Polska jest w rękach ludzi, którym mentalnie nigdy nie udało się dojrzeć. Co gorsza, nic nie wskazuje na to, by im się to mogło jeszcze kiedykolwiek przydarzyć.
Kto miał do czynienia z kilkuletnimi dziećmi, dobrze wie, co niesie ze sobą moment, gdy jedno zabierze drugiemu ulubioną zabawkę. Wrzask, szarpanina, łzy krzywdy po obu stronach – no, zupełnie jak w Sejmie. Ale dzieci za karę można postawić do kąta. Natomiast w przypadku polityków, to oni stawiają obywateli – i to czasami pod ścianą. Tragizm Polski polega na tym, że całą klasę polityczną zdominowały osoby o mentalności Piotrusiów Panów, którym nigdy nie udało się przepoczwarzyć w dorosłego.
Jak bardzo się nie opłaca być osobą odpowiedzialną, zdolną do troski o dobro wspólne, demonstrował przez dwie sejmowe kadencje Donald Tusk. Przywódca, któremu najbardziej do twarzy było w krótkich spodenkach na piłkarskim boisku. Stroniący od trudnych decyzji i przepracowywania się. Stawiający własną wygodę ponad wszystko do tego stopnia, że gdy Międzypaństwowy Komitet Lotniczy, ustami jego przewodniczącej Tatjany Anodiny, budował na konferencji prasowej przekaz dla całego świata, że katastrofa smoleńska była zbiorowym samobójstwem, Tusk pojechał sobie w Dolomity śmigać na nartach. Beztroski „złoty chłopiec” na koniec wypiął się nawet na własną partię, ewakuując się przed kluczowymi dla jej przyszłości wyborami na posadę w Brukseli. Tak uroczy urwis oddał bez walki pole wiecznie gnębionemu przez siebie „maminsynkowi”.
O niedojrzałości Jarosława Kaczyńskiego ukazały się już całe elaboraty. Jego adwersarze brak prawa jazdy, bankowego konta, mieszkanie przez całe życie z matką i wiele innych przykładów uciekania przed dorosłością używali do niezliczonych ataków. Działo się to tak często, aż wszystkie argumenty na potwierdzenie oczywistej tezy zużyły się i przestały robić na odbiorcach wrażenie. Zaś Kaczyński i tak dorosnąć nie zamierza. Jak bardzo jest w tym konsekwentny, zauważyć można, zaglądając do archiwalnego numeru „Szpilek” z lutego 1992 r. Przyszłego prezesa PiS o osobiste wybory wypytywali wówczas młodziutcy: Monika Olejnik i Tomasz Lis. Na pytanie o prywatne sympatie Kaczyński wiele opowiadał o kotach, których utrzymanie w latach 80. kosztowało go nawet 40 proc. pensji. „Jednak musiał mieć pan jakieś miłości?” – indagowali uparcie jego przyszli śmiertelni wrogowie. „Skądże. Już jako dziecko postanowiłem, że będę starym kawalerem. To akurat mi się udało” – odpowiedział z dziecinną dumą Kaczyński.
Wart Pac pałaca
Osoby niedojrzałe dorosłość irytuje lub nuży. Jest zbyt przyziemna i mało zabawna, a co najgorsze, niechętnie podchodzi do wszelkiej maści szaleństw. Dlatego każdy Piotruś Pan najlepiej czuje się w towarzystwie takich samych jak on duchowych młodzieniaszków. Za złotych czasów Donalda Tuska działacz PO marzący o szybkim awansie musiał zagryźć zęby i biegać za piłką po boisku wraz z premierem. Jarosław Kaczyński woli zabawy salonowe lub raczej sejmowe. Czym zapewnia sporo radości swojej ulubionej parze dzieci kwiatów. Z woli prezesa PiS odpowiedzialność za nadzorowanie codziennego funkcjonowania niższej izby parlamentu spoczęła na barkach dwóch byłych hipisów. Dzięki temu dawny lider tego ruchu, wicemarszałek Sejmu i szef klubu poselskiego PiS Ryszard Terlecki (niegdyś pseudonim Pies) może wreszcie brać rewanż na posłach PO za to, jak go traktowano, gdy zasiadał w ławach opozycyjnych. Małe dzieci bawią się w przedrzeźnianie, a posłowie Prawa i Sprawiedliwości pod jego kierunkiem w dbanie, by wszystkie poprawki opozycji zostały odrzucone – bo kiedyś pisowskie też odrzucano. Nawet jeśli tyczą się poprawności gramatycznej użytych w ustawach sformułowań. Terleckiemu dzielnie sekunduje w tym marszałek Sejmu Marek Kuchciński, niegdyś hipis znany kolegom jako „Penelopa” lub „Członek”. W nim z kolei największe fobie wzbudzają dziennikarze nieodnoszący się z należytą estymą do osoby, której byt polityczny całkowicie jest zależny od kaprysów Jarosława Kaczyńskiego. Za co należy ich przykładnie karać, bez oglądania się, co takie poczynania przyniosą w przyszłości.
