Zbigniewem Bujakiem i Władysławem Frasyniukiem.
I się pan nie bał?
Balon to zupełnie coś innego niż samolot.
No i zawsze mógł pan solidaruchów jako balast zrzucić.
To akurat porządni ludzie. A balon zaakceptowałem na tyle, że nad Afryką mógłbym w zasadzie polecieć balonem, czułbym się trochę jak Fileas Fogg w „80 dni dookoła świata”. Wie pan, o czym marzyłem za młodu?
Raczej nie o podróżach.
Żeby być dyrektorem warszawskiego zoo.
Miał pan takie wpływy, że spokojnie mógł to sobie załatwić.
Właśnie nie. Niech pan posłucha. Kiedy zaczynałem robić karierę w ZSP, wziął mnie na bok facet i mówi, że go irytuję, bo mam taką siłę i idę naprzód, ale mu się to nie podoba. „Nie bądź taki arogancki, posłuchaj kogoś choć raz, przystopuj. Co chciałbyś robić?” – spytał mnie. „Chciałbym zostać dyrektorem zoo”. „O, to jest właśnie ta twoja pycha i arogancja!”. Teraz wszyscy słyszeli o Janie Żabińskim, dyrektorze warszawskiego zoo, ale ja przeczytałem sześć tomów jego opowieści. To były zebrane z radia jego pogawędki o zwierzętach, które pochłonąłem. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie i postanowiłem pójść na biologię, zostać ornitologiem i walczyć o sikorkę modrą i sześć innych gatunków sikorek w Polsce, to było moje marzenie.
Skąd te ptaki?
Jeszcze w podstawówce jeździłem po Puszczy Mariańskiej i od zawsze, odkąd pamiętam, zasypiając zawsze miałem pod głową przewodnik „Ptaki Polski” Sokołowskiego, mniejszą wersję dwutomowych „Ptaków ziem polskich”. Chodziłem po lesie z książką i oglądałem, tak się zaczęło.
Teraz pan książki o ptakach nie tylko czyta, ale i wydaje.
Owszem, zresztą nie tylko o ptakach. Wydałem pierwsze książki Jana Walencika. Notabene „Tętno pierwotnej puszczy” posłałem Davidowi Attenborough. No i zanim dostałem od niego odpowiedź, to przyszło takie jednozdaniowe pismo, że do pana Attenborough pisze się „Sir”, ale potem jak dostał Walencika, przyszedł bardzo piękny list, w którym Attenborough pisze, że jest spokojny i może umrzeć, bo ma następcę.
Bardziej ptaki czy książki?
Można łączyć różne pasje. Mam w domu 23 tys. książek, w tym sporą kolekcję o ptakach. Teraz realizuję taki pomysł – powiedziałbym projekt, ale nie za bardzo chcę, bo Schetyna pięć razy dziennie mówi o projekcie – że zbieram przewodniki klucze po ptakach ze wszystkich krajów świata.
Co to są przewodniki klucze?
Przewodnik z krótkim opisem, charakterystyką: jak wygląda ptak, jego gniazdo, ile ma piskląt itp. Mam już około stu takich przewodników, oczywiście czasem różnica między tymi krajami, zwłaszcza w Europie, nie jest zbyt duża...
Czechy i Słowacja na przykład.
Albo nawet Polska, to jest kilka, może kilkanaście innych gatunków, ale mam te książki, lubię to. Kiedyś zbierałem pocztówki i znaczki z ptakami, teraz książki.
Ile trzeba znać języków, żeby to przeczytać?
Znam rosyjski i angielski, ale te książki nie są trudne. Opis ptaka to nie jest zbyt duży zasób słownictwa.
Gdzie pan podgląda ptaki?
Kiedyś co roku jeździłem nad Biebrzę, lecz ostatnio miałem problemy ze zdrowiem, więc trochę to zaniedbałem, ale to wciąż fantastyczne miejsce. Rozlewiska Biebrzy i Narwi, okolice Goniądza, Puszcza Białowieska, przepłynąłem piękną trasę Wartą, a ostatnio byłem w Miliczu.
A to wiem, Michał Lorenc pisał muzykę do filmu o Stawach Milickich, widziałem.
Stawy Milickie są kapitalne, to jest przygoda. Genialny przyrodnik Włodzimierz Puchalski jedną ze swych pierwszych książek poświęcił Stawom Milickim, a ponieważ ja Puchalskiego nie tylko czytałem, ale i wydałem, to zaniosło mnie i tam.
Pan się jakoś specjalnie ubiera na te ptaki? Jan Krzysztof Kelus sprowadza sobie specjalne stroje maskujące.
Nie, aż tak to nie. Zgniłozielone ubranie mi wystarcza, zwykle proszę o pomoc jakiegoś miejscowego przewodnika i dwie godziny przed brzaskiem idziemy.
Matko, to w nocy.
Żaden kłopot, ja chłopskie dziecko jestem, codziennie wstaję o piątej. Ważna jest dobra lornetka i taką mam, ale niech mnie pan nie pyta jaka, bo nie przywiązuję wagi. Raz kupiłem, była nietania, ale porządna i lekka. Teraz jest na Mazurach, w domu nad Święcajtami. A mogę coś o Puchalskim?
