Szef rządu Benjamin Netanjahu raz jeszcze musi się bronić przed zarzutami o korupcję. Śledczy dysponują wielogodzinnym kontrowersyjnym nagraniem rozmów premiera z izraelskim magnatem medialnym
Jeżeli ty podrapiesz mnie, ja podrapię ciebie” – kąśliwie skwitował nowy skandal dziennik „Jerusalem Post”. Gazeta cytuje za telewizyjnym Kanałem 2 wyrywki rozmów premiera Benjamina Netanjahu z Arnonem Mozesem, nazywanym pieszczotliwie Nunim. „Jeśli ty i ja zgodzimy się na to prawo, zrobię wszystko, byś był tu tak długo, jak zechcesz” – miał przekonywać Netanjahu jego rozmówca. „Patrzę ci prosto w oczy i mówię: to możliwe”.
„To prawo” jest kluczem do całej afery. Mozes jest właścicielem najpotężniejszej gazety w Izraelu – dziennika „Yediot Aharonot”. Mała poprawka: był właścicielem najpotężniejszej gazety, bo kilka lat temu „Yediot Aharonot” zaczął gwałtownie tracić rynek na rzecz konkurenta. Był nim „Israel Hayom”, mający tę niebagatelną przewagę nad medium Mozesa, że jest rozdawany za darmo, a jego właścicielem jest amerykański miliarder Sheldon Adelson, znany z tego, że dorobił się fortuny na kasynach i sympatyzuje ze skrajnym skrzydłem Partii Republikańskiej.
Jak w każdej konkurencji między tym, co jest darmo, a tym, za co trzeba płacić – „Israel Hayom” zaczął szybko odbierać rynek Mozesowi. Ten wyczuł zagrożenie bardzo wcześnie: gazeta Adelsona pojawiła się na izraelskim rynku w 2007 r., a jeżeli wierzyć opowieściom, jakie usłyszeli izraelscy dziennikarze, Mozes już przed wyborami w 2009 r. (które po dekadzie ponownie przywiodły Netanjahu, nazywanego Bibim, do władzy) spotykał się z liderem Likudu. – Obiecał mi, że „Israel Hayom” nie będzie mógł publikować wydania weekendowego – miał wówczas opowiadać współpracownikom.
Nic z tego. Darmowa gazeta Adelsona była wydawana jak wcześniej, co zapewne popsuło relacje między Nunim a Bibim. Ten drugi na łamach „Yediot Aharonot” bywał smagany równie często, jak w gazetach sympatyzujących z opozycyjną lewicą, typu „Haaretz”. Za to „Israel Hayom” najczęściej premierowi sprzyjał.
Ale wybory mają to do siebie, że zdarzają się ponownie. Mozes i Netanjahu mieli zacząć się znów spotykać przed głosowaniem do Knesetu w 2015 r. Według kilku śledczych inicjatywa wyszła od szefa rządu. Nagrywał zaś – na życzenie Bibiego – ówczesny szef sztabu premiera Ari Harow. W trakcie kilku spotkań Mozes zaproponował premierowi prosty i klarowny układ: pisaniem o szefie rządu oraz o polityce zajmą się wyłącznie dziennikarze sympatyzujący z szefem Likudu, będą dyspozycyjni i nie pozwolą, by Netanjahu dotknęła najdelikatniejsza krytyka. W zamian Mozes oczekiwał jednego – jakiegoś rodzaju przepisów, które utrudniłyby „Israel Hayom” życie. Może zakaz dystrybucji bezpłatnych gazet, może przepisy, które doprowadziłyby pod jakimś pozorem do zamknięcia redakcji?
W kieszeni przyjaciela z Hollywood
Co dokładnie zaproponował Mozes Netanjahu – wciąż nie wiadomo. Rozmowy trwały do wspomnianych wyborów do Knesetu w marcu 2015 r. i najwyraźniej obaj interlokutorzy nie doszli do porozumienia, bo na rynku mediów nie zmieniło się nic, a „Yediot Aharonot” nie popuszczał premierowi, przerzucił poparcie na innego polityka, lidera Unii Syjonistycznej, a zarazem Partii Pracy, Icchaka Herzoga. To deputowani tej partii w 2014 r. wyszli z inicjatywą ustawy mającej „chronić dziennikarstwo”, która zabraniałaby darmowej dystrybucji gazet o określonych parametrach – odpowiadających wyłącznie „Israel Hayom”. Według niektórych, ówczesna decyzja o rozwiązaniu Knesetu była zabiegiem premiera zmierzającym do utrącenia tej ustawy.
