Z rządu płynęły dotąd sygnały, że „pieniędzy z helikoptera” – jak w czasie pierwszej fali pandemii – nie będzie. A tych pieniędzy spadło firmom z nieba tyle, że jeszcze na parę miesięcy powinno im wystarczyć.
Zaklinanie koronawirusa przez polityków wiele nie dało. Druga fala pandemii stała się faktem. I szybko okazała się dużo wyższa niż pierwsza. Zapewne będzie też dłuższa. Czy są szanse, że nie zatopi naszej gospodarki i budżetu? W miarę wprowadzania nowych obostrzeń ekonomiści rewidują w dół prognozy na końcówkę tego i przyszły rok. Ale też ich zdaniem są duże szanse na to, że przynajmniej w wymiarze ekonomicznym udało nam się nieco uodpornić na koronawirusa.
Twarde dane z gospodarki, jakimi w tej chwili dysponujemy, wnoszą niewiele. Powód? Dotyczą w najlepszym przypadku września. Liczba zakażeń wtedy rosła, ale sytuacja nie wyglądała źle. Stref żółtych, a już zwłaszcza czerwonych, było niewiele. Szkoły pracowały pełną parą. Nie było więc powodu, żeby ludzie brali wolne, by opiekować się małymi dziećmi.
Produkcja sprzedana przemysłu we wrześniu była o prawie 6 proc. wyższa niż rok wcześniej – odnosimy się więc do okresu, w którym o koronawirusie nikt nie słyszał, nasza gospodarka trochę spowalniała, lecz nastroje były najlepsze od lat. Tak szybkiego wzrostu nie było od prawie półtora roku. Biorąc pod uwagę cały III kwartał, roczny wzrost produkcji wynosił średnio prawie 3 proc. (w II kwartale był kilkunastoprocentowy spadek).
W przypadku trwałych dóbr konsumpcyjnych (jak sprzęt RTV-AGD) wzrost produkcji wynosił prawie 20 proc. W dużej mierze to oznaka popytu zgłaszanego z zagranicy, ale w pewnym zakresie to również sygnał, że popyt konsumpcyjny miał się całkiem nieźle. Średni wzrost sprzedaży detalicznej o 2 proc. w skali roku na tle poprzednich lat może się wydawać słabym wynikiem, ale ani w I, ani w II kwartale lepiej nie było. Dorzućmy jeszcze 15-proc. wzrost w skali roku liczby mieszkań oddanych do użytku w III kwartale czy 4,5-proc. wzrost przeciętnej płacy w sektorze przedsiębiorstw (zatrudnienie spadało, ale z miesiąca na miesiąc coraz wolniej) i okaże się, że statystycznie wypadaliśmy całkiem nieźle.

Znaczące pogorszenie

Ale przyszedł październik i okazało się, że skala zachorowań poszła mocno w górę. Jak to się odbiło na gospodarce? – Patrzę przede wszystkim na wskaźniki klimatu koniunktury. Oba za październik poszły w dół. Porównując z tym, co było w kwietniu-maju, widzimy pogorszenie, ale wciąż nie jest tak źle, bo cała gospodarka nie została zamknięta – mówi Jarosław Janecki ze Szkoły Głównej Handlowej.
„W październiku 2020 r. odnotowano pogorszenie zarówno obecnych, jak i przyszłych nastrojów konsumenckich w stosunku do poprzedniego miesiąca. Bieżący wskaźnik ufności konsumenckiej, syntetycznie opisujący obecne tendencje konsumpcji indywidualnej, wyniósł -20,0 i był o 5,0 pkt proc. niższy w stosunku do poprzedniego miesiąca. (…) Wyprzedzający wskaźnik ufności konsumenckiej, syntetycznie opisujący oczekiwane w najbliższych miesiącach tendencje konsumpcji indywidualnej, spadł o 3,2 pkt proc. w stosunku do poprzedniego miesiąca i ukształtował się na poziomie -19,2” – informuje Główny Urząd Statystyczny.
