Tu zapyziała, konserwatywna prowincja, tam nowoczesne, liberalne wielkie miasta. Pierwsi – zakompleksieni, nieufni i niesamodzielni, drudzy – pewni siebie, prężni i otwarci. Ten podział nie ma już większego sensu. Internet i indywidualizm przeorały cały nasz kraj.
Osiem kilometrów od mojego rodzinnego miasta, we wsi Gomunice, działa klub muzyczny. Sama miejscowość ma niecałe dwa tysiące mieszkańców, jest siedzibą gminy i powiedzieć, że nie ma w niej nic, to użyć eufemizmu. Rolnictwo, lasy, trochę firm, stacja kolejowa i tyle. Większość pracowników dojeżdża do pracy w pobliskiej kopalni lub Elektrowni Bełchatów. A jednak w weekendy do Gomunic ściągają fani muzyki z Piotrkowa Trybunalskiego, Częstochowy, Bełchatowa, nawet z oddalonej o prawie 100 km Łodzi i odległego o 200 km Krakowa. Zdarzają się przyjezdni z Warszawy i ze Śląska. Tylko w tym roku grali tu T.Love, VooVoo, Organek, Czesław Śpiewa i Whisbone Ash.
Klub nazywa się Bogart i prowadzi go 45-latek, Przemysław Urbański. Działa w budynku, w którym w PRL mieścił się zakładowy dom kultury. W małej sali na siłę da się upchnąć 100 osób, większa pomieści kilkaset. Piotr Kaczkowski, słynny prezenter radiowej Trójki, organizuje tu swój festiwal MiniMax. Trasy koncertowe wielu polskich gwiazd wyglądają od dawna podobnie: Gdańsk – Toruń – Warszawa – Łódź – Gomunice – Kraków – Poznań. Miejsce polecają sobie najwięksi z branży.
Okazuje się, że na prowincji – Urbański mówi, że „nie trzeba się wstydzić słowa zadupie” – działa prężna instytucja kultury. Z wielką marką i renomą. Jak to możliwe? Najczęstsza odpowiedź będzie wyglądała tak: to ewenement, rzecz niespotykana, splot okoliczności i determinacji upartego, niestandardowo myślącego właściciela. Ani on, ani sama instytucja nie są reprezentatywni.
Oczywiście, że nie są. Właśnie to jest największy błąd rozmów o prowincji – potrzeba uśrednienia. A tej średniej od dawna nie ma. Wszystko się wymieszało. Jak wszędzie.
Stereotyp w interiorze
W książce „Pułapki myślenia” Daniel Kahneman, amerykański profesor psychologii i laureat ekonomicznego Nobla z 2002 r., pisze o silnej skłonności ludzi do przyjmowania na wiarę, że małe próbki ściśle przypominają większe populacje, z których pochodzą. „Mamy skłonność do postrzegania rzeczywistości w sposób przesadnie spójny i uładzony. Przesadna wiara badaczy, że kilka obserwacji może dostarczyć wartościowej wiedzy, jest blisko spokrewniona z efektem halo, czyli często spotykanym wrażeniem, że świetnie znamy i rozumiemy osobę, o której w rzeczywistości niewiele wiemy” – pisze noblista. „Na podstawie strzępków informacji konstruujemy szczegółowy obraz, nie przejmując się faktami. Maszyna do wyciągania pochopnych wniosków zachowuje się tak, jakby wierzyła w prawo małych liczb. Na poziomie ogólnym ten mechanizm wytwarza przesadnie spójną i sensowną reprezentację rzeczywistości” – tłumaczy.
I tak właśnie wyglądają nasze rozmowy, analizy, dysputy dotyczące prowincji. Albo, jak lubią mówić warszawiacy, interioru. Pełne stereotypów i jednostkowych historii, które mają słuszności tych stereotypów dowieść. Z jednej strony lekceważenie i przekonanie o opóźnieniu cywilizacyjnym i kulturowym prowincjuszy, z drugiej – absurdalna gloryfikacja „swojskiego żywota blisko natury” jako kontra dla zabieganych korporacyjnych szczurów kursujących między garażami podziemnymi apartamentów i biurowców. Obie strony ani nie zauważają, ani nie doceniają zmian, które zaszły na prowincji w ostatnich latach. Obie nie rozumieją, jak bardzo zmienił się obieg informacyjno-kulturowy, i obie żyją w błogim przeświadczeniu, że internetowa rewolucja dotknęła tylko wielkomiejską elitę.
