Źródłem populizmu, który przetacza się przez Polskę i kraje Zachodu, jest wytworzone przez internet i media społecznościowe przekonanie, że wszyscy jesteśmy równi intelektualnie. A nie jesteśmy
Kilka dni temu pewien wydawca lokalnego tygodnika przekonywał mnie, że to dobrze, iż rząd zrepolonizuje media. Obcy kapitał rozpanoszył się w Polsce, twierdził, niszczy konkurencję i robi czytelnikom wodę z mózgu. Antypatriotyczną wodę, rzecz jasna. Jego konkurentem na rynku jest gazeta wydawana przez koncern niemiecki, więc wie, jak to działa. Spytałem go, czy zastanawiał się, jaki będzie efekt repolonizacji dla jego tytułu. Odpowiedział, że pozytywny, bo nie będzie już musiał się ścigać z wielkim kapitałem. W tym miejscu nasza rozmowa nabrała temperatury, bo zasugerowałem, że ten niemiecki kapitał zostanie zastąpiony przez polski rząd. Nie bezpośrednio, a przez spółki Skarbu Państwa. I to one będą finansowały konkurencję. Wszystko po to, by jego konkurencja realizowała politykę rządu. Oburzył się. To przecież padnę, nie mam szans w takim starciu, odpowiedział. I równocześnie – chyba w zastępstwie – zaatakował mnie, twierdząc, że zakładanie tak niecnych intencji obozu, który według niego jest ratunkiem dla kraju, to nic innego jak przemysł pogardy. W tym miejscu skończyliśmy spotkanie, bo rozmawiać nie bardzo było już jak.
Też państwo tak miewają? Zamiast zastanawiać się nad prawdą, zamiast sprawdzać, czy sąd jest zgodny z faktami, kłócicie się o fakty? Patrzycie na to samo, widzicie coś innego? Sprzeczacie się, czy polityk coś powiedział, choć na nagraniu słuchać, że mówi? Nie wierzycie we wskaźniki, choć są, jakie są? Wytykacie, że ktoś coś zrobił, choć wiadomo, że nie zrobił, bo był gdzieś indziej? To nie jest problem postprawdy, czyli przekłamania. To fundamentalna zmiana postawy wobec faktów.
Różne odpowiedzi dawano na pytanie o źródło triumfalnego pochodu populizmu. Finansowy kataklizm lat 2008–2009, rosnące nierówności społeczne, oderwanie elit od społeczeństwa, degeneracja demokracji przedstawicielskiej. Wiele w nich prawdy. Nie pierwszy to kryzys w historii i nie pierwszy raz populiści podnoszą głowy, serwując łatwe odpowiedzi i mamiąc wyborców prostymi receptami. Tym razem jednak walczyć z nimi jest trudniej, bo poza zmianami społecznymi i gospodarczymi dokonała się jeszcze jedna, najgłębsza. Obiektywna weryfikacja jest passé, ważne jest subiektywne podejście. Wyrzuciliśmy naukę do kosza, wzgardziliśmy ekspertami, a prawdy nie szukamy, tylko ją dekretujemy. Z nosem w komputerze i smartfonie wybieramy według własnego widzimisię.
Wszystko przez internet.
Jeszcze niedawno istniał konsensus: specjaliści wiedzą więcej niż niespecjaliści. Są fachowcami, spędzili lata nad książkami, zdobyli wiedzę i doświadczenie – i to ich odróżnia do reszty. W swoich dziedzinach, oczywiście. Gdy profesor opowiadał o fizyce kwantowej, można było stwierdzić, że nudno gada, nie porywa audytorium albo tematyka kompletnie nie jest dla nas, ale żeby podważyć merytorycznie jego wywód, trzeba było się na fizyce znać. Inaczej człowiek narażał się publicznie na śmieszność. Podobnie, gdy prowadzono dyskusję o jakości powietrza. Są dane, mówią to i to i aby je podważyć, trzeba wytknąć błędy metodologiczne. Albo o klimacie. Któż z nas zna się na klimacie? Wie coś o prądach powietrznych, atmosferze, wyżach i niżach? Niewielu, więc słuchaliśmy, co profesor ma do powiedzenia.
Ale to było dawniej, w czasach prehistorycznych prawie. Kiedyś byśmy milczeli, psiocząc może, że meteorolog w telewizji znów się pomylił, dziś mamy na ten temat już nawet nie zdanie, ale wiedzę. Tak uważamy. Skąd ona? Oczywiście z internetu. Podręczniki do meteorologii są zbyt skomplikowane i grube, a internet cieniutki i szybki. Proszę prześledzić fora internetowe pod dyskusjami o jakości powietrza. Smog był i żyliśmy, piszą internauci, jak dziś się o tym gada, to znaczy, że ktoś ma w tej antysmogowej nagonce interes. Zresztą ja wychodzę na zewnątrz i oddycham normalnie. Te wskaźniki to wzięte z czapy, przecież wszędzie ekologia i ekologicznie. Poza tym węgiel nie jest szkodliwy, moja babcia paliła nim całe życie i dobiega dziewięćdziesiątki.
