W centrum uwagi technokratycznej polityki forsowanej przez Komisję Europejską są wąsko pojęte kwestie gospodarcze, a nie sprawy dotyczące obywateli. A dla zaistnienia poczucia tożsamości wspólnota – w tym przypadku Unia Europejska – musi mieć znaczenie na poziomie osobistym, tworzyć emocjonalne przywiązanie i wywoływać uczucie dumy
W sobotę UE będzie obchodzić 60. rocznicę podpisania traktatów rzymskich, ale na Zachodzie nie dzieje się dobrze. Antyimigracyjna retoryka prezydenta Donalda Trumpa i jego europejskich akolitów, brexit oraz niezdolność Unii do rozwiązania problemu uchodźców mocno świadczą o tym, że system wartości w zachodnich demokracjach jest mocno nadwerężony.
To, że stosunkowo łatwe zadanie – rozmieszczenie w państwach Unii kilkuset tysięcy uchodźców uciekających przed następstwami katastrofalnej polityki Zachodu na Bliskim Wschodzie i w Północnej Afryce – może tak bardzo zatruć dyskurs polityczny, źle świadczy o naszych elitach politycznych i biznesowych. Proszę pamiętać, czytelniku, że Unia Europejska liczy 500 mln mieszkańców i jest najbogatszym kontynentem. Jesteśmy też starzejącym się kontynentem, potrzebujemy migrantów, a dane świadczą o tym, że w dłuższej perspektywie imigracja przynosi pozytywne skutki ekonomiczne.
Jak to się stało, że 60 lat europejskiej jedności i związane z nią korzyści – pokój, ekonomiczny dobrobyt oraz zjednoczenie kontynentu – okazują się zagrożone przez to, że polscy hydraulicy pracują na Wyspach, a bułgarskie pielęgniarki we Francji? Jeśli nawet najbardziej optymistycznie nastawieni euroentuzjaści, jak Timothy Garton Ash, są przygnębieni, oznacza to naprawdę poważny kryzys. W opublikowanym niedawno artykule dla „The New York Review of Books” Ash napisał, że w styczniu 2005 r., po dołączeniu do UE państw bloku wschodniego i otwarciu granic, został zahibernowany jako szczęśliwy Europejczyk, a po przebudzeniu w styczniu 2017 r. doznał szoku. Bo czeka na niego brexit, widzi rozpadającą się strefę Schengen, złamaną Grecję, rosnące nierówności i niedopuszczalny poziom bezrobocia w całej Europie.
Jednak brexit i problem migracyjny to symptomy, nie powody kryzysu Unii Europejskiej. Głębokie przyczyny strukturalne są po części ekonomiczne, ale też społeczne, kulturowe, instytucjonalne i moralne. Eksperci i wielu europejskich polityków dobrze je znają. To: struktura polityczna, która rozdziela narodowe i europejskie struktury demokratyczne; obsesja Komisji Europejskiej na punkcie neoliberalizmu gospodarczego faworyzującego korporacje (jestem zszokowany uporem, z którym KE forsowała umowę o Transatlantyckim Partnerstwie w dziedzinie Handlu i Inwestycji – TTIP, która miała ustanowić neoliberalizm jako normę społeczną i gospodarczą mimo potężnego sprzeciwu społecznego); wzrost nierówności i skoncentrowanie ogromnego bogactwa i władzy w rękach wąskiej elity; destrukcyjny wpływ globalizacji na europejskie społeczeństwa przy bardzo niewielkich korzyściach (chyba że uważa się za sprawiedliwą rekompensatę wszechobecny i wywołujący otyłość McDonald’s i podobne mu sieci); narzucona przez Niemcy polityka oszczędności i Pakt Stabilności (jestem pewien, że greckie i francuskie oddziały prewencyjne policji nazwałyby go raczej Paktem Destabilizacji); katastrofa architektoniczna znana jako strefa euro, która nie jest w stanie wykorzystać nadwyżek tam, gdzie są potrzebne, za to przekazująca ogromne sumy już bogatym.
Fakt, że Unia trwa – i będzie trwała – mimo wad strukturalnych, świadczy o geopolitycznej konieczności jej istnienia dla państw członkowskich, w tym Polski. Jak podkreślił przewodniczący KE Jean-Claude Juncker, na początku dwudziestego stulecia w Europie mieszkało 20 proc. światowej populacji, na początku XXI w. już 7 proc., a pod koniec stulecia będzie to tylko 4 proc. Na dodatek żadne z europejskich państw do 2050 r. nie będzie zaliczało się do grona wiodących gospodarek świata (ale Unia jako całość ma taką szansę). Przy okazji, bo nie chcę być posądzany o lekceważenie ważnych spraw, uważam, że pantomima z udziałem Donalda Tuska i rządu PiS wydaje mi się raczej niezręcznością niż poważnym zagrożeniem dla jedności europejskiej. Jeśli już, to reelekcja Donalda Tuska na stanowisko szefa Rady Europejskiej wzmacnia UE, pokazując, że Wspólnota potrafi poradzić sobie z jednym drażliwym państwem i przy tym się nie rozpaść.
