O tym, jaka grupa ma u nas najgorszą opinię. To ani Żydzi, ani geje, ani Cyganie i muzułmanie. Dresiarze. Blokersi. Ale najczęściej dres lub drech. I wszystko jasne. Napakowany, łysy, w sportowych ciuchach, ze złotym łańcuchem na szyi. W czarnej beemce, z której dobiega bit disco-polo albo hit rodem z „Gorącej 20” Eski.
Z zimnym łokciem, k...ą jako przecinkiem, edukacją zakończoną w okolicach zawodówki. Za to z niezłym życiowym ogarnięciem. Takim, co to jeszcze przed 500 plus pozwalało tak kombinować, by bez stałej pracy nie mieć większego problemu z utrzymaniem. Przy czym umiejętność przyłożenia komuś pięścią – dla utrzymania szacunku otoczenia czy w celach zarobkowych – była bardzo przydatna.
Dres. Jedno słowo i wszystko jasne. Tak jasne, jak fenomenalnie dał temu wyraz Ten Typ Mes w raperskim kawałku „Trzeba było zostać dresiarzem”:
Dres to plemię, a nie strój na nogach/ Czapki najka, białe skary, srebrne nadgarstki kocham/
trze’a było zostać dresiarzem,/ mieć żonę Dagmarę i synka Sebka/ trze’a było zostać cwaniakiem/ z prawem na bakier, lecz za słaby łeb mam/
trze’a było dusić w zarodku/ całą wrażliwość, już od początku/ sprawdzać, czy chomik na siatce/ puszczony z okna będzie latawcem/
secundo; patriota? jasne, ale od fundo-/ wania miałbym państwo, kminisz? grunt to/ znać swoje prawa do okrągłych sum, do/ cholery, tak kombinuj, by nie mogli wcisnąć undo!/ Sebek? jeszcze bobo, a już takie sprytne/ do-robimy mu siostrzyczkę, na niej też coś przytnę/ jak nie tu to w Anglii, jebać to, fuck that
Słucha się tego kawałka i od razu robi się lepiej na duszy. Bo my jesteśmy lepsi od dresów. Ponad. Bo my to przecież refleksja, odpowiedzialność oraz solidna praca.
No dobrze, ale jedno to zła opinia i stereotypy, a drugie – dyskryminacja oraz uprzedzenia. Spójrzmy na uznawane za jedne z najbardziej miarodajnych w naszym kraju badania skali uprzedzeń dotyczących różnych grup społecznych, przeprowadzane przez Centrum Badań nad Uprzedzeniami, specjalny zespół pracujący na Uniwersytecie Warszawskim. W ostatnim badaniu (jeszcze przed wybuchem kryzysu uchodźczego) na 42 bardzo różnorodnych grupach sprawdzono, jakie budzą one w nas emocje. Na samym dole, wyłącznie z negatywnymi skojarzeniami znaleźli się Cyganie, więźniowie, politycy, narkomani i muzułmanie. Ale jeszcze niżej od nich, na dnie dna – dresiarze.
Subkultura czy klasa?
W pierwszej kolejności musimy więc się zastanowić, co to właściwie za grupa. Subkultura, warstwa, a może klasa społeczna – zastanawia się socjolog Maciej Gdula. – Przez pierwsze lata, gdy z nastaniem gospodarki kapitalistycznej pojawiło się to zjawisko, z zasady pisano o dresiarzach najczęściej jak o subkulturze.
O dresiarskiej subkulturze pisano w latach 90. i jeszcze na początku XXI w. Na przykład Wojciech Orliński w felietonie w „Gazecie Wyborczej” tak opisywał tę grupę: „Słowo dresiarz – na ile mi się to udało ustalić – weszło do oficjalnego obiegu języka publicznego na początku 1996 r. W konkursie »Gazety Stołecznej« na »przepis na dobrą zabawę« zabrał głos czytelnik, który z gorzką ironią zaproponował wieczorny spacer po Starym Mieście i późniejszą »ucieczkę przed dresiarzami-nożownikami« i dodawał: »dresiarz nie jest skrępowany wartościami cywilizacyjnymi Zachodu, którym na swój sposób wierni pozostają członkowie innych subkultur. Nawet anarchista, odrzucając ład społeczny, czyni to w sposób świadomy – dresiarz tymczasem ładu społecznego po prostu nie rozumie«”.
