Polityka kolejnych niemieckich rządów wobec Solidarności była niejednoznaczna - mówi Jerzy Maćków, kierownik Katedry Politologii Porównawczej z Uniwersytetu w Ratyzbonie.
Jak zareagował niemiecki rząd na powstanie Solidarności 40 lat temu?
Stanowisko rządu socjaldemokratycznego kanclerza Helmuta Schmidta wobec strajków sierpniowych i widma strajku generalnego w Polsce – bo należy to umieścić w tym kontekście – było nieprzychylne. Rządząca wówczas SPD, dla której polityka odprężenia (Entspannung) z blokiem komunistycznym była świętością i która przyniosła Niemcom wymierne korzyści, obawiała się, że potencjalna interwencja sowiecka zniweczy wszystko, co udało się osiągnąć w relacjach z NRD. Konkretnie, że kontakty między rodzinami z obu państw niemieckich ponownie zostaną przerwane lub wyraźnie utrudnione. Wiarygodne źródła potwierdzają, że prywatnie Schmidt uznawał, zgodnie z rozpowszechnionym wówczas jeszcze niemieckim stereotypem, strajki w Polsce za objaw rzekomo wrodzonego Polakom lenistwa i skłonności do anarchii. W rozmowach z zaufanymi współpracownikami kanclerz miał argumentować, że przecież Niemcy z NRD również żyją w systemie komunistycznym i jakoś chce im się pracować, a Polakom nie. Pokazuje to, że część ówczesnej niemieckiej elity politycznej zupełnie nie zdawała sobie sprawy z niewydolności gospodarczej socjalizmu i nie spodziewała się upadku tego systemu.
Nie wszyscy niemieccy politycy tak myśleli.
Wśród chadeków przeważało inne nastawienie. Notabene były to czasy, kiedy w Niemczech podział na partyjne obozy polityczne był jeszcze realny; kiedy CDU/CSU faktycznie różniła się od SPD. Otóż chadecy co prawda doceniali osiągnięcia polityki odprężenia, ale jednak odrzucali system komunistyczny jako totalitarny i nieefektywny. I kiedy w 1982 r. doszło do odwrócenia sojuszy – liberałowie z FDP wyszli z rządu Schmidta, tworząc gabinet z Helmutem Kohlem (CDU) – zmianie uległa też polityka RFN wobec Solidarności. Nowy kanclerz Helmut Kohl co prawda również nie spodziewał się, że żelazna kurtyna runie już za siedem lat, ale widział w Polsce jeden z elementów osłabiających komunizm.
Jakie było nastawienie społeczeństwa Niemiec Zachodnich wobec oporu Polaków?
Od sierpnia 1980 r. do połowy lat 80., kiedy zaczęły znowu przeważać negatywne stereotypy, w większości życzliwe. Zresztą Helmut Schmidt, póki jeszcze był kanclerzem, zdążył to bardzo sprytnie wykorzystać do własnych celów. Po wprowadzeniu stanu wojennego zaapelował do swoich rodaków o wysyłanie paczek do Polski. Przesyłki były darmowe – pokrycie kosztów wziął na siebie rząd w Bonn. W ten sposób Schmidt tanim kosztem tworzył pozory przychylności swego rządu wobec ruchu wolnościowego w Polsce.
Dlaczego pozory? Trudno oceniać motywy.
14 grudnia 1981 r. – w niedzielę – Schmidt wystąpił na wspólnej konferencji prasowej z przywódcą komunistycznych Niemiec Erichem Honeckerem w NRD-owskim Guestrow. Wygłosił wówczas znamienne zdanie, że jest on wspólnie z gospodarzem spotkania wstrząśnięty tym, iż stan wojenny stał się koniecznością. Helmut Kohl jeszcze jako przywódca opozycji dopytywał później z trybuny Bundestagu, czy kanclerz rzeczywiście uważa, że strzelanie do polskich robotników było konieczne? Inny przykład pokazujący prawdziwy stosunek Schmidta do Solidarności to wysłanie już w lutym 1982 r. do Warszawy Herberta Wehnera, szefa frakcji SPD w Bundestagu. Był to pierwszy zachodni polityk, który spotkał się z Wojciechem Jaruzelskim po wprowadzeniu stanu wojennego. Attaché prasowy ambasady zachodnioniemieckiej Klaus Reiff pisze, że Wehner po rozmowie uściskał Jaruzelskiego. Warto przypomnieć, że mniej więcej w tym czasie ówczesny sekretarz stanu w administracji prezydenta Reagana, Alexander Haig, nazwał Jaruzelskiego „sowieckim generałem w polskim mundurze”.
