- Wiosenne tarcze antykryzysowe były jak ratowanie życia, dzisiejsze wsparcie to środek przeciwbólowy, który ma pomóc firmom w przetrwaniu najtrudniejszego czasu - mówi Andrzej Kubisiak, zastępca dyrektora Polskiego Instytutu Ekonomicznego
Jaki efekt przyniesie nowy program wsparcia, ogłoszony wczoraj przez rząd? Znowu będziemy mieli zahibernowanie rynku pracy?
Działania osłonowe mają teraz inną skalę niż te wprowadzane wiosną. Mają wspierać konkretne sektory, które nie mogą funkcjonować, bo albo obostrzenia uderzyły w nie bezpośrednio, np. przez nakaz wstrzymania działalności, albo pośrednio. Ma to im pozwolić przeczekać najtrudniejszy moment. Użyte narzędzia nie są niczym nowym. W innych krajach stosuje się bardzo podobne rozwiązania. Jesteśmy w innym punkcie, niż byliśmy wiosną, kiedy – używając medycznych porównań – chodziło o ratowanie życia. Dziś jest to raczej środek przeciwbólowy. Wiosenne tarcze zaopatrzyły przedsiębiorstwa w płynność, w niektórych firmach dziś jest ona może nawet większa, niż na początku pandemii. Ale też kryzys pandemiczny był czasem próby dla części firm i ich modelu biznesowego. Wejście w drugą falę z pewnością jest dla nich trudne.
Czy to jednak nie jest już czas na rozpoczęcie nowej dyskusji: niepewność związana z rozwojem pandemii jest ogromna, nawracanie lockdownów w różnych formach jest bardzo prawdopodobne i niektóre firmy trwale stracą rentowność. Może trzeba już opracowywać programy przebranżawiania dla pracowników, zamiast utrzymywać iluzję dzięki rządowym kroplówkom?
Skutki takich działań są długoterminowe, a w czasie takiego kryzysu, jak obecny, ważne są doraźne efekty. O programach strukturalnych zmian możemy mówić, gdy już będziemy w stanie nakreślić jakiś scenariusz wyjścia z pandemii, gdy np. będzie już opracowana skuteczna szczepionka i jedynie jej dostępność będzie barierą. Inaczej ryzykujemy, że zainwestujemy czas i pieniądze we wsparcie sektorów, które na koniec też okażą się narażone na efekty pandemii. Żeby tego uniknąć, musimy najpierw osiągnąć stan, w którym zarządzanie pandemią nie będzie tylko zarządzaniem kryzysem. A chyba jeszcze jesteśmy daleko od tego etapu.
To na czym powinniśmy się obecnie skupiać?
Na uśmierzaniu bólu wydatkami na wsparcie najbardziej zagrożonych sektorów i zwiększaniu nakładów na inwestycje publiczne. Oba procesy w Polsce się odbywają, z tym że ten pierwszy zmienił charakter. To już nie jest „helicopter money”, ale też nie powinien taki być. Choćby dlatego, że nie sposób przewidzieć, ile fal pandemii jest jeszcze przed nami, a nie można abstrahować od problemu rosnącego długu publicznego. Zbyt obszerny „helicopter money” może prowadzić do „zombifikacji” gospodarki, czyli funkcjonowania w niej wielu podmiotów, które już tylko trwają dzięki taniemu, łatwo dostępnemu finansowaniu, ale ich wkład w rozwój gospodarki jest zerowy. To mógłby być czynnik, który blokowałby restrukturyzację firm i branż, podobnie jak się to działo po poprzednim kryzysie finansowym z bankami w zachodnich gospodarkach. Dostały dużą rządową pomoc, co na jakiś czas zablokowało reformę sektora bankowego.
Pomoc skierowana jest do wybranych sektorów – a co z tymi, którzy z nimi współpracują? Producenci żywności, transport i logistyka – czy oni też nie powinni liczyć na jakiś program osłonowy na wypadek, gdyby wystąpił efekt domina?
W tej fazie kryzysu ryzyko zerwania łańcuchów dostaw wydaje się mniejsze. A logistyka czy produkcja żywności to sektory, które relatywnie dobrze zaadaptowały się do nowych i trudnych warunków. Pierwszy z nich skorzystał na przeniesieniu części konsumpcji do handlu detalicznego kosztem gastronomii, drugi zaś jest ściśle powiązany z boomem, jaki obserwujemy w sektorze e-commerce. Najważniejsze jest to, że te sektory mogą nadal działać, co daje szanse na wchodzenie w nisze i próbę odnalezienia się w nowej rzeczywistości. Ci, którzy musieli zawiesić działalność, takiej szansy nie mają.