Tak właśnie patrzono na młodych z blokowisk większych i mniejszych miast oraz z popegeerowskich wsi. Młodych ze środowisk, które walczyły, żeby utrzymać się na transformacyjnej fali. Na tych wszystkich bezrobotnych, bez wykształcenia i ubranych bez gustu, mniej lub mocniej powiązanych z lokalnymi środowiskami przestępczymi. – Ale mówienie o dresach jako subkulturze było błędem. Bo, po pierwsze, brakowało jednego, wspólnego zestawu wartości, jakiegoś idola czy idei, wokół której by się koncentrowali. Po drugie – co bardzo ważne, dresiarze sami o sobie tak nie mówili, nie poczuwali się do bycia wspólnotą. Nikt przecież do bycia dresiarzem nie aspiruje ani sam się nie przyzna do bycia nim. Zresztą nic w tym dziwnego, bo od samego początku mówiło się o nich wyłącznie źle – zauważa Gdula.
Nigdy wcześniej w Polsce po 1989 r. nie było tak powszechnie znienawidzonej grupy. I w tym wypadku nie było nawet bufora w postaci choćby szczątkowej poprawności politycznej, który broniłby przed niechęcią. Oficjalnie z Żydów, Rosjan czy Cyganów nie wypada się wyśmiewać. A z drechów? Przecież sami zapracowali sobie na opinię. Nawet w tym felietonie Orlińskiego to poczucie wyższości jest wyczuwalne: „Nawet anarchista, odrzucając ład społeczny, czyni to w sposób świadomy – dresiarz tymczasem ładu społecznego po prostu nie rozumie. Jedynym wyznacznikiem ładu społecznego są dla niego łatwe i szybkie pieniądze, dlatego nosi markowy dres i złoty łańcuch na szyi. Dziś często mawia się, że pieniądze zdetronizowały inne wartości, takie jak wykształcenie czy zawód, z roli wyznacznika prestiżu. Gdyby tak było naprawdę, wszyscy stalibyśmy się dresiarzami. Tym, co nas od nich odróżnia, jest właśnie uznawanie innych wartości poza pieniędzmi”.
– Ale to poczucie wyższości było oczywiście nieuzasadnione. Bo dresiarze, co ich odróżnia od innych grup, nie realizowali modelu społecznego awansu. Nie byli przecież klasą średnią, do której wszyscy aspirujemy – tłumaczy Gdula. I dodaje, że większość z dresiarzy wywodziła się z rodzin kupców, drobnych przedsiębiorców, robotników i robotników rolnych czy rzemieślników, a nie z rodzin wykluczonych, przestępczych, zdegradowanych, dotkniętych trwałym bezrobociem, żyjących tylko z pomocy społecznej. – Tak więc tak naprawdę to była niższa klasa średnia. Może to zaskakujące, ale wystarczyło, by ich status był choć trochę niższy, by reszta poczuła się w zderzeniu z nimi lepsza, aspirująca, szanująca prawo, mająca dobry gust, europejska, światowa – mówi. Tak jak piosence „Od wschodu do zachodu” Dezertera z 1998 r.: „Dresy przyszły ze wschodu. Nie z Ameryki i nie z Zachodu”. – Można by uznać, że dresiarska klasa podśrednia była przedłużeniem tego, co ja zazwyczaj nazywam klasą ludową, w naszym przypadku chłoporobotniczą – tłumaczy dr Przemysław Sadura, socjolog i członek zespołu Krytyki Politycznej. – Czyli tą częścią społeczeństwa, od której szybko chcieliśmy się odciąć, stając się powszechnie inteligentami, specjalistami i przedsiębiorcami.
Ciekawie zdiagnozowała to profesor socjologii i ekonomii Alison Stenning w pracy „Gdzie się podziała postsocjalistyczna klasa pracująca?”. Brytyjska uczona opisuje w niej, jak zmienił się wizerunek klasy pracującej po upadku komunizmu: przestała być potrzebna, wartościowa, a zaczęto ją postrzegać jako stojącą na drodze do upragnionej transformacji gospodarczej. Jej miejsce było gdzieś na uboczu, w gettach. Profesor z Uniwersytetu Newcastle pisze wprost: „W Polsce część tej klasy robotniczej zaszufladkowano jako dresiarzy i blokersów, by systematycznie budować wizerunek anonimowej masy bez gustu, za to potencjalnie niosącej za sobą zagrożenie”.