Ma rację Jarosław Kuisz, redaktor naczelny Kultury Liberalnej, gdy twierdzi, że „niemała część debat odbywa się na podstawie anegdot. Ktoś widzi jakiś przypadek, opisuje go – co oczywiście jest atrakcyjne jako pojedyncza historia, przyciąga uwagę – ale na podstawie takich informacji trudno jest planować jakąkolwiek skuteczną politykę w skali państwa”. Stąd też w rozmowach o relacjach między wielkomiejskością i małomiasteczkowością tyle barwnych opisów.
A ja to jechałem kiedyś przez zapyziałe wioski i tam ani widu, ani słychu. Ludzie siedzieli w domach albo w rowach przy kapliczkach (pewnie chodziło o nabożeństwo majowe), a jak szukałem restauracji, to wskazywali mi kebaba.
A ja to wzięłam kiedyś warszawiaka na kwaterę i przez cały pobyt kręcił mi nosem. Woda za zimna, kawa za słodka, jedzenie za tłuste, słońce za gorące. W d... się poprzewracało.
Owe sytuacje mają dowodzić, że taka jest właśnie norma, a jednostkowe przeżycie ma być w jakiś sposób reprezentatywne. I gdyby na tym anegdotyzmie się skończyło. Ale dokładnie tak samo wyglądają dysputy dotyczące ważniejszych spraw.
Weźmy edukację. Stereotyp jest taki: dobrze wykształcić dziecko można tylko w wielkim mieście, w małych zawsze będzie miało pod górkę. A to trafi na znudzonego życiem nauczyciela, a to na nierozwojowe środowisko. Skąd się biorą ci wszyscy pochodzący z małych miejscowości mieszkańcy wielkich miast robiący karierę? Nieważne. Przekonanie o wyższości wielkomiejskich placówek uznajemy za oczywistość niewartą dowodzenia. A co mówią dane? Według rankingu gimnazjów z 2016 r. przygotowanego przez Dziennik Gazetę Prawną najefektywniej w Polsce kształci gimnazjum TWP w Ciechanowie (45 tys. mieszkańców). Ma najwyższe wskaźniki edukacyjnej wartości dodanej (EWD), które mierzą, z jakimi wynikami uczeń przyszedł do szkoły i z jakimi ją opuścił. W innym ogólnopolskim rankingu gimnazjów, przygotowanym przez firmę Operon na podstawie wyników próbnego testu gimnazjalnego w 2016 r., pierwsze miejsce zajęła szkoła z Wrocławia, drugie z Leszna (64 tys. mieszkańców), trzecie i czwarte z Warszawy, piąte z Wrocławia, szóste z Ciechanowa, siódme z Czechowic-Dziedzic (35 tys. osób). Gdzie ta dominacja? Gdzie oczywistość?
Inny przykład – polityka. Wyobrażenia mamy jasne: wielkie miasta to matecznik Platformy, prowincja głosuje na PiS. Tak przekonują politycy, jak opowiadają socjologowie. Wtedy najczęściej przywołują przykład Lemingogradu, czyli Miasteczka Wilanów, gdzie Platforma Obywatelska wygrywa w cuglach, i Małopolski, gdzie PiS miażdży konkurencję. I to jest prawda. Ale sięgnijmy po więcej danych. Sprawdźmy oficjalne wyniki Państwowej Komisji Wyborczej, te z ostatnich wyborów parlamentarnych z października 2015 r. W Warszawie zwyciężyło Prawo i Sprawiedliwość (29,89 proc. głosów), Platforma Obywatelska dostała 27,54 proc. Wilanów oczywiście głosował na PO (32,66 proc. w stosunku do 22,33 proc. na PiS), Mokotów podobnie (PO – 31,32 proc., PiS – 26,26 proc.), ale PiS był bezkonkurencyjny na Pradze-Północ (36,84 proc., PO – 24,75 proc.) i Woli (30,95 proc., PO – 28,22 proc.). Wygrał też na Bielanach, Targówku, we Włochach, w Ursusie, Rembertowie, Wesołej, Wawrze i na Pradze-Południe.
No to kto jest bardziej na prawo? Owszem, na prowincji są miejsca, gdzie PiS wygrywa stosunkiem 70 do 30, ale to niby ma być ta wielka różnica?