Proszę.
Pan wie, że Puchalski nie rozróżniał kolorów?
Jak to możliwe?
Ano możliwe i przez długi czas nikt się nie zorientował. Puchalski wydawał książkę z ilustracjami czarno-białymi, ale pojechał na Antarktydę i zrobił książkę kolorową. No i ta książka miała marne barwy, a wszystko akceptował Puchalski. Dopiero wtedy wyszło, że nie rozróżnia kolorów.
No dobrze, ale właściwie dlaczego ptaki?
Nie wiem, czemu akurat one, co mnie w nich fascynuje. To po prostu jest ciekawe, ich sposób życia, budowania gniazd, zwyczaje, migracje – to wszystko razem jest niesamowite, ale nie potrafię tego uzasadnić.
Wszystkie ptaki pan lubi?
Najbardziej wróblowate.
Takie małe!
Wie pan, ile jest ich gatunków? Masa. Niesamowite kolory, pięknie śpiewają, super są.
A mazurek?
Rodzaj wróblowatych.
Miałem koleżankę Anię Wróbel i żartowałem, że jak wyjdzie za mnie za mąż, to niech zachowa podwójne nazwisko, to się będzie od razu na łacinę tłumaczyć.
Passer montanus? No tak, bardzo ładny ptak.
A chciałby pan jakieś szczególnie zobaczyć?
Cudowronki, czyli rajskie ptaki z Nowej Gwinei, zresztą z rzędu wróblowych. Najpiękniejsze ptaki na świecie. A wie pan, że do początku XIX w. europejscy ornitolodzy myśleli, że one nie mają nóg?
Jak to?
Wszyscy byli przekonani, że ptak rajski żyje rosą, nie siada, samiczka składa jaja na samcu i na nim je wysiaduje.
Skąd te bzdury?
Wszystko przez to, że tubylcy nie potrafili dobrze wyprawiać skór i nogi psuły się w transporcie, więc dostawcy je wyrzucali. Dlatego nazwano je apoda, czyli beznogie.
Ale w Polsce wróble tak kolorowe nie są.
Jak to, a sikorki?
Rany boskie, to sikorka też wróbel?
Spokrewniona, bo z wróblowych. Ma pan siedem gatunków sikorek: bogatka, modra, uboga, czubatka, sosnówka, modraszka, czarnogłówka...
Tak, tak, mój syn też tak potrafi. Przez długi czas myślałem, że zmyśla, ale podobno to prawdziwe gatunki ptaków.
Moim zdaniem zapisze się do SLD, bo ja jak miałem dziewięć lat, to też cały czas czytałem o ptakach.
Politycznie i ornitologicznie edukuje go Kelus, więc raczej nie SLD.
No dobrze, byle ptaki lubił. A pan lubi?
Ja ich nigdy nie widzę. Schowa się to małe w krzakach i piszczy. Żubra to zobaczę, a to?
Strusia też pan zobaczy albo dropia. O dropiach pan słyszał? Były kiedyś w Polsce, ale je wykończyliśmy w latach 80., teraz podobno widziano pojedynczego osobnika. A szkoda straszna, bo to największy ptak w Europie i najcięższy latający ptak na świecie, waży nawet 17 kg.
On jest cięższy od tych wszystkich kondorów?
I to prawie dwa razy!
A jak wygląda?
Taka połowa strusia, wielkie nogi. Wymaga wielkich łąk i pól, w tej chwili są na Węgrzech, w Niemczech i w Hiszpanii, nie widziałem nigdy na żywo. Za to widziałem inne rzadki ptaki.
Na przykład?
Choćby żołna szczurek – najbardziej kolorowy ptak w Polsce. W zimorodkach można się zakochać, piękne są kraski, zgodnie z nazwą niebieskie... (śmiech) A poza tym są piękne kaczki, choćby w Łazienkach ma pan mandarynki.
Idzie pan nad ranem oglądać te ptaki z jakąś stosowną manierką?
Kiedyś, proszę pana, wszystko było możliwe, ale od półtora roku, kiedy lekarze wykryli 23 proc. wydolności serca, to zero, nie ma możliwości, nic.
Włodzimierz Czarzasty jest abstynentem?
Tak, ten słynny facet, który zapowiadał, że bierze drugą wątrobę i rusza w objazd lokalnych struktur SLD, jest abstynentem.
I zupełnie nic?
Lekarze zabronili. Serce nie pozwala, choć głowa tęskni.
Newsem tej rozmowy będzie wiadomość, że naukowcy odkryli, że Czarzasty ma serce.
I moje twarde serce pękło.
Teraz nie pije pan nic. A wcześniej?
Lubiłem, ale tylko wódkę.
Bo pan twardziel jest?
E tam, po prostu jak byłem młody, to wina nie było, a piwo było marne, więc została wódka, którą popijałem wodą mineralną z gazem. Wolałem zmrożoną, ale zdarzało się pić i ciepłą.
Kolega dostarczył mi cytat z kryminału milicyjnego: „Major wyjął z lodówki butelkę dobrze zmrożonego koniaku”.
Bardzo piękne, ale koniaku nie piłem. Tylko czysta. Lubię nadal, ale wstrzymałem degustacje.