Polscy chevs
Ale dresy nie są polskim ewenementem. – Niemal każda liberalna gospodarka ma tendencję do wyśmiewania klasy robotniczej czy ludowej. Na przykład w Wielkiej Brytanii przejawem tego jest pogardliwe określenie chavs. Używa się go w stosunku do grupy podobnej do naszych dresiarzy, czyli białych mężczyzn pochodzenia robotniczego, zazwyczaj słabiej wykształconych, bez aspiracji robienia kariery, korzystających z pomocy społecznej – tłumaczy dr Przemysław Sadura.
Etymologia określenia chavs nie jest jasna. Być może pochodzi od cygańskiego słowa chavi oznaczającego dziecko. – A więc od razu mamy do nich podejście paternalistyczne. Zakładamy, że zajmuje ich wyłącznie zabawa, nie podejmują dorosłych ról zawodowych, wolą żyć na garnuszku państwa – dodaje Sadura. I tłumaczy, że po połączeniu z obowiązującą w Wielkiej Brytanii poprawnością polityczną – zgodnie z którą nie można mówić nic obraźliwego o mniejszościach rasowych, o innych narodowościach, nie można dyskryminować ze względu na płeć – to chavs stali się przysłowiowymi chłopcami do bicia. A przynajmniej do wyśmiewania. Bo chavs są przecież ordynarni, kiczowaci, niewychowani. I tak jak nasi dresiarze: leniwi, agresywni, roszczeniowi, bezrobotni, z zamiłowaniem do markowych sportowych ciuchów, ciężkiej biżuterii, alkoholu. Mężczyźni to agresywne obiboki, a kobiety to najczęściej nastoletnie samotne matki żyjące z zasiłków na kolejne dzieci. A z takich to się można bezkarnie wyśmiewać.
Ale nie jest tak, że chavs nagle wzięli się sami z siebie. Ciekawe spojrzenie na pojawienie tej – i znowu nie jest pewne, czy określenie klasa jest najlepsze – grupy prezentuje Owen Jones w książce „Chavs. The Demonization of the Working Class”. Stawia tezę, że Wielka Brytania najpierw uznała, że brytyjska klasa robotnicza jest niepotrzebna, i systematycznie ją niszczyła, a na koniec zaczęła się z niej wyśmiewać. Według niego początek degradacji tej klasy – tak ekonomicznej, jak i wizerunkowej – zaczął się za czasów konserwatywnej premier Margaret Thatcher. Gdy w miejsce sektora przemysłowego dającego stabilne zatrudnienie dla milionów Brytyjczyków zaczęto wprowadzać sektor usług wraz z pracą niepewną, niskopłatną. Robotnicy, którzy szczycili się tym, że mają fach w ręku, okazali się niepotrzebni. Teraz oferowano im pracę za grosze w supermarketach, sieciowych sklepach czy barach. Wpadli więc w pułapkę niskich dochodów i przywiązania do pomocy społecznej.
Dalszy upadek pogłębiły długie rządy, o ironio, laburzystowskiego premiera Tony’ego Blaira, który ogłosił, że całe brytyjskie społeczeństwo będzie już „klasą średnią”. Ale nie powiedział, co ma do zaoferowania tym, którzy nie spełniają tych standardów „białych kołnierzyków”? Tym, dla których wartościami były duma z wykonywanej pracy oraz posiadanego fachu, a nie wyznaczniki klasy średniej – indywidualny sukces i bezustanne porównywanie siebie z innymi w wyścigu po drabinie społecznej.