Trzeci przykład – obyczajowość. Stereotyp brzmi: my, w wielkich miastach, jesteśmy wyzwoleni, prowincja wciąż tkwi w żelaznych uściskach proboszczów. No to proszę, dwa cytaty. Dziewczyna pierwsza: „Ja się do dzieci nie spieszę. Ja jestem w kwiecie wieku, ja się dopiero zaczynam bawić”. Dziewczyna druga: „Zaczęłam brać w trzeciej gimnazjum. Dużo koleżanek brało. Wciągałam amfetaminę, później już ecstasy”. To nie są opowieści wielkomiejskich dzieciaków rozpuszczonych przez wiecznie zapracowanych rodziców. To wypowiedzi bohaterek filmu dokumentalnego „Czekając na sobotę” o życiu młodych na prowincji. Wcale nie wyjątkowe. Kto film obejrzy, zrozumie, że opowiastki o konserwatywnych wsiach i miasteczkach można między bajki włożyć.
Czwarty stereotyp: emigracja zarobkowa to doświadczenie głównie prowincjonalnych młodych. Prawda? Znów sięgnijmy po dane, tym razem z ostatniej Diagnozy Społecznej z 2015 r., cyklicznego dużego badania postaw, stanu ducha i zachowań Polaków. Odsetek osób, które miały doświadczenia migracyjne w latach 2007–2011 w miastach powyżej 500 tys. mieszkańców, wyniósł 2,8 proc. W miastach liczących między 200 a 500 tys. mieszkańców – 3,4 proc., a tych małych między 20 a 100 tys. mniej, bo 3 proc. Podobnie było w latach 2011–2015. Z miast powyżej 500 tys. mieszkańców za pracą wyjechało 0,8 proc., z miast między 20 a 500 tys. – 1,9 proc., z tych małych od 20 do 100 tys. – 1,9 proc. Choćby nie wiem, jak się tych różnic dopatrywać, to ich nie znajdziemy. Zresztą ta Diagnoza Społeczna zawiera więcej ciekawostek. Choćby taką: odsetek osób przyznających się, że w minionym roku pili za dużo alkoholu w miastach powyżej 500 tys. mieszkańców wyniósł 6,96. W miastach liczących 200–500 tys. mieszkańców – 9,29, a w interiorze, czyli w miastach 20–100 tys. – 5,92. No i gdzie ta rozpita prowincja?
I jeszcze jeden przykład – media. Te wielkomiejskie niby patrzą władzy na ręce i pełnią funkcje kontrolne, a na prowincji siedzą w kieszeni władzy. Abstrahując już od tego, czy więcej pieniędzy pakuje w media władza centralna, czy samorządy, przywołam znów moje rodzinne miasto (Radomsko, 40 tys. mieszkańców, województwo łódzkie, interior). Działają w nim trzy portale informacyjne, jeden bezpłatny dwutygodnik, jeden cotygodniowy dodatek do gazety regionalnej, jeden tygodnik lokalny oraz regionalna telewizja, nadająca sygnał naziemny. Z samej natury konkurencji niemożliwe jest, by samorządowe media kontrolował.
Można by tak ciągnąć w nieskończoność. Zderzanie wyobrażeń z rzeczywistością zawsze jest karkołomne dla wyobrażeń.
Geografia już nic nie wyjaśnia
Przez lata podział na wielkie miasta i prowincję coś nam tłumaczył. Wskazywał naturalny kierunek awansu społecznego. Migracja najpierw ze wsi do miast, potem z prowincjonalnych miasteczek do tych większych była punktem odniesienia dla planowania przyszłości i dawała nadzieję na lepszą przyszłość. Setki blokowisk, które powstały w PRL w miastach średniej wielkości, były pełne tych spełnionych aspiracji nowej klasy robotniczej.
Po przełomie 1989 r. ten trend skumulował się w największych ośrodkach: Warszawie, Poznaniu, Trójmieście, Krakowie. Miasta wypełniły setki tysięcy przybyszów z prowincji, potocznie i złośliwie zwanych słoikami. To oni w dużej mierze napędzali rozwój. Zmieniając miejsce zamieszkania i wyrywając się z naturalnego środowiska, ryzykowali tak wiele, że nie potrafili i nie chcieli spojrzeć wstecz. Tam, uważali, zostali ci gorsi. „W moim mieście zostały tylko fajtłapy, cwaniacy i nieudacznicy” – powtarzali czasami, dodając sobie tą degradacją animuszu.