Brak umiejętności przewidywania przyszłych konsekwencji własnych czynów to typowa przypadłość wieku dorastania. Połączona z założeniem, że jest się niezniszczalnym, owocuje u młodych ludzi złamanymi kręgosłupami po skoku na główkę do niesprawdzonego jeziora lub urwanymi palcami podczas beztroskiego odpalania noworocznych petard. Takich przypadków radosnej twórczości młodych duchem polityków w pisowskiem establishmencie można odnaleźć całą gamę. Minister spraw zagranicznych potrafił na wiceministra mianować nikomu bliżej nieznanego człowieka tylko dlatego, że wyemigrował do Polski z USA. Nie kłopocząc się przy tym, czy aby nie pracuje dla jakiegoś obcego wywiadu. No ale ostrożność i zamartwianie się na zapas to cechy starych pryków. O podzielanie tej opinii podejrzewać można też prezydenta Andrzeja Dudę, który długo zakładał, że można być i głową państwa, i zalotnym absztyfikantem, tweetującym po nocach z nastolatkami.
Z infantylną władzą usiłuje się mierzyć opozycja. Choć raczej przypomina to konkurs na to, kto jest mniej dojrzałym facetem. Z pewnością poprzeczkę bardzo wysoko podniósł Mateusz Kijowski, radośnie obnoszący się z tym, że utrzymuje go nowa partnerka. Co rodzi przypuszczenie, że na barkach tej dzielnej kobiety może spoczywać nie tylko przyszłość KOD-u, ale i regulowanie zaległych alimentów wybranka. Czegóż jednak można oczekiwać po człowieku, który dopuścił, by twarzami firmowanego przez niego nieustannego protestu stali się: sterowany promieniami z kosmosu Krzysztof Pieczyński i jednoosobowy oddział partyzancki płk. Mazguły. Konkurs na to, jak szybciej doprowadzić słuchaczy do łez radości, z Kijowskim nieustannie prowadzi specjalista od „sześciu króli” oraz konstytucji Ryszard Petru. Dowodząc co chwila swoimi wypowiedziami i czynami, że powinien jak najszybciej wrócić do pierwszej klasy liceum, a nie urządzać z najładniejszą koleżanką z klubu wypady na Maderę.
Na tym tle wizerunek dojrzałego polityka powinien łatwo utrzymać najbardziej doświadczony z liderów opozycji Grzegorz Schetyna. Być może udałoby mu się to, gdyby w porę (najlepiej zaraz po wyborze na przewodniczącego PO) zaniechał publicznych wypowiedzi i deklaracji. Tak jednak się nie stało, a teraz pogrąża się do reszty, firmując swoim nazwiskiem operetkową okupację sali obrad Sejmu. Gdzie najmłodsi posłowie Platformy z nudów śpiewają własne wersje przebojów ze słowem „pucz” w refrenie, zaś w kolejnym tygodniu należałoby się spodziewać tańców, stepowania lub ogólnej zabawy w chowanego lub berka.