Wydaje ci się, czytelniku, że między Polską a Wielką Brytanią są spore różnice, że drechy to jednak nie chavs? A kojarzycie niedawny hit TVN „Projekt Lady”? Ten prowadzony przez zawsze perfekcyjną Małgorzatę Rozenek (dziś żonę dawnego piłkarza Radosława Majdana, którego zresztą kilka lat temu spokojnie mogliśmy zaliczyć do drechów, tyle że takich z wypchanym portfelem). Program ten to rodzima wersja brytyjskiego show „Ladette to Lady”. Ale w obu to samo: niegrzeczne nastolatki, imprezowiczki, kiczowate, wulgarne, zadziorne, bez życiowego celu, bez pracy, bez wykształcenia. Jednak wystarczy mentorskie oko, nauka posługiwania się nożem i widelcem oraz nauka tańca (oczywiście towarzyskiego) czy podstaw rysunku, by dziewczyny uratować. I sprawić, by stały się częścią „zdrowego” społeczeństwa. I jakoś nikt nie zadaje pytania, na ile ta zmiana jest związana ze zdobyciem celebryckiego statusu po występach w telewizji, a na ile z poczuciem beznadziei we własnym środowisku.
Awans dresa
Jeszcze kilkanaście lat temu wydawało się, że zaczynamy cieplej patrzeć na dresiarzy. Wynikało to głównie z faktu, że zaczęli przebijać się do popkultury, że przestali być tylko prostacką i groźną masą (jak choćby w komiksie „Jeż Jerzy”, w którym dresiarstwo to główny wróg bohatera). Za przełomową można uznać komedię Olafa Lubaszenki „E=mc2” z 2002 r. Jej bohater o ksywce Ramzes, klasyczny dresiarz ze złotym łańcuchem na szyi, postanawia doktoryzować się na wydziale filozofii, by awansować w hierarchii społecznej. I właśnie takiego awansu zaczęto oczekiwać od dresów. Mieli zrzucić sportowe uniformy i się ucywilizować, dążąc do realizowania aspiracji klas wyższych – edukacji, odnoszenia sukcesu, założenia szczęśliwej rodziny. Z kolei Dorota Masłowska w „Wojnie polsko-polskiej pod flagą biało-czerwoną”, powieści okrzykniętej literaturą dresiarską, pokazała, że za fasadą prostackiego dresiarstwa mogą kryć się ironiczne oraz refleksyjne przemyślenia o tym, jak wygląda i działa społeczeństwo.
– To oczywiste, że ta grupa, warstwa czy klasa musiała ewoluować. I dziś na pierwszy rzut oka może się wydawać, że prawdziwych dresiarzy już nie ma. Nie ma ich w takim typie z początku lat 90., czyli biednych dzieciaków ubierających się w podróbki ze stadionu, wyładowujących na ulicach agresję za to, czego nie mogą mieć – zauważa „Franciszek Szprot”, czyli Maciek Organiściak, grafik i współautor bloga Pańska Skórka, opisującego Warszawę. – Dziś dresiarze to grupa znacznie bardziej różnorodna – dodaje.
Kilkanaście miesięcy temu opublikował na blogu „Dresariusz Warszawski”, w którym opisał kilka podstawowych grup w tej warstwie. I tak wymienia m.in. dresa oldskulowego („Poznasz go po grzywce na czubku wygolonej głowy, złotym łańcuchu na nadgarstku i oczywiście oldskulowym dresie. Gatunek w zasadzie już niespotykany, kiedyś często widywany na zakupach w okolicach stadionu X-lecia albo bardziej swojsko Jarmarku Europa. To oni najprawdopodobniej wylansowali klapki kubota noszone z beżowymi skarpetami frotte”), dresa młodego („od którego dostaniesz z tzw. liścia pod sklepem nocnym, który zachowuje się głośno i agresywnie, który wyzywa starsze panie. Uczestnik zarówno Marszu Wyzwolenia Konopi, jak i Marszu Niepodległości”), złotą dresiarę („w ciągu dnia misternie klei tipsy. W nocy przeistacza się w imprezową bestię skąpaną w złocie. Kiedyś nosiła białe kozaki, teraz rzadziej, bo w internecie się z niej wyśmiewali. Chciałaby być w następnej edycji Warsaw Shore”) czy dresa metroseksualnego („Kto powiedział, że dresiarz ma być niezadbany? Żeby być dresiarzem, nie musisz być lujem rodem z książek Witkowskiego. Dres metroseksualny ma wyregulowane brwi, cerę śniadą niczym saracen – chociaż z solarium – i fryzurę na wyspę. Styl ubierania podgapiał na saksach w Londynie”).
