Oficer śledczy policyjnego Zespołu Poszukiwań Celowych z Poznania, który w czwartek zatrzymał Arkadiusza Ł. ps. "Hoss" przyznał, że poszukiwania nie należały do łatwych, a sporym zaskoczeniem okazał się kamuflaż mężczyzny. Zgubił go lokalny patriotyzm - dodał.

"Hoss" jest podejrzany o oszustwa metodą "na wnuczka" w kilku krajach Europy na ponad 1,4 mln zł. Był poszukiwany listem gończym, w czwartek po niespełna miesiącu został zatrzymany w mieszkaniu na warszawskim Żoliborzu. Zatrzymania dokonali "Łowcy Cieni" z CBŚP we współpracy z policyjnym Zespołem Poszukiwań Celowych z Poznania, który wcześniej wytropił na Malcie podejrzanego o brutalne zabójstwo Kajetana P.

Oficer śledczy z poznańskiego zespołu przyznał, że trzytygodniowe poszukiwania Arkadiusza Ł. z kilku powodów nie należały do najłatwiejszych. Jednym z głównych był kamuflaż "Hossa", który m.in. zgolił brodę i włosy. "Do tego chodził w okularach. Zupełnie inaczej wygląda teraz niż na zdjęciach z ostatnich trzech lat. Trzeba pochwalić go za ten kamuflaż, za kreatywność. Nie byliśmy w stanie go rozpoznać" - mówił.

Jego zdaniem "Hossa" zgubił "lokalny patriotyzm" i mocne przywiązanie do najbliższych, choć w czasie gdy był poszukiwany, kontaktował się tylko z dwoma członkami rodziny.

"+Hoss+ okazał się lokalnym patriotą. Jest warszawiakiem i +ciągnęło go do lasu+. W żoliborskim mieszkaniu przebywał ze swoją żoną. Okazało się, że jest osobą, która nie potrafi samotnie funkcjonować. Gdyby nie było z nim tej kobiety, to myślę, że po trzech dniach musielibyśmy mu ratować życie. On nie potrafi nawet herbaty sobie zrobić, ani nic wokół siebie" - przyznał oficer z zespołu "Łowców Głów".

Arkadiusz Ł. na Żoliborzu pojawił się 13 marca. Policjanci obserwowali mieszkanie przez trzy dni, bowiem z powodu kamuflażu nie byli w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy jest to osoba, której szukają. "W mieszkaniu cały czas były spuszczone żaluzje. Widzieliśmy go tylko raz przez kilkanaście sekund. Natomiast porusza się on w dość specyficzny sposób, to okazało się pomocne" - zaznaczył.

Samo zatrzymanie, jak określił oficer, odbyło się w "humanitarny" sposób, choć ani "Hoss", ani jego żona, nie mieli zamiaru otwierać drzwi.

"Pukaliśmy, nawet do okna, dzwoniliśmy do drzwi. Potem uznaliśmy, że czas zabawy się skończył. Chcieliśmy to zrobić w sposób jak najbardziej humanitarny. On jest osobą zdrową, ale po dwóch zawałach, ma wszczepione ma bypassy. Chcieliśmy mu pewnych rzeczy oszczędzić, ale skoro na nasze wpraszanie nie reagował, musieliśmy wejść inaczej. Nie stawiał oporu, nie mówił nic, był jednak zaskoczony" - stwierdził.

Policjant przyznał, że dodatkowym utrudnieniem dla tropiących było romskie środowisko poszukiwanego, które okazało się niełatwe do inwigilacji. "Przede wszystkim język, jakim się posługują, był barierą. Do końca nie wiadomo, kto jest kim, kto jak się nazywa. Nie wiadomo też, w jakich układach i korelacjach żyją. Wszyscy mają tak samo na nazwisko. Był taki moment w tej sprawie, że wydawało nam się, że ma on sześć córek; okazało się że jest ich mniej. Ale imiona, które pojawiały się w rozmowach, sprawiały właśnie takie wrażenie. To ludzie bardzo rodzinni i objęliśmy opieką wiele z tych osób" - tłumaczył.

Śledczy swoją prace rozpoczęli 20 lutego, trzy dni po wydaniu listu gończego przez prokuraturę. Poszukiwania rozpoczęli w Poznaniu, w którym w tym czasie "Hoss" zamieszkiwał.

"Odtworzyliśmy jego ostatnie dni, jako osoby wolnej - do momentu, gdy zapadła decyzja o wydaniu listu gończego. Nie ukrywam, że odtwarzanie jego drogi zajęło nam trochę czasu. Finalnie zmieniliśmy taktykę naszego działania, przestaliśmy się gonić, jak to miało miejsce w przypadku ubiegłorocznego naszego działania w sprawie Kajetana W. Ustaliliśmy, gdzie powinien się pojawić, to była tylko kwestia czasu, kiedy znajdzie się w pewnym mieszkaniu na Żoliborzu" - mówił funkcjonariusz.

"To była trochę inna i też ciekawa sprawa. Na pewno jakieś nowe doświadczenie. Najtrudniejsze to było nasze zmęczenie i pokrzyżowane plany sportowe. Mieliśmy startować w +Maniackiej Dziesiątce+ (popularny w Poznaniu bieg na 10 km - PAP), ale nasze plany zostały brutalnie pokrzyżowane. Zamiast biegać, spędzaliśmy w samochodzie po 20 godzin dziennie" - podsumował.