Opozycja oskarża o atak wojska rządowe lub Rosjan. Ale każda ze stron się go wypiera.



Co najmniej 58 osób zginęło w nalocie w mieście Chan Szajchun w prowincji Idlib – podało wczoraj Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka, a za nim Reuters. Syryjscy lekarze mówią, że objawy ofiar wskazują na użycie broni chemicznej. Zdjęcia pokazują puste ulice 55-tysięcznego miasta, rannych oddychających przez maski przeciwgazowe i pianę toczoną z ust przez najsilniej poparzonych. Kierownik jednego z ochotniczych oddziałów ratunkowych Muhammad Rasul powiedział BBC, że jego medycy widzieli na ulicach wielu dławiących się ludzi.
Okolice Chan Szajchun są kontrolowane przez Hajat Tahrir asz-Szam, Organizację Wyzwolenia Lewantu. To obowiązująca od stycznia nazwa oddziałów, dawniej będących komórkami Al-Kaidy w Syrii. – Około 6.30 rano samoloty zbombardowały Chan Szajchun ładunkami z gazami bojowymi, najpewniej z sarinem lub chlorem – mówił Munzir Chalil, który odpowiada za ochronę zdrowia w prowincji Idlib. Białe Hełmy, czyli ratownicy działający na terenach opanowanych przez rebelię, podały, że bombowce obrały za cel m.in. jedno z centrów medycznych. Jeśli doniesienia o użyciu broni chemicznej się potwierdzą, byłby to najtragiczniejszy tego typu atak od czterech lat.
Władze w Damaszku i Moskwie odżegnują się od oskarżeń, jakoby to one stały za atakiem, nazywając je propagandą opozycji. – Armia nie korzystała, nie korzysta i nie będzie korzystać z tego typu broni. Choćby dlatego, że jej nie posiada – cytuje swoje źródło w syryjskim wojsku telewizja Al-Dżazira. – Rosyjskie samoloty nie uderzały w cele w prowincji Idlib. To nie pierwszy przykład, gdy Reuters bierze udział w rozprzestrzenianiu antyrosyjskich fałszywek – mówił agencji Rossija Siegodnia anonimowy przedstawiciel resortu obrony w Moskwie. Prezydent Rosji Władimir Putin rozmawiał na temat ataku ze swoim tureckim odpowiednikiem Recepem Tayyipem Erdoganem. „Takie nieludzkie ataki są nie do zaakceptowania” – czytamy w oświadczeniu prezydenta Turcji.
Francja zażądała zwołania nadzwyczajnego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ. Sytuacja przypomina atak z 2013 r. na Ghutę, po którym Amerykanie zagrozili Asadowi użyciem siły. Władze w Damaszku uratowała wówczas inicjatywa pokojowa Rosji, która skończyła się likwidacją zasobów syryjskiej broni masowego rażenia. Dlatego zasadne jest pytanie, skąd sprawcy mieli dostęp do tego arsenału. ONZ i Organizacja ds. Zakazu Broni Chemicznej sprawdzają, czy Damaszek wywiązuje się z porozumienia z 2013 r., na mocy którego miał przekazać swój chemiczny arsenał do utylizacji. W ubiegłorocznym raporcie stwierdzono, że wojska rządowe w latach 2014–2015 trzykrotnie skorzystały z broni chemicznej. Raz gazu musztardowego użyło też samozwańcze Państwo Islamskie.
Krwawa wojna domowa w Syrii rozpoczęła się w 2011 r., gdy wojsko siłą próbowało stłumić protesty przeciwko władzy prezydenta Baszara al-Asada. W grudniu 2016 r. pod egidą Rosji i Turcji uzgodniono w kazachskiej Astanie rozejm, do którego przyłączyła się jednak tylko część rebelianckich oddziałów. Na rozmowy nie zostały zaproszone m.in. oddziały ówczesnego Frontu an-Nusra, który wkrótce miał się połączyć z mniejszymi grupami i utworzyć Hajat Tahrir asz-Szam, czyli organizację, która kontroluje zbombardowane Chan Szajchun. Rozejm nie objął też kurdyjskich Powszechnych Jednostek Ochrony, które Ankara określa mianem terrorystów, ani – ze zrozumiałych względów – Państwa Islamskiego.
Dojście do jakiegokolwiek porozumienia w sprawie Syrii jest niezwykle skomplikowane także ze względu na liczbę walczących stron. Po jednej stronie stoją oddziały rządowe, wspierane przez Iran i Rosję. Po drugiej – popierana przez Zachód i Turcję koalicja umiarkowanych rebeliantów. Do niej zbliżony jest Hajat Tahrir asz-Szam, dawna komórka Al-Kaidy, z którą Zachód nie chce mieć nic wspólnego. Po trzeciej – kurdyjska samozwańcza autonomia w Rożawie, wspierana przez państwa Zachodu, ale zwalczana przez Turcję. Po czwartej wreszcie – zwalczane przez wszystkich Państwo Islamskie.