Kulminacją sporu z „Yediot Aharonot” był post Netanjahu na Facebooku, w którym premier zarzucił Mozesowi „zorganizowaną i śmieszną kampanię oszczerstw” przeciw niemu osobiście, partii Likud i „Israel Hayom”. Była to reakcja na pozew prawników Mozesa, którzy wystąpili o zakaz wydawania darmowej gazety w okresie kampanii wyborczej, nazywając ją „platformą propagandową, występującą pod maską gazety”.
Tyle że po konwersacjach Nuniego i Bibiego pozostało przynajmniej kilka godzin nagrań (co najmniej dwie rozmowy), które najprawdopodobniej na początku ubiegłego roku miały trafić w ręce prokuratora generalnego Avichaia Mendelblita. Jeżeli wierzyć anonimowym informatorom izraelskich mediów, Mendelblit nie miał większych wątpliwości, że treść rozmów magnata z politykiem ma charakter korupcyjny. Ale miesiącami zwlekał z wszczęciem formalności – przede wszystkim z przesłuchaniem samego Netanjahu. Śledztwo nie ruszyło ani wiosną, ani we wrześniu, jak pierwotnie miał planować prokurator generalny. Działo się tak ze specyficznego powodu: atmosfera wokół premiera gęstniała od lat, bo poza wątkiem związanym z negocjacjami z Mozesem w tle jest też inny wątek śledztwa – dotyczący potencjalnych korzyści, jakie miała wyciągać rodzina premiera ze znajomości z najbogatszymi biznesmenami w kraju. Właśnie rozwój wydarzeń wokół tego drugiego wątku miał powstrzymywać śledczych przed przedwczesnym odpaleniem medialnej bomby.
Na razie wszystko jest jednak „gdybaniem”. Netanjahu trzykrotnie miał być już przesłuchiwany, a mimo to twardo powtarza, że zarzuty wobec niego są pozbawione podstaw. – To zła, nieustanna presja na organy ścigania. Wypuszczają balony, a po jakimś czasie z nich wszystkich ucieka powietrze – miał powiedzieć Bibi swoim ministrom. – Tak będzie też w tym przypadku – dorzucił.
– Nie robi na mnie wrażenia, że media już domagają się skazania, bez jakiejkolwiek znajomości prawa – sekundował mu Avigdor Lieberman, lider wchodzącej w skład koalicji rządowej nacjonalistycznej partii Nasz Dom Izrael. – Cały rzekomy skandal okaże się niczym – kwitował anonimowo inny polityk, wypowiadając się w imieniu premiera. – Powtarzam: nic się nie stanie, bo nie ma o czym mówić – ucinał.
Cóż, w tej chwili niewątpliwie media żyją spekulacjami, bo prokuratura trzyma karty mocno przy piersiach. Nawet cytowana w Kanale 2 wypowiedź Mozesa pochodzi z wiarygodnego źródła, stacja nie ma transkrypcji. Prawnicy Mozesa wymijająco sugerują, by czekać na koniec śledztwa, kiedy obrazek będzie pełny. Być może chcą zagrać inną kartą: szef rządu miał nie szczędzić wydawcy pogróżek sprowadzających się do tego, że „Yediot Aharonot” odpowie po wyborach za swoje krytyczne podejście – wszystko zgodnie z prawem, oczywiście.
Pozostaje jednak jeszcze drugi wątek śledztwa – korzyści, jakie Netanjahu oraz jego krewni mieli czerpać z relacji z menedżerami i właścicielami dużych, bogatych firm. Tyle że i w tym przypadku o szczegółach tych kontaktów wiadomo niewiele, a jeżeli już – są to korzyści raczej błahe: m.in. Netanjahu miał regularnie dostawać ekskluzywne cygara i zestawy butelek różowego szampana od swojego przyjaciela, zawodowo – producenta w Hollywood, Arnona Milchana. Podobno znowuż miała to być przysługa za przysługę – Netanjahu miał zabiegać u odchodzącego wraz z administracją Baracka Obamy sekretarza stanu Johna Kerry'ego o nową amerykańską wizę dla Milchana. Adwokaci Bibiego zbywają te prezenty wzruszeniem ramion. Przyjaciele mogą się obdarowywać, czym chcą.
