Kto ma dziecko – albo siedział kiedyś na przykład w poczekalni u dentysty i w oparach mgły z drobin szkliwa wertował dogorywający tam numer magazynu „Mama i Ja” – ten wie, że jeden jest sposób na wszelki ze strony dziecka opór i rebelię. A panaceum to określić można następująco: daj dziecku wybór – ale taki, który je zniewoli.
Powiedzmy, że dziecko nie chce założyć spodni. Będzie ganiać z gołym tyłkiem po ulicy, taki ma bowiem plan. „Heniu, załóż spodnie!” – krzyczysz zrozpaczony, bo pośladki Henryka eksponowane na dzielnicy mogą bezpowrotnie podważyć szacunek, jaki żywią do ciebie całodobowo sterczący w oknach sąsiedzi. Ale Henio, ponury gówniarz, za nic sobie ma twój kapitał społeczny i tylko pędzi, trzęsąc pośladkami i zanosząc się śmiechem. Teraz właśnie masz wkroczyć z ubezwłasnowolniającym wyborem. Nie „Biegaj dalej albo wracaj”; nie „A rób ty co chcesz, pchli pomiocie”, nie „Albo goły tyłek, albo Barbie pod choinkę”. Właściwa reakcja to wrzasnąć: „Spodnie żółte czy w kratę?”
Zdumiony rodzic, tak postawiwszy sprawę, może zaobserwować, jak Henio, Żenia czy Amelka wyhamowują w pełnym biegu i zaintrygowani przypadają do obu wspomnianych par gaci, nagle inni jacyś, profesjonalni i poważni, przytłoczeni wręcz głębią kwestii i nagłą odpowiedzialnością za losy świata. Porównują, macają, zastanawiają się, myślą. „Żółte!” – krzyczą w końcu triumfalnie, po czym wciągają żółte na pupy, jak Juliusz Cezar pokonaną Galię. Przybyli, pomacali, zwyciężyli.
Z tym że, oczywiście, wcale nie zwyciężyli, ale sromotnie przegrali. Zmanipulowano ich, zawężając wybór do pozornych opcji, z których każda jest z korzyścią dla rodzica. Świat dotąd tak pełen scenariuszy, tak nęcąco otwarty, w którym można choćby biec dalej, włożyć sukienkę, kombinezon, spódnicę z trawy albo po prostu wytarzać się w błocie przed sklepem, sprowadzono nagle do prostego dylematu. Na pytanie: żółte czy w kratę? Nie można odpowiedzieć „Spójrz na słońce”.
Podstępna ta strategia jest efektywna przede wszystkim dlatego, że trudno się jej oprzeć – osąd wartościujący jest instynktem; to on daje nam wrażenie, że sprawujemy kontrolę nad światem. Poza tym dwuwymiar nęci, bo przynosi ulgę. Kreatywny, ale jednak chaos zamienia w przyjazną strukturę – z nieskończonego wszechświata wpadamy w uporządkowany kosmos. Które gacie? Ach, jak przyjemnie się rozkokosić w zadanej, prostej alternatywie, daj ojcze te gacie, ja sobie w nich będę przebierał. Żółte wezmę, manifestując tym samym swą nad światem moc.
Piszę o tym, bo to ciekawe i pożyteczne w podbramkowych sytuacjach z małoletnimi – ale też z powodu natarczywego wrażenia, że ostatnio to my, obserwatorzy świata polityczno-społecznego, jesteśmy owym latającym bez spodni Heniem. Niezidentyfikowany do końca rodzic, jakiś uogólniony Inny, biegnie za nami, wrzeszcząc „PO czy PiS?” albo „Trump czy Clinton?”; „Populistyczne ruchy antyeuropejskie – woła – czy kosmopolityczny liberalizm globalizacji?”. Są tacy, którzy długo bronili się przed takim postawieniem sprawy, udając, że nie słyszą wielkiego Innego i biegnąc naprzód z gołymi pośladkami. Publicysta Rafał Woś na naszych osobistych łamach mawiał niegdyś na przykład „Nieważne, czy PiS czy PO, ważne, jaki mają program socjalny”; Grzegorz Sroczyński z „GW” w podobnym duchu mówił, że i jedni, i drudzy mają swoje grzechy, a nierówności rosną i może tym się zajmijmy, a nie telefonowaniem na „Gorącą linię”. Klub Jagielloński, Krytyka Polityczna czy Kultura Liberalna były miejscami, w których proste alternatywy polityczne ustępowały miejsca analizom ideowym. Prezentowany tam świat był takim, w którym, jak w starym porzekadle, ksiądz mógł lubić Magdę, a organista świńskie ucho.
Coraz trudniej nam się jednak opędzić przed magnetyczną siłą sprowadzania świata polityki do prostego wyboru. Wosia, Sroczyńskiego i wielu innych „niepokornych” glanują zwolennicy gaci żółtych i w kratę (są „lewakami”, ale także, jak chciałby Tomasz Lis, „pomagierami PiS”). Katastrofalne ruchy PiS-u – od sparaliżowania trybunału po nieprzygotowaną reformę edukacji — radykalizują tak opozycję, jak i twardy elektorat. Każdy lgnie mocniej do swoich spodni. Coraz skuteczniej jesteśmy wkręcani przez nieistniejącego rodzica w de facto arbitralny wybór między opcją A a opcją B. Powoli wszyscy zaczynamy wierzyć, że cały świat polityki spoczywa na prostej dychotomii i że jedyna moc, jaką mamy, to z emfazą wybrać jedne z oferowanych spodni.
Cui bono? Komu z tego korzyść? Producentom obu rodzajów portek, bo elektorat rozciągnięty na prostej alternatywie łatwiej kontrolować. Dla politycznych strategów, dla spolaryzowanych mediów, dla podzielonego społeczeństwa nie ma nic bardziej przerażającego niż wyborca bez gaci. Spójrzmy chociażby na panikę, jaką wzbudza wszędzie programowo biegnący bez spodni Jan Śpiewak, który krytykuje i dziką reprywatyzację w ratuszu, i żałosną ustawę metropolitalną, nie bojąc się, że to pierwsze bije w PO, a to drugie w PiS.
Moja odezwa na dziś brzmi zatem: nie dajmy sobie założyć. Z uporem maniaka rozprawiajmy o problemach, nie używając nazw partii. Ktoś pcha nam bez przerwy w gardła fałszywy dylemat; a dojrzałość polega na tym, by na pytanie „PiS czy PO” odpowiedzieć „bezpieczeństwo narodowe” albo „więcej żłobków”.