Edukacja na czarną rozpacz
Doświadczenie uczy, że jeśli ktoś nie dorósł przed osiągnięciem wieku emerytalnego, to może nie zdążyć również przed śmiercią. Średnia wieku w polskiej klasie politycznej nakazuje więc porzucić wszelką nadzieję i szykować się w najbliższym czasie na powrót staropolskiej tradycji obrad. „Widywałem dawniejsze sejmiki, gdzie czasem po dwóchset naraz występowało do boju, gdy dobrze podpiło, obcinano wzajemnie nogi, ręce, uszy” – wspominał pod koniec XVIII w. pisarz Jan Duklan Ochocki. „Po kilka trupów pozostawało na pobojowisku” – dodawał, z rozrzewnieniem przywołując pamięć złotych czasów demokracji szlacheckiej. Jest jednak zawsze możliwy inni scenariusz, pozwalający przełamać tyranię wszechobecnej w III RP, podobnie jak i wówczas, mentalnej pajdokracji (z greckiego paidós – dziecko, oraz kratós – władza). W przeszłości Polski kilkukrotnie następowało wyłonienie się zupełnie nowej elity politycznej, która spychała stare grupy rządzące na margines. Co ciekawe, to wydarzenie zaskakiwało zgoła wszystkich. Zwłaszcza gdy wcześniej przez dwieście lat Rzeczpospolita Obojga Narodów sukcesywnie staczała się w przepaść. Rządzący zaś nią stan szlachecki, ze szczególnym zaangażowaniem magnatów, zadbał, żeby zanikła władza wykonawcza, niemal zupełnie ubezwłasnowolniając króla. Jednocześnie za sprawą liberum veto sparaliżowano Sejm. W efekcie państwo utraciło niemal całkowicie sterowność, a polscy politycy służyli temu zagranicznemu władcy, który płacił najwięcej. „Pobieranie pensji od obcych dworów nie było czynem karalnym, a wydaje się, że nie było nawet czynem hańbiącym” – opisuje Adam Lityński w monografii „Zdrada kraju w polskim prawie karnym końca XVIII wieku”. Sprzedajność stała się więc znakiem rozpoznawczym polskich elit, podobnie jak działanie na szkodę własnego kraju. Aż nagle zaczęło się to zmieniać. Co więcej, nie wymagało rewolucji, lecz konsekwentnej pracy.
Zainicjował ją skromny członek zakonu pijarów Hieronim Franciszek Konarski, który po założeniu szaty duchownej został bratem Stanisławem. Spojrzenie na świat ukształtowały u niego studia w rzymskim Collegium Nazarenum, a następnie w Paryżu. Stamtąd przywiózł ideę, że szlachecka młodzież musi być edukowana zupełnie inaczej niż do tej pory. Zamiast trwonić czas na łacinę, historię starożytną i dysputy filozoficzne, powinna najpierw poznać dzieje własnej ojczyzny. A potem edukację skupić na najnowszych zdobyczach: fizyki, przyrodoznawstwa i geografii. Koniecznie uzupełniając o jak największą liczbę języków obcych. Wcielenie tych pomysłów w życie wymagało od Konarskiego wiele wysiłku i pokonania oporu ówczesnych rodziców, którzy uznawali Rzeczpospolitą za państwo idealne, zaś każdy szlachcic chętnie wzorował się na takich indywiduach jak np. Michał Kazimierz Radziwiłł zwany „Rybeńko” (od słowa, jakiego najczęściej używał). Ów „Rybeńko” okazał się najobrotniejszym Radziwiłłem w swoim pokoleniu. Dzięki tytułowi książęcemu udało mu się zdobyć miejsce posła w sejmie Rzeszy Niemieckiej. W Rzeczpospolitej dzięki wiernemu trzymaniu się stronnictwa dworskiego otrzymał urzędy wojewody wileńskiego i hetmana wielkiego litewskiego. Acz wielkich ambicji wojskowych nie wykazywał. Gdy podczas wojny siedmioletniej wojska rosyjskie zapragnęły przemaszerować przez Litwę do Prus, „Rybeńko” udał, że tego nie zauważył. Po broń sięgnął jedyny raz, kiedy pokłócił się z wojewodą sandomierskim Janem Tarłą o prawa do dóbr po Sobieskich na Rusi. W 1744 r. prywatne armie obu wysokich urzędników Rzeczypospolitej stoczyły walną bitwę. Wygrał Radziwiłł za sprawą posiadania lepszej artylerii.