Coś się zmieniło na początku lat 2000. Apartament na 17. piętrze stał się mniej atrakcyjny, w marzeniach i planach coraz częściej zastępował go domek za miastem. To nic, że trzeba było stać w korkach na wylotówkach; to nic, że do sklepu daleko, a do szkoły jeszcze dalej. Sentyment do młodości i mniej zabudowanych przestrzeni okazał się silniejszy. Zwłaszcza że poza miasto przeprowadziły się nie tylko pieniądze, ale też zaradność, zmysł organizacyjny i poczucie sprawczości, które to cechy właściciele owych pieniędzy posiadali w nadmiarze. Teraz zaczęło się mówić o mieszczaństwie, które zasiedliło wieś. I to już nie tylko podmiejskie obwarzanki, ale prawdziwą prowincję. Byli i tacy, którzy wrócili w swoje rodzinne strony i tam zaczęli działać i się organizować. Kaganek oświaty, który ich przodkom nieśli Judymowie i Siłaczki, teraz oni nieśli swoim pobratymcom.
I znów aż się roi tu od stereotypów. Bo w tak prowadzonej opowieści to wciąż głucha, głupia i ślepa prowincja potrzebuje ożywczego wiatru nowoczesności. Inaczej skiśnie na amen w swoich zatęchłych wyobrażeniach.
A dziś prowincja ma to w nosie. Prowincja swoje wie, bo widzi to samo, co wielkomiejscy korporacyjni przodownicy. Tak samo siedzi godzinami na Facebooku, tak samo wciska nosy w smartfony. Czyta, widzi, rozumie. To już nie te czasy, gdy wyalienowany nastolatek o smakowitym guście powoli, acz nieubłaganie pozbywał się marzeń. Dziś może być wielbicielem argentyńskiego rapu, islandzkiej literatury albo mangi, nic go nie ogranicza. Piętnaście lat wcześniej zostałby sam ze swoją dziwaczną skłonnością, dziś ma podobnych sobie na wyciągnięcie ręki. Czy mieszka na prowincji głębokiej, czy głębokiej mniej – wchodzi do sieci i tam znajduje znajomych, dzielących jego zainteresowania. Już nie jest i nigdy nie będzie sam.
Choć wielu lubi powtarzać, że prowincja jest stanem umysłu, to zawsze była kategoria topograficzna. Odległość od innej kultury, innego społeczeństwa, innego świata była czymś rzeczywistym, jej pokonanie wymagało fizycznego wysiłku. Dziś tej bariery nie ma. Internet i media społecznościowe dają równy dostęp do świata licealiście z Warszawy i Ciechanowa. Bo świat jest w internecie. Nawet w dostępie do kultury różnic wielkich nie ma, bo teatry, galerie i filharmonie, których na prowincji nie ma i nie będzie, to także dla większości mieszkańców wielkich miast jedynie ekstrawagancja.
Sieć przyspieszyła także zmiany obyczajowe. Dziś konserwatyzm prowincji jest kategorią polityczną jedynie, nie rzeczywistą. Determinuje wybory przy urnie, ale nie przekłada się na życie codzienne. Starsi owszem, są w dużej części tradycyjni, ale dotyczy to wszystkich, bez względu na miejsce zamieszkania. Natomiast stosunek młodszych mieszkańców interioru do rozwodów, seksu przedmałżeńskiego, bezdzietnych małżeństw czy singielstwa jest podobny do poglądów ich wielkomiejskich rówieśników. Podobnie jest z wpływem Kościoła. Ani wielkość miejscowości nie jest odwrotnie proporcjonalna do liczby uczestników niedzielnych nabożeństw, ani odległość od dużego miasta nie koreluje w żaden sposób ze znajomością nazwiska proboszcza.
W zinternetyzowanym społeczeństwie kategorie geograficzne nic już nie wyjaśniają. Prowincja i wielkomiejscy specjaliści zbliżają się do siebie mentalnie i kulturowo, a wielkość miejscowości ma o niebo mniejsze znaczenie niż przepustowość łącza. Trudno przyjąć to do wiadomość, bo przecież wolimy świat, który znamy. A tam zawsze prowincja była gorsza.
Jest też w tym wiele psychologii. Kto wyjechał z małego miasta do dużego i tam osiadł, woli myśleć o swoim nowym miejscu lepiej, niż na to zasługuje. A o starym gorzej, niż było ono w istocie. Ci, którzy nigdzie się nie ruszali, a swoich wielkomiejskich przodków odliczają pokolenia wstecz, strzec się muszą kompleksu wyższości. Przekonania, że są lepsi niż inni lub że przewyższają ich z racji miejsca, w którym się urodzili. W czasach internetu wszyscy jesteśmy równi. Nawet ci z prowincji.