Król z misją
„Hedonistyczny styl życia Netanjahu – i prawdopodobnie niektórych członków jego rodziny – przez lata był podtrzymywany drogimi podarkami bogatych biznesmenów: to prawdopodobnie jedyne, niepodlegające żadnej wątpliwości, ustalenie policyjnego śledztwa. Tylko wtedy, gdy ujawnione zostaną szczegóły, będziemy w stanie rzeczywiście powiedzieć, czy w grę wchodzą jakieś zachowania kryminalne” – podsumowuje dziennik „Haaretz”, być może z nutą żalu. „Zanim to się jednak stanie, rodzi się pytanie, czy powinien on odejść ze stanowiska premiera” – dorzuca.
Odpowiedź, jakiej udzielili dwa lata temu wyborcy w Izraelu, była jednoznaczna: nie. Już wówczas media obiegały kolejne historie zza kulis siedziby szefa rządu. Byli tam i bogaci przyjaciele, były zakupy – stosunkowo drobne – ze służbowych kart urzędu premiera. Była wreszcie afera butelkowa – żona Bibiego, Sara, miała wyprzedawać puste butelki po przyjęciach u premiera i zgarniać pieniądze z kaucji do własnej kieszeni. Kwotę uzyskaną z tego procederu szacowano nawet na... kilka tysięcy dolarów. Media z lubością rozpamiętywały defraudację środków, premier odcinał się w mediach społecznościowych – do dziś zagraniczne media nazywają relacje Netanjahu z mediami epitetem „burzliwe”.
Elektorat pozostał nieporuszony. – Nie przepadam za Bibim, ale atakowali go zbyt mocno i przesadnie. I tu popełnili błąd: uderzali w każdy drobiazg, Sarę i te jej butelki, w jakieś lody i cały ten nonsens – komentował jeden z wyborców, kioskarz na przedmieściach Tel Awiwu. – Wszystko, co lewica miała do powiedzenia, to „każdy, tylko nie Bibi”. Dlatego przegrali – dodawał. I rzeczywiście, mimo tych medialnych burz, Likud utrzymał się przy władzy, wbrew przedwyborczym sondażom, wbrew całej niechęci, która aż biła z łamów gazet i programów telewizyjnych. A Netanjahu bywa przez rodaków nazywany Królem. Po trochu ze względu na swoje zamiłowanie do splendoru, po trochu z uwagi na polityczną niezniszczalność.
Dwa lata temu poszło o pokój z Palestyńczykami. Po 2009 r. Netanjahu zwarł szeregi izraelskiej prawicy – do koalicji rządowej wszedł zarówno świecki, nacjonalistyczny Nasz Dom Izrael, jak i miriada religijnych, ortodoksyjnych ugrupowań reprezentujących rosnącą w siłę społeczność haredim, żydowskich ortodoksów. Jak się można było spodziewać, kurs gabinetu Bibiego w kwestii konfliktu bliskowschodniego był konfrontacyjny. Odejście od rozmów w sprawie „dwóch państw”, rozbudowa kontrowersyjnych osiedli na kwestionowanych przez Palestyńczyków rubieżach państwa, zaostrzenie polityki bezpieczeństwa – wyznaczały nowy kurs Jerozolimy. Gabinet Króla nie miał większych oporów przed pójściem na udry z Białym Domem – przez ostatnich kilka lat Amerykanie i Izraelczycy wymienili tyle kąśliwych uwag oraz otwarcie krytycznych opinii o sobie nawzajem, jak chyba nigdy wcześniej w historii ich relacji.
Nie ma, oczywiście, tego złego, co by na dobre nie wyszło. Fatalne relacje z Obamą i jego administracją owocowały trzykrotnym zaproszeniem Netanjahu do Kongresu – co przydarzyło się wcześniej tylko Winstonowi Churchillowi. Nie inaczej też z sympatykiem i sponsorem Partii Herbacianej, Sheldonem Adelsonem, właścicielem „Israel Hayom”. Z czasem Adelson stał się jeszcze jednym bogatym przyjacielem premiera, dali się obaj sfotografować m.in. podczas październikowego otwarcia założonej przez biznesmena Szkoły Przedsiębiorczości w Herclijji pod Tel Awiwem. Ba, nawet wspomniany Avigdor Lieberman miał kiedyś nazwać „Israel Hayom” mianem izraelskiej „Prawdy” – na wzór radzieckiej tuby propagandowej z czasów komunizmu.