Europa powinna z entuzjazmem obchodzić 60. rocznicę założenia UE. Jednak wygląda na to, że obchody będą raczej skromne, ponieważ Wspólnota i projekt europejski nie są ulubionym tematem w stolicach państw Unii. Właśnie w tym braku świętowania można dopatrzyć się głównej naszej porażki – jako Europejczyków. Jest nią niezdolność do stworzenia podstawowego pojęcia, które podtrzymałoby polityczny rozwój UE. Nie udało się stworzyć poczucia tożsamości europejskiej, które podzielałaby większość obywateli. Unia, oczywiście, będzie trwała ze względu na wspomniane wyżej powody geopolityczne, ale wizję, która była podstawą projektu europejskiego, łatwo poświęcić na ołtarzu interesów narodowych.
Możemy wiele nauczyć się od Johanna Herdera, jednej z kluczowych postaci epoki Oświecenia. Uznawał on, że „cała ludzkość na Ziemi jest jednym i tym samym gatunkiem”, dlatego nic nie usprawiedliwia twierdzenia o wyższości jednej grupy lub narodu nad innymi. Ale jednocześnie mówił o tym, że naród jako podmiot polityczny potrzebuje kultury narodowej i wspólnego języka. Bo tylko wspólna wizja i kultura pozwalają przezwyciężyć zmienne koleje losu. Znaczenie poczucia tożsamości widać na przykładzie brexitu, w przypadku którego poczucie brytyjskości pokonało ekonomiczne argumenty zwolenników pozostania w UE. Można to zobaczyć i w USA, gdzie slogan Donalda Trumpa „Uczyńmy Amerykę znowu wielką” ewidentnie wykorzystał atawistyczne poczucie tożsamości wśród wielu najmniej zamożnych Amerykanów. Widać to we Francji w poparciu dla Marine Le Pen i Frontu Narodowego.
Nie jest tak, że UE nie zdaje sobie sprawy z istnienia problemu. Przez wiele lat miliony euro zostały wydane na projekty, których celem było badanie poczucia tożsamości europejskiej. Na przykład w 2012 r. opublikowano jeden z tak uwielbianych przez europejską biurokrację pompatycznych raportów „The development of European indentity/identities: Unfinished business” (Rozwój tożsamości europejskiej/tożsamości europejskich: niedokończona sprawa”), który omawiał wszystkie możliwe aspekty unijnej tożsamości, od muzeów i telewizji po różnorodność językową i politykę komunikacyjną. Dokument jest w dużej mierze bezużyteczny, bo UE obrała kurs na politykę, która raczej zmniejsza, niż wzmacnia poczucie tożsamości europejskiej.
Bo w centrum uwagi technokratycznej i elitarystycznej polityki forsowanej przez Komisję Europejską i Radę Unii Europejskiej są wąsko pojęte kwestie gospodarcze, a nie sprawy dotyczące obywateli. Całkiem niedawno szef Komisji Europejskiej mówił, że politykę społeczną trzeba pozostawić w gestii państw członkowskich, lecz to brak zainteresowania Europą społeczną doprowadził do popularności prawicowego populizmu. A przecież postrzeganie siebie w przypadku każdego człowieka ma dwa wymiary. Jeden to utożsamianie się z własnym dziedzictwem lub grupą etniczno-kulturową (to np. bycie Polakiem), a drugi to utożsamianie się z większym lub dominującym społeczeństwem (bycie Europejczykiem). Te dwa wymiary są niezależne i tworzą strukturę wielopoziomową. Dla zaistnienia poczucia tożsamości wspólnota (w tym przypadku UE) musi mieć znaczenie na poziomie osobistym, tworzyć emocjonalne przywiązanie i wywoływać uczucie dumy.
Jak wzbudzić takie uczucie? Na pewno nie poprzez publiczne upokorzenie Grecji z powodu jej błędów w zarządzaniu finansami ani obłaskawianie potencjalnego autokraty, prezydenta Turcji Recepa Erdogana w niegodnej próbie powstrzymania potoku migrantów do Europy, czy nadawanie międzynarodowym korporacjom władzy nad suwerennymi państwami, albo ignorowanie dyskryminacji obywateli europejskich, w tym polskich, przez USA. Do poczucia tożsamości niezbędne sa właściwe wartości. I trzeba o nie walczyć mimo kosztów w perspektywie krótkoterminowej, nieuniknionych w przypadku porozumienia migracyjnego z Turcją lub przeciwstawiania się polityce administracji USA.
Istnieją jednak powody do optymizmu. Niewykluczone, że brexit i Donald Trump to najlepsze, co mogło się przydarzyć Europie. Brexit (niestety dla mnie) pokazuje wszystkim Europejczykom zalety członkostwa w UE, zaś Trump przypomina, że Europa musi w końcu dorosnąć i być odpowiedzialna za własną obronę i bezpieczeństwo. Zeszłoroczne wybory prezydenckie w Austrii, porażka antyeuropejskiej prawicy w Holandii i prawdopodobna porażka Marine Le Pen w zbliżających się wyborach prezydenckich we Francji świadczą o tym, że gdzieś kiełkuje europejski system wartości, który w końcu pomoże powstać temu upragnionemu poczuciu tożsamości europejskiej.
Miejmy nadzieję, że nasze elity polityczne nie zmarnują danej im szansy i że 60. rocznica założenia UE będzie oznaczać początek bardziej zjednoczonej Unii, a nie jej koniec.