Cztery lata wcześniej w Warszawie Konarski otworzył swoje wymarzone Collegium Nobilium. Fama ekskluzywności i światowości szkoły przyciągnęła wpływowe rody magnackie oraz tę szlachtę, której najbardziej zależało na przyszłości dzieci. Oddali je w ręce człowieka piszącego kolejne dzieła postulujące głębokie reformy ustrojowe, poczynając od likwidacji „źrenicy wolności szlacheckiej” liberum veto. Wzorce z Collegium Nobilium zostały wkrótce przeniesione do innych szkół pijarskich. Ich rolę w wychowaniu nowej elity władzy trudno przecenić. Znamienne, że gdy w kwietniu 1773 r. Sejm zatwierdzał decyzję mocarstw o pierwszym rozbiorze Rzeczypospolitej, protestowało jedynie trzech posłów. Próbującego uniemożliwić zakończenie obrad Tadeusza Reytana uznali za wariata. Gdy leżał w drzwiach, przechodzili po nim, udając, że nic się nie dzieje, nawet nie myśląc o oporze wobec żądań carycy Katarzyny II. Zaledwie dekadę później ich miejsce w polityce zajęło pokolenie wychowane w szkołach Konarskiego, po czym przystąpiło do gorączkowych reform. Marząc, żeby w krótkim czasie uczynić z zacofanego kraju silne państwo oparte na nowoczesnej konstytucji. Niestety było już za późno.
Walką zamiast demokracją
Odzyskiwanie przez Polskę niepodległości przebiegło tak sprawnie dzięki temu, że naród, choć nie posiadał własnego państwa, mógł się pochwalić sporą i różnorodną elitą polityczną. Dziś z powszechnej świadomości wyparto fakt, że zarządzanie cesarstwem Austro-Węgierskim pod koniec jego istnienia w dużej mierze spoczywało w rękach Polaków. Po klęsce cesarza Franciszka Józefa w wojnie z Francją i Królestwem Sardynii były namiestnik Galicji Agenor Gołuchowski planował i wcielał w życie reformy mające ocalić monarchię Habsburgów. Przy okazji załatwił ziemiom niegdyś należącym do Rzeczypospolitej własny parlament, rząd i szeroką autonomię. „Był mężem stanu, któremu Polska więcej zawdzięczała aniżeli wodzom obu powstań w XIX wieku razem wziętych” – pisał o Gołuchowskim w „Kluczu do Piłsudskiego” Stanisław Cat-Mackiewicz. Dwadzieścia lat później Austro-Węgry przed bankructwem ocalił powołany w czerwcu 1880 r. na ministra skarbu rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego Julian Dunajewski. W tym czasie w parlamencie liczący ponad 50 posłów Polenklub stał się języczkiem u wagi decydującym o tym, kto obejmie stanowisko szefa rządu. Pod koniec stulecia premierem został Kazimierz Badeni, a ministrem spraw zagranicznych Agenor Gołuchowski młodszy, jeden z architektów sojuszu państw centralnych. Do wybuchu I wojny światowej urząd ministra skarbu, zarządzając gospodarką monarchii, piastowali kolejno trzej polscy ekonomiści: Witold Korytkowski, Leon Biliński i Wacław Zaleski. „Wszyscy mnie opuszczają. Tylko wy, Polacy, jesteście jeszcze wierni” – zapisał w pamiętniku deklarację cesarza Franciszka Józefa jego zaufany szambelan Kazimierz Chłędowski. Parlamenty: wiedeński i galicyjski, stały się kuźnią kolejnego pokolenia polityków. Stamtąd wyszli m.in. Wincenty Witos i Ignacy Daszyński. Natomiast Roman Dmowski swoje polityczne szlify zdobywał w rosyjskiej Dumie. Z kolei Wojciech Korfanty w Reichstagu. Na tle ich karier zupełnym ewenementem wydaje się droga życiowa Józefa Piłsudskiego. Zawodowego wywrotowca, który walce z carską Rosją podporządkował całą swoją działalność.