– To wpis ironiczny, ale zdecydowałem się na niego nie bez powodu. Dresiarze byli obecni w moim życiu od małego. Od iluś dostało się w twarz, z ilomaś jest się sąsiadami czy kolegami ze szkoły. To ludzie różnego typu, ale na zewnątrz rzeczywiście są monolitem, wciąż pozostają symbolem zła i nieudacznictwa – podkreśla Organiściak. – Choć dziś inaczej już to nieudacznictwo postrzegamy i dlatego dodałbym do tego dresariusza jeszcze jedną kategorię: dresy janusze.
Janusze w dresach
Pierwsi dresiarze dorośli mają dziś ponad 40 lat i – co oczywiste – większość z nich nie stoczyła się, nie stanowią żadnej podklasy – podkreśla Przemysław Sadura. – Ale dorastają kolejne pokolenia dresiarzy, tyle że już innych niż te sprzed dwóch dekad.
Ale nawet ci, którzy dorośli, wciąż są przez klasę średnią wyśmiewani. Bo, to oczywiste, że jak trochę się dorobią, to pojadą na ola (all inclusive) do Hurghady albo za 500 plus nad Bałtyk – i tu, i tu narobią obciachu. Bo są burakami ze wsi. – I nieważne, że przecież większość Polaków ma takie właśnie korzenie. Ważne, że możemy czuć się od kogoś lepsi. A od januszy łatwo czuć się lepszymi. Tyle że ma to głębszą podstawę niż tylko sam resentyment w stosunku do dresiarzy – dodaje dr Gdula. I tłumaczy, że wynika to w ogromnej mierze z ogólnonarodowego pędu do tego, by być klasą średnią. – Polityka socjalna rządu, głównie 500 plus, pozwala na choćby pozorny awans dużej części społeczeństwa. Jednocześnie klasa wyższa, którą już mamy, uparcie udaje, że nie jest klasą wyższą. Bo wie, że tak jest lepiej wizerunkowo. I udaje, że jest średniakami. Stąd wyśmiewanie tych, co to są nawet pół szczebelka pod nami – tłumaczy.
Takie „darcie łacha” ze sporej części społeczeństwa musi w końcu przełożyć się na ogromną frustrację tych ludzi, a ta jest idealnym materiałem do politycznego zagospodarowania. Taki był klucz do zwycięstwa Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA (mówił do white trash, czyli białych śmieci) i zwolenników brexitu w Wielkiej Brytanii (to imigranci zabierają pracę). W Polsce z podobnym klimatem mamy – czy raczej mieliśmy do czynienia – przy okazji 11 listopada. W tym roku odbyło się bez awantur, bo do dresiarzy – tych w starym i tych w nowym typie – ręce wyciągnęło PiS. I wreszcie poczuli się docenieni.
Co ciekawe, do dresiarza, a raczej po dresiarza, ręce wyciągają także media oraz marketing. Piosenkarz Dawid Podsiadło przebiera się w teledysku za dresa, dresiarskie atrybuty stają się modne. I to tak bardzo, że dresiarzom został w tym roku poświęcony jeden z paneli podczas Kongresu Badaczy Rynku i Opinii. A konkretnie: „Co dla współczesnych Polaków oznaczają atrybuty wcześniej kojarzone z nizinami społecznymi, którym dotychczas przypisywano same negatywne znaczenia? Czy możliwe jest, by dresiarstwo stało się nowym przedmiotem aspiracji młodych, wykształconych z wielkich ośrodków? Jeśli tak, jak to możliwe i dlaczego tak się stało?”.
– Moda? Raczej przechwytywanie przez kolejne pokolenie – pokolenie będące ewidentnie częścią klasy średniej – pewnych dresiarskich atrybutów po to, by podkreślić, że ich szansa na awanse jest równie nikła jak dresiarzy – uważa dr Sadura. – To takie trochę na pokaz i sztuczne. Ale ewidentnie uzmysławia, że dresiarze to nie jest stan przejściowy. Wciąż potrzebujemy gorszych od siebie, których można będzie się i bać, i wyśmiewać.