Myliłby się jednak ten, kto przyjmowałby, że odpierający dziś ataki premier walczy wyłącznie o zachowanie władzy i przywileje związane ze stanowiskiem. Bibi ma misję wynikającą z urodzenia i własnych poglądów. Jest synem jednego z ojców ruchu syjonistycznego – Benziona Netanjahu, sekretarza Władimira Żabotyńskiego. Gdy w 1996 r. po raz pierwszy obejmował stanowisko premiera, był pierwszym szefem rządu urodzonym w niepodległym państwie Izrael (w 1949 r.). Na nim skupiły się nadzieje rozpolitykowanej rodziny, gdy w 1976 r. – podczas akcji odbijania zakładników na ugandyjskim lotnisku Entebbe – zginął jego starszy brat Joni, dowódca jednostki specjalnej Sayeret Matkal.
Bibi jest Królem zapewne też we własnym mniemaniu. – Jak tylko wyszedł, Clinton zauważył: on myśli, że jest jakąś superpotęgą, a my jesteśmy tu, żeby robić to, co nam każe – wspominał pierwszą wizytę premiera Netanjahu w Białym Domu wieloletni wysłannik Billa Clintona na Bliski Wschód, Dennis Ross. Gość z Izraela zapewniał wówczas, że będzie kontynuował starania o podtrzymanie porozumień pokojowych z Oslo. Wyszło inaczej, zdecydowała niechęć do negocjacji elektoratu prawicy. Po nadziejach lat 90., niechęci do Arafata i odprysków Organizacji Wyzwolenia Palestyny, z czasem przyszła żywa nienawiść do Hamasu i Iranu. Teraz, po fali oddolnej przemocy – choćby ostatnim ataku przy użyciu ciężarówki, którą kilka dni temu zamachowiec wjechał w tłum – Bibi zapewne znów będzie potrzebny i żadne cygara mu nie zaszkodzą.
Iść w zaparte albo rozpisać wybory
Mimo to ostatni skandal sprawił, że opozycja złapała wiatr w żagle. – Nie cieszy mnie afera wokół Netanjahu. Ale raporty na temat jego rozmów z Mozesem tylko potwierdzają podejrzenia, że newsroom „Israel Hayom” był i jest kierowany przez niego. Teraz dowiedziono tego ponad wszelką wątpliwość – perorował Icchak Herzog w połowie tego tygodnia. Jednocześnie zapowiedział, że jeśli Bibi sam nie ustąpi, to z końcem tygodnia Unia Syjonistyczna wystąpi do izraelskiego Sądu Najwyższego o usunięcie premiera ze stanowiska. Opcją minimum są wcześniejsze wybory. – Mówiłem już, że zastąpimy Netanjahu, jeżeli naród pójdzie do urn – zapowiadał.
– Bibi nie może tego dalej ciągnąć jako premier. Koniec grania na zwłokę – twittował z kolei były szef rządu Ehud Barak. I chyba nie bez racji, bowiem w izraelskich mediach pojawiła się plotka, że niektórzy koalicyjni partnerzy Netanjahu sondują, kto mógłby zastąpić Króla na urzędzie. Co nie znaczy, że do zmiany dojdzie. Teoretycznie, nawet jeżeli zarzuty się potwierdzą, zostaną uznane za przestępstwa kryminalne, a główny bohater skandalu oficjalnie oskarżony – mógłby pozostać na stanowisku. Przepisy, na bazie których można zmusić premiera do rezygnacji, zakładają, że musiałby on zostać skazany ostatecznym, prawomocnym wyrokiem i to za czyn, który sąd uznałby za przestępstwo będące „moralną podłością”.
Możliwa jest też interwencja Knesetu – parlament może uznać premiera za „tymczasowo niezdolnego” do pełnienia obowiązków. Dotyczy to jednak określonych okoliczności – po wyroku w pierwszej instancji, a przed rozstrzygnięciem sprawy w apelacji. Procedura zakłada zresztą przesłuchanie premiera w ciągu trzydziestu dni po zapadnięciu wyroku w pierwszej instancji, podczas którego szef rządu ma szansę przekonać deputowanych, że jest niewinny.
Inicjatywę może podjąć też sam Bibi. Prawo pozostawia mu możliwość tymczasowego przekazania obowiązków w ręce powołanego przejściowo nowego szefa rządu – spośród członków gabinetu lub spoza niego. W takim przypadku Netanjahu musiałby jednak w ciągu stu dni powrócić na stanowisko, w innym przypadku gabinet podlegałby rozwiązaniu. Co jednak nie oznaczałoby nowych wyborów, przynajmniej automatycznie. W takiej sytuacji prezydent Izraela może zdecydować o przekazaniu misji stworzenia gabinetu jakiemuś innemu politykowi.