Pierwsze wybory w II RP przyniosły zdecydowaną dominację osób, które uczyły się polityki w parlamentach krajów zaborczych. Co ciekawe, znajomość niuansów parlamentaryzmu przyniosła im więcej szkody niż pożytku. Zarówno ordynacja wyborcza, jak i konstytucja marcowa zostały tak skonstruowane, żeby żadne stronnictwo nie zdobyło całej władzy, a już zwłaszcza Józef Piłsudski. Tylko że zamiast równowagi uzyskano sejmowy chaos. Paradoksalnie najmocniej uderzył on w endecję. Ideowi wychowankowie Romana Dmowskiego cieszyli się największym poparciem wyborców oraz najszerszą bazę kadrową i finansową. Wydawali się skazani na sukces, gdyby nie system polityczny, jaki sami skonstruowali. Po kilku kryzysach politycznych połączonych z zapaścią ekonomiczną Polacy mieli dość nieustannych awantur i wymian rządów. Większość z ulgą przyjęła przewrót majowy i powrót do władzy Piłsudskiego. Nie protestowali też, gdy marszałek rozpoczął szybką wymianę całej elity rządzącej. Polityków z parlamentów zaborczych brutalnie zepchnął na margines życia publicznego, a w ich miejsce wypromował osoby blisko z nim związane. Opierając się głównie na zaprawionej we frontowych walkach kadrze legionowej (większość dobijała czterdziestki), kolegach z Organizacji Bojowej PPS, profesorach, głównie z Politechniki Lwowskiej oraz ziemianach i konserwatystach. Tak różne środowiska łączyła jedna cecha wspólna. Bez Piłsudskiego nie miały szansy partycypować w sprawowaniu władzy w II RP. Funkcję windy wynoszącej popierających marszałka ludzi do elity spełnił też Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem. Mając do dyspozycji ogromny zakres władzy i narzędzia przymusu, Józef Piłsudski potrzebował około czterech lat na pełną wymianę elity rządzącej. Ostatnim akordem tych działań stały się aresztowania przed wyborami jesienią 1930 r., a następnie proces brzeski wytoczony przywódcom rozbitej opozycji.
Komitety w miejsce podpaleń
Narzucona Polsce po II wojnie światowej przez Kreml komunistyczna dyktatura nie musiała zbytnio trudzić się przy wymianie elity, bo jej większość została wcześniej wymordowana. Ta naprawdę nowa wymiana nastąpiła w sposób oddolny i zaskakująco demokratyczny, gdy system polityczny PRL wszedł w fazę głębokiego kryzysu. Acz już w latach 60. znaczące zmiany postulowali rewizjoniści wywodzący się ze środowiska rządzącej partii, słuchacze wykładów profesorów: Leszka Kołakowskiego i Włodzimierza Brusa. Pierwszą krytyczną analizę ustroju PRL sporządzili absolwenci historii Jacek Kuroń i Karol Modzelewski. Pomimo że była to całkiem spora broszura, nazwali ją „Listem otwartym” i 19 marca 1965 r. przekazali członkom Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR i Związku Młodzieży Socjalistycznej przy Uniwersytecie Warszawskim. W odpowiedzi władza posłała rewizjonistów na kilka lat za kratki. Utrata wiary w możliwość ewolucyjnego przekształcenia się Polski Ludowej sprawiła, że stali się gorącymi zwolennikami systemu demokratycznego, od lat sprawnie działającego w krajach Europy Zachodniej. Nawrócenie na demokrację zaowocowało nawet potępieniem własnej, niekoniecznie chwalebnej przeszłości. „To my – ludzie polskiej lewicy – rozbijaliśmy wyniesioną z okupacyjnego ruchu oporu jedność narodu. To my niszczyliśmy próby zorganizowania autentycznych ruchów politycznych, rzeczywiście reprezentujących interesy różnych grup społeczeństwa polskiego. To my tłumiliśmy wszelkie próby społecznej samoorganizacji, inicjatywy, próby tworzenia niezależnej myśli naukowej i autentycznej kultury” – pisał