GUS liczy te wskaźniki tak, że w badanej próbie osób porównuje odsetki optymistów i pesymistów. Wskaźniki na minusie wskazują, że tych drugich jest więcej i o ile. Nie uwzględniają one pytań bezpośrednio o COVID-19, choć w ankiecie konsumenckiej są i takie. W październiku prawie 41 proc. respondentów stwierdziło, że „obecna sytuacja epidemiczna stanowi duże zagrożenie dla zdrowia populacji Polski jako całości”. Miesiąc wcześniej takich odpowiedzi było 25 proc. Kilkunastopunktowe wzrosty odnotowano też przy odpowiedziach na inne pytania. O dużym zagrożeniu dla gospodarki mówiło w październiku prawie 65 proc. ankietowanych. Miesiąc wcześniej – 51 proc. Choć trzeba zaznaczyć, że utraty pracy wciąż się nie boimy. Zdecydowanie obawia się tego teraz 3,4 proc. ankietowanych. Miesiąc wcześniej – 2,7 proc.
Na to, co mówią ludzie, może mieć wpływ przede wszystkim to, co oglądają, słyszą lub czytają w mediach. W mniejszym stopniu ten wpływ powinien być widoczny, gdy zapytać przedsiębiorców. Dla nich znaczenie powinno mieć to, jak wyglądają zamówienia, czy kontrahenci płacą na czas, jak wygląda wzrost kosztów, czy też czy daje się podnosić ceny, czy warunki na to nie pozwalają.
Najnowsze GUS-owskie badanie koniunktury w firmach nie pozostawia wątpliwości: w zdecydowanej większości działów naszej gospodarki w październiku nastroje się pogorszyły. „W większości obszarów badawczych nie obserwuje się zmian w poziomie składowych «diagnostycznych» (czyli jak jest obecnie – red.), natomiast w przypadku «prognostycznych» odnotowuje się pogorszenie we wszystkich obszarach” – podaje GUS.
Tu również są zadawane pytania dotyczące wpływu pandemii. W handlu hurtowym 5 proc. firm mówi, że w bieżącym miesiącu konsekwencje „korony” będą zagrażające stabilności firmy. W przemyśle takiej odpowiedzi udziela niecałe 6 proc. ankietowanych, ale w transporcie i logistyce już nieco ponad 10 proc., a w zakwaterowaniu i gastronomii – 27,5 proc. Jak długo firma byłaby w stanie przetrwać przy bieżących ograniczeniach mających na celu walkę z koronawirusem? W przemyśle, handlu czy logistyce mniej więcej połowa firm mówi, że więcej niż pół roku. Ale w restauracjach i hotelach mniej niż 20 proc., a w budownictwie – jedna trzecia. Przy czym odpowiedzi były udzielane w pierwszej dekadzie października.

Pieniądze także z UE

Skala październikowego pogorszenia koniunktury w firmach jest podobna do tego, co działo się w marcu tego roku. Pamiętajmy jednak, że prawdziwe załamanie – przynajmniej w wynikach GUS-owskich – miało miejsce w kwietniu. Skończyło się głębokim spadkiem konsumpcji, inwestycji i całego PKB. – Teraz takiej skali jednorazowego spadku, jak na wiosnę, nie będzie – uważa Marcin Mazurek, główny ekonomista mBanku.
Co się zmieniło? Zdaniem analityka przede wszystkim podejście do zamykania gospodarki. – Wtedy łatwiej było podjąć decyzję o lockdownie. Teraz stan wiedzy jest inny: wiadomo, co działa, a co nie. I wiemy, że podstawowy problem z lockdownem polega na tym, że on wywołuje potężny opór społeczny – wskazuje Mazurek.
Czyli wtedy była zgoda na zamknięcie, choć było wiadomo, że okaże się ono kosztowne. Teraz o takiej powszechnej zgodzie nie ma mowy. Rękami i nogami broni się przed tym również rząd, co najlepiej widać w walce o funkcjonowanie szkół, zwłaszcza najmłodszych klas. Gdyby ich uczniowie musieli zostać w domach, w firmach znów pojawiłyby się braki kadrowe, przestoje i wszystko, co się z tym wiąże. Między innymi konieczność zrekompensowania przestojów – pracownikom, a może też i biznesowi.
– Żeby zapanować nad drugą falą koronawirusa, przy obecnych wciąż dość delikatnych miarach restrykcji, one muszą potrwać dłużej. Ale negatywny wpływ na gospodarkę będzie miał miejsce do czasu podnoszenia poziomu ograniczeń. Jak one będą już na stałym poziomie, to gospodarka może odżyć – uważa Marcin Mazurek.