Czy działania podejmowane przez ówczesny niemiecki rząd wobec Polski przyczyniały się do przedłużenia agonii systemu komunistycznego w naszej części świata?
Odpowiadając „tak” albo „nie” decydowałbym się na zbyt daleko idące spekulacje. Faktem jest, że to nie Niemcy Zachodnie uruchomiły ciąg wydarzeń, który doprowadził do upadku komunizmu. One jednak wsiadły do tego pociągu po drodze i skierowały go na korzystne dla siebie tory, doprowadzając do zjednoczenia kraju. Pamiętajmy, że wcale nie było ono przesądzone. Helmut Kohl w odróżnieniu od swojego poprzednika z SPD właściwie zinterpretował sytuację i de facto bardzo tanim kosztem uzyskał u Gorbaczowa zgodę na zjednoczenie. Kosztowało ono bodaj 20 mld marek. To były przede wszystkim pieniądze na program budowy mieszkań dla wycofanych w ZSRS żołnierzy sowieckich oraz kredyty. Kiedy premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher o tym się dowiedziała, miała złapać się za głowę.
Czy – mówiąc eufemistycznie – niejednoznaczna postawa Niemiec wobec Solidarności stała się kiedykolwiek tematem rozmów w relacjach między Berlinem a Warszawą już po upadku bloku komunistycznego?
Nie słyszałem o tym, żeby problem – ogólnie rzecz biorąc – postrzegania Polski i Polaków był na agendzie rządów polskich w latach 90. Żeby było jasne – to, co się dzieje na tym polu po roku 2015, uważam za hektyczne, krzykliwe, nieskoordynowane, często nieprzemyślane, prawie za wylewanie dziecka z kąpielą. Ale najwidoczniej trzeba przejść przez ten etap, jeśli się nie umie uprawiać polityki zagranicznej i trzeba się jej uczyć metodą trial and error. Na razie jest tak, że Niemcy właściwie nie pamiętają już Solidarności i jej roli. A ich reakcja na ten ruch kojarzy im się głównie z wysyłaniem paczek. Zagrywka Schmidta okazuje się zatem być nie tylko majstersztykiem w jego polityce wobec Polski, ale też w niemieckiej polityce historycznej. Chciałbym wszakże podkreślić, że każde państwo ma prawo współkształtować wizję historii swego społeczeństwa. W tym wypadku jest to zaniedbanie Polski, że nie wykorzystała – nie tylko na arenie międzynarodowej – atutu, jakim była Solidarność. Jak by nie patrzeć, nie był to, jak zwykło się teraz głupawo mawiać – karnawał, tylko największy w historii pokojowy ruch antykomunistyczny, największy ruch strajkowy w Europie po II wojnie światowej, jedyny wolny związek zawodowy w krajach komunistycznych i spontaniczny ruch, który ujawnił systemowy kryzys komunizmu oraz sam ten komunizm pokonał. I nie da się tego zaniechania usprawiedliwić faktem, że w latach 90. nad Wisłą panowała bieda i Polska była państwem słabym. W kwestiach polityki gospodarczej i bezpieczeństwa państwa słabsze rzeczywiście czasem muszą ugiąć się przed silniejszymi. W polityce historycznej tak nie jest. To jest polskie zaniedbanie. Dlatego jestem przekonany, że to polskie elity: politycy i naukowcy – z nieznanych mi powodów, być może chodziło o jakieś ich kompleksy, nie prezentowali w tej sprawie własnej, opartej na prawdzie historycznej narracji.
Być może nie widzieli w tym realnego interesu Polski, tylko groźbę niepotrzebnego konfliktu z potężnym sąsiadem?
Niewykluczone, że nie widzieli w tym własnego interesu. Aby artykułować interesy własnego państwa i narodu, trzeba mieć głowę na karku i poczucie własnej wartości. Nie zaszkodzi też mieć historyków, będących w stanie podjąć naukowy spór z historykami innych krajów – w tym przypadku tylko i wyłącznie w imię prawdy. Ona się jeszcze nigdy sama nie obroniła. Gdy Niemcy pięć lat po zjednoczeniu nie zaprosili na uroczystości prezydenta Polski, oburzenie polskich mediów spowodowało, że Niemcy zaprosili Władysława Bartoszewskiego do wygłoszenia przemówienia w Bundestagu, które zostało nie tylko przez posłów z uwagą wysłuchane. To jedyny mi znany przypadek z tamtych lat, kiedy Polacy wystąpili w Niemczech w obronie prawdy o Solidarności. A demokracja i pluralizm wtedy jeszcze funkcjonowały w Niemczech znakomicie i można było wiele osiągnąć choćby na poziomie społeczeństwa obywatelskiego, nie oglądając się na elity polityczne i rząd federalny.