w 1978 r. Jacek Kuroń. Dwa lata wcześniej rzucił on chwytliwe hasło: „Zamiast palić komitety, zakładajcie własne”. Założony wówczas Komitet Obrony Robotników, mający wspomóc pokrzywdzonych uczestników strajków, stał się zalążkiem demokratycznej opozycji, a z czasem też kuźnią kadr. Przełamując monopol państwa w tym obszarze. Po KOR-ze zaczęły powstawać kolejne organizacje dysydenckie, takie jak: Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela oscylujący w stronę środowisk prawicowych czy Konfederacja Polski Niepodległej wzorująca się na tradycji piłsudczykowskiej. Wreszcie latem 1980 r. narodziła się Solidarność. Nominalnie niezależny związek zawodowy, ale faktycznie ogromny ruch społeczny, który zassał środowiska opozycyjne. Wielką zaletą Solidarności okazała się jej demokratyczna struktura. Na każdym szczeblu organizacyjnym władze wyłaniano w wyborach. Związek otworzył się też na środowiska inteligenckie, przyciągając wybitnych myślicieli i twórców kultury, nieskorych do ryzyka, ale dysponujących ogromnym potencjałem intelektualnym. W tym tyglu w zaledwie kilka miesięcy powstała alternatywna elita władzy, zdolna przejąć kraj z rąk komunistycznego establishmentu. Tak też zapewne by się stało, gdyby rządzący reżim nie mógł liczyć na wsparcie Kremla. Ten stan rzeczy przyniósł sytuację patową, której nie zmieniły ani stan wojenny, ani rozpaczliwe reformy inicjowane przez gen. Jaruzelskiego. „Z jednej strony władza, która nie ma żadnej bazy społecznej i nie jest w stanie skutecznie spacyfikować społeczeństwa. Z drugiej – społeczeństwo, które nie akceptuje władzy i byłoby ją w stanie obalić, gdyby nie czynniki zewnętrzne, gdyby nie groźba interwencji” – oceniał sytuację w 1982 r. na łamach „Tygodnika Solidarność” Zbigniew Romaszewski. Dopiero potężne osłabienie Związku Radzieckiego umożliwiło wznowienie zmian, choć odbyły się one na drodze kompromisu. Umowy zawarte przy okrągłym stole umożliwiły demokratyzację Polski, dały też szanse młodszej części komunistycznego establishmentu pozostania w polityce i partycypacji we władzy. Największym wygranym wydawały się środowiska opozycyjne wywodzące się z KOR, które wywarły decydujący wpływ na przyszły kształt III RP. Czego szybko zepchnięty do opozycji Kaczyński do dziś im nie zapomniał i nie wybaczył.
Ciekawą sprawą jest, że lekcji historii zupełnie nie odrobił rzekomo wzorujący się na Komitecie Obrony Robotników oraz pierwszej Solidarności Mateusz Kijowski. Gdyby KOD zaraz po swoim powstaniu działał w sposób demokratyczny, oddając wybór wszystkich szczebli władz w ręce swoich aktywistów. Gdyby następnie w ten sam sposób zbudował swój program działania, miałby szanse stać się reaktorem kreującym nową elitę. Zdolną stać się alternatywą zarówno dla środowisk PiS, jak i przegranej Platformy i niemal bliźniaczej ideowo Nowoczesnej. Zamiast tego został jeszcze jednym wodzowskim ruchem, powoli niezdolnym nawet do refleksji, o co tej organizacji tak naprawdę chodzi. Pierwsza szansa na przełamanie polskiej pajdokracji została więc zaprzepaszczona. Choć łatwo zrozumieć, że niedojrzały gość z kucykiem nie miał ochoty podejmować wyzwania poddania się demokratycznej weryfikacji. Do prawdziwych wyzwań niestety trzeba dorosnąć.
Wielką zaletą Solidarności okazała się jej demokratyczna struktura. Związek otworzył się też na środowiska inteligenckie, przyciągając wybitnych myślicieli i twórców kultury. W tym tyglu w zaledwie kilka miesięcy powstała alternatywna elita władzy, zdolna przejąć kraj z rąk komunistycznego establishmentu