Pozostaje jeszcze opcja ostateczna: przeprowadzenie wcześniejszych wyborów – tak, by to wyborcy zdecydowali, czy chcą jeszcze oglądać Netanjahu za sterami państwa. Izraelscy prawnicy wskazują, że w tym scenariuszu rządząca koalicja miałaby szansę przeforsować też przepisy zabraniające prowadzenia śledztw lub oskarżania przed sądem urzędującego premiera. Z taką ustawą należałoby się pospieszyć, żeby uchwalić ją przed wyborami – gdyż wejść w życie mogłaby ona dopiero po nowych wyborach. Jeżeli Netanjahu wygrałby ponownie, a nie jest to wykluczone, objąłby go właśnie taki immunitet.
Niepewni zwolennicy Bibiego
Chcąc nie chcąc, Bibi idzie niezbyt chwalebnymi śladami wyznaczonymi przez kilku poprzedników. Najgłośniejszym przypadkiem był prezydent Ezer Weizman, który pod presją zarzutów korupcyjnych ustąpił w lipcu 2000 r. Jak się okazało, Weizman przez lata był sponsorowany przez dwóch bogatych biznesmenów – Izraelczyka Ramiego Ungera oraz Francuza Edouarda Seroussiego. Finansowanie sprowadzało się, podobnie jak w przypadku Netanjahu, do luksusowych podarków (choć gazety pisały też o sporych kwotach pieniędzy), które Weizman uważał za prezenty od przyjaciela, a nie korzyść korupcyjną. Tyle że w świetle przepisów takie prezenty powinny być przekazywane państwu. Co prawda prokuratorzy na pewnym etapie byli bezradni – prawne możliwości pociągnięcia prezydenta do odpowiedzialności już się wyczerpały – ale Weizman uniósł się honorem i złożył dymisję.
Gorszy los stał się udziałem jego następcy. Prezydent Mosze Kacaw kończył swoją karierę na stanowisku prezydenta, desperacko broniąc się przed zarzutami o molestowanie i gwałty na współpracowniczkach. Bezskutecznie: ostatecznie dowiedziono, że nie tylko zmuszał kobiety do stosunków seksualnych, ale potem próbował zastraszać świadków i utrudniać postępowanie w swojej sprawie. Groziło mu nawet 49 lat więzienia, można więc rzec, że wykpił się zaledwie siedmioma latami więzienia. Jeżeli odsiedzi cały wyrok, wyjdzie na wolność w przyszłym roku. – Smutny dzień dla Izraela – komentował jego wyrok Netanjahu. – Ale ten wyrok pokazuje, że w Izraelu wszyscy są równi przed prawem, a każda kobieta ma wyłączne prawa do swojego ciała – dodawał.
Podobnie skończył też poprzednik Netanjahu na stanowisku premiera. Ehud Olmert był przez lata uważany za mistrza w myleniu tropów – pierwsze zarzuty stawiano mu już w latach 80. Lista grzechów szefa rządu, a wcześniej ministra i burmistrza Jerozolimy, była długa: obrót nieruchomościami o zaniżonej wartości, rozdawanie stanowisk w państwowych spółkach, nigdy niespłacona pożyczka od zaprzyjaźnionego biznesmena, a wreszcie – łapówki, unikanie podatków, fałszowanie dokumentów. Po licznych zwrotach akcji Olmert zaczął 19-miesięczną odsiadkę w lutym ubiegłego roku, ale niewykluczone, że to jeszcze nie koniec jego kłopotów.
Kaliber zarzutów wobec Netanjahu raczej wyklucza los Kacawa i Olmerta. Jeżeli premier poniesie jakieś konsekwencje, będzie to raczej dymisja pod presją własnego zaplecza – zaniepokojonego potencjalnym werdyktem wyborców, których za pewien czas kłopoty Bibiego mogą znudzić lub, co gorsza, zniechęcić do premiera i jego koalicji. Opublikowane sondaże nie pozostawiają większych wątpliwości, że to się zaczyna już dziać – gdyby Izraelczycy poszli do urn dzisiaj, Likud straciłby osiem z posiadanych trzydziestu miejsc w Knesecie. Co więcej, tylko połowa osób zapowiadających głosowanie na partię Netanjahu jest pewna swojej decyzji. Opozycja wraz z partiami reprezentującymi izraelskich Arabów byłaby w stanie sformować nowy rząd. Nic dziwnego, że Herzog chwycił wiatr w żagle i prze do impeachmentu premiera. Lepsza okazja może się już nie zdarzyć.