Kończący się wyborczy „czwórbój” jak nigdy wcześniej pokazał, że żyjemy w stanie kampanijnej hipokryzji. Przepisy regulujące prowadzenie agitacji wyborczej znów odstają od realiów, a politycy z coraz mniejszym skrępowaniem prowadzą kampanię, której formalnie jeszcze nie ma.
W najbliższych dniach marszałek Sejmu Elżbieta Witek najpewniej ogłosi dokładną datę wyborów prezydenckich (I tura najprawdopodobniej 10 maja). A kampania już trwa, na długo zanim się formalnie zaczęła. Co więcej, nikt, włącznie z obozem rządzącym, nie jest zainteresowany, by marszałek szybko wykonała swój ruch. Wszystkim pasuje poruszanie się w „szarej strefie”, w której właściwie nie ma żadnych reguł. Formalna kampania musi byś odpowiednio finansowana (wpłaty od obywateli, fundusze wyborcze partii politycznych czy kredyty bankowe zaciągnięte na cele związane z kampanią), a kandydaci – odpowiednio zgłoszeni (przez komitety wyborcze). A politycy dobrze się czują na takim wyborczym „Dzikim Zachodzie”.
Temat tzw. prekampanii był szeroko dyskutowany w trakcie ostatnich wyborów samorządowych. Sprawę otwarcie krytykowali sędziowie z Państwowej Komisji Wyborczej, wtórował im rzecznik praw obywatelskich, a politycy tylko przytakiwali głową, mówili, że rzeczywiście to niegodne zachowanie. Po czym pędzili na kolejny briefing prasowy, gdzie roztaczali wizję rozwoju miasta, w którym – o dziwo! – potem oficjalnie zgłaszali swoją kandydaturę. Wtedy jednak przynajmniej próbowano niuansować – kandydaci przekonywali, że np. jako posłowie albo czynni samorządowcy mają prawo spotykać się z mieszkańcami i pytać o ich problemy.
Teraz jednak nikt nawet nie próbuje udawać. Data wyborów nieznana, a stawka kandydatów już kompletna. Platforma Obywatelska już w grudniu, po rozciągniętych w czasie prawyborach, oficjalnie wyłoniła kandydatkę na prezydenta RP Małgorzatę Kidawę-Błońską. Kandydat lewicy Robert Biedroń już 19 stycznia zorganizował „konwencję inauguracyjną”. Szefa ludowców Władysława Kosiniaka-Kamysza coraz rzadziej widać w gmachu przy Wiejskiej, bo zjeżdża kolejne miejscowości i buduje społeczny ruch poparcia. Konfederacja z przytupem zorganizowała własne prawybory, wzorowane na amerykańskim systemie elektorskim. W grudniu, na deskach Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, do gry wszedł także kandydat niezależny Szymon Hołownia. Paradoksalnie najbezpieczniej w całej sztafecie może się czuć Andrzej Duda, bo bycie urzędującą głową państwa jest dość silnym alibi dla działań uwzględniających wyborczy kalendarz.
Taka sytuacja może powodować zamieszanie w głowach Polaków. Politycy brylują na konwencjach, a jednocześnie starannie unikają słów „kampania”. Istnieje rodzaj hipokryzji, która nie jest dobra z punktu widzenia czystości reguł życia publicznego.
Stąd zasadne jest pytanie, co z tym zrobić, czy uregulować, a jeśli tak, to jak? Zgodnie z kodeksem wyborczym kampania wyborcza rozpoczyna się z dniem ogłoszenia aktu właściwego organu o zarządzeniu wyborów i ulega zakończeniu na 24 godziny przed dniem głosowania. Dlatego najbardziej logicznym pomysłem wydaje się wydłużenie kampanii. Obecnie, w zależności od typu wyborów, realnie kampania może trwać od trzech do dwóch miesięcy. Tymczasem, jak patrzymy na kalendarz wydarzeń politycznych, to widać np. że kandydaci PO, PSL czy Szymon Hołownia zaczęli aktywność kampanijną w grudniu, czyli prawie pół roku przed wyborami. Sensowne wydawałoby się więc dostosowanie prawa do rzeczywistości. To może nie być łatwe, bo skoro wyborczy kalendarz uruchamia zarządzanie wyborów wpisane do konstytucji, to trzeba byłoby ją zapewne skorygować. W zamian dostalibyśmy jednak czytelne reguły, także dotyczące finansowania. Dziś np. partie działania prekampanijne wrzucają w koszty działalności, a nie do budżetu kampanii.
Inna droga to prawne usankcjonowanie zjawiska prekampanii. PKW apelowała o to już kilka razy (m.in. w maju 2018 r.), choć nie dała ustawodawcy wskazówek, w jaki sposób to zrobić. Z oczywistych względów etap prekampanii powinien być uregulowany w sposób mniej restrykcyjny niż właściwa kampania (np. wprowadzenie możliwości organizowania zbiórek, pod egidą PKW, na sfinansowanie późniejszych kampanii), ale taki, który przetnie obecną polityczną hipokryzję. Musiałoby się to wiązać także z przedefiniowaniem pojęcia „agitacji wyborczej”. Zgodnie z art. 105 kodeksu wyborczego jest to „publiczne nakłanianie lub zachęcanie do głosowania w określony sposób, w tym w szczególności do głosowania na kandydata określonego komitetu wyborczego”. Politycy sprytnie omijają ten przepis – organizują happeningi, zachwalają przymioty kandydata, atakują oponentów, ale nie mówią wprost „głosujcie na naszą kandydatkę lub kandydata”. Zasłaniają się przy tym, że każda działalność polityczna podjęta dzień po wyborach, to tak naprawdę rozpoczęcie kampanii na kolejne wybory.
Trzecie wyjście to zostawić tak, jak jest, ale skończyć z hipokryzją. Wprowadzić zmiany w prawie, które zwolnią PKW z obowiązku ścigania kandydata, który namawia do głosowania na siebie czy swoją partię, zanim oficjalnie ruszy kampania. Bo inaczej nadal będziemy mieli do czynienia z mrugnięciem okiem do wyborców i udawaniem, że kampania to nie kampania.