Na pół roku więzienia i 1,5 roku ograniczenia wolności skazał w piątek stołeczny dwóch b. strażników miejskich, którzy pobili, wywieźli z osiedla i grozili mieszkańcowi warszawskiego Tarchomina. Mężczyzna zwrócił im uwagę na źle zaparkowany radiowóz.

Wyrok, zapadły po trwającym miesiąc procesie, jest nieprawomocny. Zgodnie z piątkowym wyrokiem mają też 10-letni zakaz wykonywania zawodu strażnika miejskiego.

Sędzia Sądu Rejonowego Warszawa Praga Północ Monika Romaniuk uzasadniając wyrok podkreślała, że oskarżeni działając wspólnie i w porozumieniu jako funkcjonariusze publiczni Straży Miejskiej przekroczyli swe uprawnienia i użyli wobec poszkodowanego - Pawła Surgiela - przemocy. Dodała, że próbując zmusić go do usunięcia kompromitującego ich nagrania z parkowania samochodu bili go, szarpali, kopali, w końcu użyli miotacza gazu, a także mu grozili.

Do zdarzenia doszło w nocy z 14 na 15 lutego 2016 r. na jednym z osiedli na warszawskim Tarchominie. Jak wynikało z aktu oskarżenia, Paweł Surgiel (zgadza się na ujawnianie danych), przeparkowując w nocy swój samochód, zauważył źle zaparkowany radiowóz Straży Miejskiej. Zwrócił uwagę znajdującym się w nim strażnikom miejskim - Adrianowi D. i Krzysztofowi K. To - według prokuratury - było przyczynkiem do jego pobicia, gróźb, zakucia go w kajdanki i w końcu wywiezienia poza osiedle.

Proces b. strażników rozpoczął się w styczniu. Żaden z oskarżonych nie przyznał się do winy, odmówili też składania wyjaśnień. Jeden z nich - Adrian D. - tłumaczył sądowi, że parkowali na osiedlu, bo chcieli spisać notatkę służbową po wcześniejszej interwencji. Podkreślił, że poszkodowany gdy zwracał im uwagę "prowokował, był agresywny, nie pozwalał im wyjechać z osiedla, atakował ich słownie, popychał"; "był bardzo pobudzony". Adrian D. przyznał, że zdawał sobie sprawę, iż mężczyzna nagrywa interwencję. "Za wszelką cenę staraliśmy się nie dać sprowokować. Informowaliśmy tego pana, że może złożyć zawiadomienie o popełnionym przez nas wykroczeniu - nieprawidłowym zaparkowaniu - na komendzie policji lub w siedzibie Straży Miejskiej" - mówił.

Relacjonował, że poszkodowany był agresywny, blokował wyjazd radiowozu, "podkładał się prawie pod koła". Jak dodał, po kolejnych próbach uspokojenia go doszło do szarpaniny. "Zauważyłem, że kolega został odepchnięty, więc prewencyjnie musieliśmy zastosować środki przymusu bezpośredniego w postaci siły fizycznej. Pan zaczął się szarpać, kopać. Wpadł w jakiś szał. Mieliśmy problem z obezwładnieniem go. Nie zareagował na użycie gazu" - relacjonował. Tłumaczył, że decyzja o wywiezieniu go z osiedla związana była z tym, że na hałas reagowali mieszkańcy.

D. powiedział, że wybrali do tego celu znajdujący się w pobliżu parking, przy lesie. Tam - jak zaznaczył - mężczyznę poinformowali, że ze względu na jego zachowanie zostanie wezwana policja. "Wtedy zaczął nas przepraszać. Tłumaczył, że już wcześniej interweniowali u niego policjanci, że ma dzieci, że straci pracę" - mówił D. Dodał, że "ugięli się i poszli poszkodowanemu na rękę", wystawiając jedynie mandat za zakłócenie porządku publicznego. "Przyjął mandat, podpisał go, odwieźliśmy go z powrotem na miejsce rozpoczęcia interwencji" - powiedział.

Relacja poszkodowanego jest zupełnie inna. Paweł Surgiel w rozmowie z dziennikarzami mówił, że zareagował na źle zaparkowany radiowóz, bo strażnicy złamali prawo. Dodał, że zaatakowali, go gdy zaczął nagrywać sposób ich zachowania i zagroził wezwaniem policji.

Według niego, strażnicy miejscy byli agresywni, bili go, rozpylali mu gaz prosto w twarz i oko (doprowadzając do poparzenia oka), żądali usunięcia nagrywanego filmu. Po wywiezieniu z osiedla - jak twierdził - oskarżeni mieli grozić, że go zabiją, zakopią w lesie i nikt go nie znajdzie.

Wskazywał też, że został wywieziony do lasu, mimo że komisariat policji był znacznie bliżej. "To o czymś świadczy" - mówił dziennikarzom.

Przyznał, że w pewnym momencie zaczął strażników przepraszać, ale - jak dodał - "była to jedynie gra, blef - użyta tylko po to, by odzyskać wolność". Zaznaczył, że z tego samego powodu udawał "atak astmy". "Wywieźli mnie do lasu, nie wiedziałem, co się stanie. Dlatego zdecydowałem się na takie działanie" - powiedział dziennikarzom. (PAP)