Jego zdaniem w IV kwartale PKB spadnie o ok. 4 proc., a w I kwartale przyszłego roku będziemy mieć spadek o 2–3 proc. Analityk wskazuje, że inaczej niż wiosną wygląda otoczenie międzynarodowe. W Azji „sytuacja pandemiczna” jest w miarę opanowana. Zatem najważniejszy motor światowej gospodarki wciąż działa.
– IV kwartał na pewno będzie gorszy niż III kwartał. Czy spadek będzie tak duży, jak w kwietniu, maju, czerwcu? Zapewne nie. Bo lockdown będzie nie tyle narzucony przez rząd, co narzucać go będziemy sami na siebie. Równocześnie już dziś są sygnały, że przedsiębiorcy muszą ograniczać sprzedaż, bo nie mają ludzi – niektórzy są na kwarantannie, inni chorzy, a jeszcze inni na urlopach ze względu na opiekę nad dziećmi – wskazuje Jarosław Janecki. Według czwartkowych danych Ministerstwa Zdrowia w całym kraju kwarantanna obejmuje prawie 380 tys. osób.
Zdaniem Janeckiego, o ile cała gospodarka może sobie nieźle poradzić, o tyle niektóre sektory – niekoniecznie. Prócz gastronomii, hoteli, turystyki dotyczy to np. branży rozrywkowej i kultury czy handlu – kupować nadal będziemy, ale niekoniecznie musimy to robić w centrach.
– Problem z prognozowaniem polega na tym, że wiele zależy od polityki fiskalnej. A prognozować decyzje ministra finansów jest dość trudno – zaznacza Janecki. – Z punktu widzenia budżetu centralnego i możliwości dodatkowych wydatków w tym roku pole manewru jest jeszcze dość duże. Zgodnie z ustawą budżetową mamy do wydania jeszcze prawie 190 mld zł. W ostatnim kwartale ubiegłego roku wydaliśmy 116 mld zł – wskazuje Jarosław Janecki. Zaznacza, że zastanawiając się nad możliwościami budżetu, trzeba wziąć poprawkę na dochody, które będą zapewne niższe, niż wynikałoby z ustawowych zapisów.
Z rządu płynęły dotąd jednoznaczne sygnały, że „pieniędzy z helikoptera” – jak w czasie pierwszej fali pandemii – nie będzie. Zwłaszcza że tych pieniędzy spadło firmom z nieba tyle, że jeszcze przynajmniej na parę miesięcy powinno im wystarczyć. To wszystko nie znaczy jednak, że jeśli pojawi się potrzeba wsparcia dla firm, to takiego wsparcia nie będzie. Bo pieniądze są. Chodzi nie tylko o sytuację budżetu centralnego. Również Polski Fundusz Rozwoju – dystrybutor Tarczy Finansowej – nie wydał całej planowanej puli.
Pojawi się dużo nowego długu? Dawniej martwilibyśmy się, kto to kupi. Dziś wiemy już, że można liczyć na Narodowy Bank Polski, który jest w stanie skupić właściwie każdą ilość obligacji – jedyne ograniczenie jest takie, że w przypadku papierów skarbowych musi to zrobić przez pośredników, bo konstytucja nie pozwala na bezpośrednie finansowanie deficytu przez bank centralny. Możliwości wsparcia gospodarki na tym się nie kończą.
Wkrótce powinny ruszyć także kryzysowe mechanizmy wypracowane przez Unię Europejską. W tym tygodniu pojawiły się informacje o pierwszej emisji obligacji społecznych. „Zgromadzone środki zostaną przekazane państwom beneficjentom w formie pożyczek, aby pomóc im w pokryciu kosztów bezpośrednio związanych z finansowaniem krajowych mechanizmów zmniejszonego wymiaru czasu pracy i podobnych środków wprowadzonych w reakcji na pandemię” – informuje Komisja Europejska.
W najbliższym czasie będziemy mieć do czynienia z falą obniżek prognoz PKB. Sami analitycy radzą jednak nie przywiązywać się zbytnio do tych liczb. W ostatecznym rozrachunku wszystko będzie bowiem zależało od tego, kiedy to wszystko się skończy.