Ten konsensus został zniszczony przez media społecznościowe i ich główną zasadę: bo niby każdy ma coś mądrego do powiedzenia. Zaczęło się niewinnie, od dyskusji na forach internetowych. Pogłębianie debaty, cieszyli się piewcy nowych czasów, demokratyzacja obiegu publicznego, wreszcie słyszalny głos ludu. W końcu ludzie mogą się wypowiedzieć i mogą zostać usłyszani. To nic, że wypowiadali się najczęściej o kotkach, wakacyjnych podróżach albo beznadziejności polityków i polityki w ogóle. Cudownie prosty mechanizm, utwierdzający internautów w przekonaniu, że ktoś ich posty ogląda, dodał ludziom skrzydeł. Ale skoro każdy może się wypowiedzieć, to każdy powinien słuchać. A przynajmniej być traktowany na tych samych zasadach. Nie ma w internecie filtrów merytoryczności, jest za to klikalność, więc jeśli taki jest klucz, to się do niego stosujmy. Rozlewać się więc zaczęły po sieci myśli może nie najmądrzejsze, lecz na pewno głośne. Ocieplenie klimatu? Jakie ocieplenie? Przecież maj, a u mnie za oknem śnieg, proszę, oto zdjęcie. Bujda wielka. Zresztą czytałem gdzieś (choć nie pamiętam, gdzie), że wszystkie badania są sfałszowane, bo Niemcy zarabiają krocie na elektrowniach wiatrowych, więc straszą węglem. Specjalista od globalnego ocieplenia może się produkować do woli, ale zawsze w takiej dyskusji jest w mniejszości.
Media wpadły już kiedyś w tę pułapkę. Było to dziennikarstwo obywatelskie. Każdy ma dostęp do internetu, każdy ma smartfon, coś tam widzi, obserwuje, więc może napisać albo pstryknąć fotę. Powstały duże serwisy grupujące takich „dziennikarzy”, oczywiście darmowych, bo obywatelskich. „Dziennikarze” pisali, serwisy publikowały, problem w tym, że nikt nie chciał czytać. Poza innymi „dziennikarzami”, obywatelskimi oczywiście. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta, choć trudna: bo miernej to było jakości. Ani „dziennikarze” obywatelscy nie mieli umiejętności, ani narzędzi, ani wiedzy, by świat sensownie opisać. Coś tam zauważyli, jakąś refleksję mieli, ale nie na tyle celną i istotną, by trafić do prawdziwych mediów. Oczywiście zdarzały się perełki i wyjątki, ale nurt okazał się płytki, by zdobyć odbiorców.
Co było pierwsze: czy elity się zdemoralizowały i dlatego wyborcy zwrócili się ku populistom, czy wyborcy uwierzyli, że są łatwe odpowiedzi i dlatego odrzucili elity?
Pierwsza odpowiedź to narracja populistów, wskazuje winnych i utwierdza wyborców w przekonaniu, że tylko nowi politycy są w stanie rozwiązać główny problem: wysłuchać ludu. Suwerena. Czy to Donald Trump w Stanach Zjednoczonych, czy Jarosław Kaczyński w Polsce – śpiewka jest ta sama. Ale zastanówmy się: czy naprawdę współczesne elity przekroczyły nienaruszalną granicę? Są gorsze niż te rzymskie w czasach Cesarstwa, francuskie tuż przed rewolucją, gorsze nawet niż dziewiętnastowieczni kapitaliści? Trudno tego dowieść.
Z drugą odpowiedzią nie ma takiego problemu. Jeśli nasze sądy i opinie opierają się na tym, co wyczytamy w mediach społecznościowych, jeśli obieg informacji, które przyswajamy, zamknięty jest w kręgu naszych znajomych, jeśli w końcu uznajemy, że każdy może mieć coś sensownego do powiedzenia – to po co nam elity? Po co nam ludzie, których mamy słuchać, zwłaszcza jeśli górują nad nami wykształceniem i intelektem? Dlaczego głos specjalisty ma być lepiej słyszalny, dlaczego ma być promowany i uznawany za istotniejszy?
A gdy już uznamy, że elity są be, to kto nam zostaje? Populiści. Politycy tacy, jak my. Mogą ogłosić każdą głupotę, bo nie zajmują się dochodzeniem do prawdy. To mrówcze zadanie specjalistów, a tych nie poważamy. W naszym świecie prawda się nie wykluwa w żmudnym dochodzeniu, ale jest wytworem. Poszczególne grupy mają swoje prawdy i one są dla nich bardziej prawdziwsze niż cudze. Elity, specjaliści, fachowcy – wszyscy są źli, bo prawdy nie znają, tylko jej szukają. A my wiemy. To jest kwalifikacja etyczna. Przecież ten, kto nie uznaje prawdy, jest grzeszny.
Oświecenie wyniosło na piedestał naukę i fakty, internet wynosi poglądy. To fundamentalnie zmienia politykę, bo pozbawia ją jakiejkolwiek możliwości merytorycznej weryfikacji. Pacyfikacja Trybunału Konstytucyjnego rozwala polski system prawny? Tak mówią profesorowie, samorządy, wydziały prawa. No mówią, ale są też prawnicy, którzy mówią coś innego. Nie ma autorytetu, by się odwołać, więc nie ma prawdy. A raczej jest, ale nasza. Może stąd to przymierze populizmu z prawicą? I w populizmie, i w kwestiach wiary stosunek do prawdy jest taki sam: jest nam dana. Zadekretowana.
Demokracja ma wady, wymiar sprawiedliwości także. Unię Europejską trzeba zmieniać, kapitalizm reperować, a edukację naprawiać. Ale internet pozbawił nas narzędzi. Ścieranie się stanowisk i debata musi opierać się na jakieś podstawie. Merytoryczność nie jest wymysłem elit, lecz podstawowym narzędziem demokracji. Gdy jej nie ma, co nam pozostaje?
Internet.
Może stąd to przymierze populizmu z prawicą? I w populizmie, i w kwestiach wiary stosunek do prawdy jest taki sam: jest zadekretowana