Jutro Holendrzy udadzą się do urn wyborczych, aby wybrać nowy parlament. Czytelnik z Polski ma prawo zapytać, dlaczego powinno go to interesować. Otóż przez wzgląd na wysokie notowania skrajnie prawicowej Partii na rzecz Wolności (PVV), która kapitał polityczny buduje na antyimigranckiej retoryce.



Wilders prawdopodobnie nie wygra środowych wyborów. Sondaże nie dają jego partii tak wysokiego poparcia, jak w ub.r. podczas fali zamachów w europejskich miastach. Nawet jeśli osiągnie drugi wynik, co potencjalnie uczyniłoby z jego ugrupowania cennego partnera koalicyjnego, to reszta sceny politycznej odmówiła z nim jakiejkolwiek współpracy. Niestety Wilders nie potrzebuje być w koalicji, żeby mieć wpływ na kształt debaty publicznej w Holandii.
Przykład z brzegu pierwszy. W ubiegłym tygodniu kontrowersyjny polityk zorganizował niewielki wiec przed ambasadą Turcji. Protestował w ten sposób przed wizytą w Holandii szefa tureckiej dyplomacji Mevlüt Çavuşoglu. Minister miał odwiedzić kraj w sobotę, aby spotkać się z turecką diasporą i namówić ich do głosowania na „tak” w kwietniowym referendum konstytucyjnym. 16 kwietnia Turcy w plebiscycie wypowiedzą się na temat poprawek do ustawy zasadniczej, które przyznają znacznie większe uprawnienia prezydentowi – i pozwolą sprawować ten urząd obecnej głowie państwa Recepowi Tayyipowi Erdoganowi, jeszcze przez wiele lat.
Z europejskiej perspektywy jest to zamach na demokratyczne zasady, ale przez wzgląd na obowiązujące porozumienie między Unią a Turcją w sprawie powstrzymania fali imigrantów przedostających się do Wspólnoty przez Morze Egejskie, większość polityków na Kontynencie powstrzymała się z krytyką. Wilders powstrzymywać się przed niczym nie musi, powiedział więc pod ambasadą, że zmiany w tureckiej konstytucji wzmocnią islamofaszystowskiego lidera kraju. – Gdybym był premierem, uznałbym każdego członka tureckiego rządu za persona non grata i nie zezwolił na wjazd do Holandii – grzmiał polityk.
Jak się okazało, premier Holandii pilnie obserwował całą sprawę. Na Facebooku zasugerował, że „holenderska przestrzeń publiczna nie powinna być wykorzystywana do kampanii wyborczych innych krajów”. Kanałami dyplomatycznymi popłynęła sugestia, żeby przełożyć wiec na dzień po wyborach parlamentarnych i nie zaostrzać sytuacji (tym bardziej, że wątpliwości co pokojowego przebiegu miał burmistrz Rotterdamu Ahmed Aboutaleb).
Çavuşoglu stwierdził jednak, że jest szefem dyplomacji i będzie jeździł, gdzie mu się będzie podobało. „Gdzie jest ta demokracja i wolność wypowiedzi, której podobno chcecie nas nauczyć?” – grzmiał w wywiadzie. Tego dla Holendrów było za wiele, więc w sobotę nie wydali zgody na lądowanie u siebie samolotu z tureckim ministrem na pokładzie. Tego samego dnia podróżująca z Niemiec minister rodziny Fatma Betül Sayan Kaya została odeskortowana z powrotem do granicy ze wschodnim sąsiadem. W odwecie prezydent Erdogan nazwał Holandię „bananową republiką” i stwierdził, że nazizm w kraju ma się dobrze.
Prędkość, z jaką nastąpiła eskalacja holendersko-tureckiego konfliktu pokazuje, jak nieoczekiwanie silny wpływ na scenę polityczną mogą mieć populiści. Podbierając głosy niezadowolonych wyborców rządzącej koalicji, Wilders przesunął dyskurs polityczny w Holandii na prawo – i konsekwentnie robi to od dawna.
Ponad trzy lata temu, kiedy holenderska gospodarka wciąż nie mogła się wylizać po kryzysie finansowym, polityk ostrzegał przed otwarciem rynku pracy dla Rumunów i Bułgarów (kończył się wtedy siedmioletni okres przejściowy dla obywateli tych krajów). W efekcie antyimigrancka fobia udzieliła się politykom; lewicowy wicepremier oraz minister pracy i polityki społecznej Lodewijk Aascher w liście otwartym ogłosił wtedy „pomarańczowy stopień zagrożenia imigracyjną powodzią”. Powodem miała być nieograniczona imigracja z naszego regionu Europy. Wiceszef rządu przeforsował wtedy m.in. ograniczenia w dostępie do zasiłków dla imigrantów. Ostatecznie nagonka na obywateli Europy Środkowo-Wschodniej ucichła, bo fala imigracji z naszej części kontynentu aż tak bardzo nie wezbrała, a poza tym na pierwszy plan w kwestii migracji i integracji wysunęła się – pod wpływem zamachów terrorystycznych oraz wyjazdów Europejczyków do Syrii i Iraku celem walki w szeregach Państwa Islamskiego – mniejszość muzułmańska. Co nie znaczy, że temat wygasł zupełnie. Na styczniowym spotkaniu europejskich socjalistów Aascher mówił, że swobodne przemieszczanie się ludzi między krajami Unii umożliwiło dumping w kwestii wynagrodzeń.
Wilders pociągnął w prawo również premiera Holandii. Ludowa Partia na rzecz Wolności i Demokracji (VVD), z której wywodzi się premier, pod koniec stycznia wykupiła w holenderskich gazetach jednostronicową reklamę, na której premier zastanawiał się, dlaczego niektórzy w Holandii zachowują się „w skandaliczny sposób”. Emisji reklam towarzyszył wywiad z premierem, w którym zadeklaro wał, że jeśli „niektórym się tu nie podoba, niech się stąd wynoszą”. To słowa polityka, który przewodnictwo w swojej partii objął w 200 6 r ., pokonując zwolenniczkę twardego kursu w polityce migracyjnej. Ostra reakcja na wizytę tureckiego dyplomaty wpisuje się w tę logikę zagrań pod publiczkę, chociaż nie spotkała się ona z powszechną aprobatą holenderskich mediów.
„Gospodarka ma się nieźle, bezrobocie spada, a przestępczość jest tak niska, że rząd wypożycza miejsce w więzieniach Belgii i Norwegii. Dlaczego więc Holendrzy narzekają?” – pytała w niedawnej depeszy agencja Associated Press. „Holandia znów będzie nasza” – tak brzmi odpowiedź Wildersa na najważniejsze pytanie tej kampanii.
Konflikt holendersko-turecki pokazuje, jak silny wpływ na scenę polityczną mogą mieć populiści