W mediach, w szczególności tych społecznościowych, przez całą wyborczą niedzielę wrzucano fotografie kolejek tworzących się przed lokalami utworzonymi za granicą. Nawet godzinę trzeba było czekać w głównym lokalu w Berlinie, w cierpliwość trzeba było uzbroić się również w Londynie. „Mobilizacja wyborców za granicami kraju” – brzmiała najczęstsza interpretacja długich kolejek. Prawdą jest, że zarówno przekroczenie 90 tys. zarejestrowanych wyborców na terenie Wielkiej Brytanii czy ponad 50 tys. na terenie Niemiec to dotychczasowy rekord. Z dostępnych już rezultatów dość jasno wynika, że za granicą mobilizował się przede wszystkim elektorat partii opozycyjnych. W europejskich stolicach Polacy częściej niż w kraju oddali głos na Koalicję Obywatelską i Lewicę. A więc owszem – zmobilizowała się więc pewna grupa Polaków mieszkająca i pracująca poza krajem, która życzyła sobie odsunięcia PiS od władzy.



Polacy tworzą na Wyspach największa grupę migrantów z krajów unijnych. Ich liczbę wciąż szacuje się na ok. 1 mln osób. Nawet zakładając, że niemal wszyscy z ponad 90 tys. zarejestrowanych wyborców ruszyli w niedzielę do urn wyborczych, stanowili wciąż niewielki procent wszystkich uprawnionych. Podobnie sprawa wygląda w Niemczech, gdzie tylko zgodnie z oficjalnymi meldunkami przebywa blisko 900 tys. Polaków. Czym więc przy tej liczbie jest te 50 tys. zarejestrowanych, którzy udali się do lokali utworzonych w ambasadzie, konsulatach i instytutach polskiej kultury rozsianych po mapie Niemiec? Przy ogólnej frekwencji, która przekroczyła 60 proc. wszystkich uprawnionych, te liczby wydają się być raczej dowodem nie na mobilizację, a na brak zaangażowania.
O czym więc świadczą zdjęcia długich kolejek i komentarze o tym, jak tłoczno jest w zagranicznych lokalach? Niestety są głównie dowodem braku pomysłu na efektywne zorganizowanie głosowania przy użyciu dostępnej infrastruktury, tzn. sieci ambasad i konsulatów. Te miejsca były tworzone jeszcze przed masową migracją Polaków do zachodnich krajów Europy, którą tak ułatwiły otwarte unijne granice. W tych lokalach tłok i chaos spowoduje już grupka kilkudziesięciu osób, a przecież zarówno w Londynie, jak i Berlinie utworzono w nich lokale wyborcze, które musiały obsłużyć wiele tysięcy wyborców.
Na przyszłość na pewno można poprawić zarówno organizacyjny aspekt wyborów za granicą, jak i zadbać o większą frekwencje rodaków. Należy pomyśleć o zmianach, w konsekwencji których lokali wyborczych w europejskich stolicach będzie po prostu dużo więcej. Dzięki temu uda się rozładować kolejki, a obowiązek obywatelski nie będzie się już za granicą kojarzył z godzinnym czekaniem w ogonku.
Natomiast faktyczna mobilizacja Polaków przebywających na obczyźnie to o wiele trudniejsze zadanie. Na przykład organizacje zrzeszające polskich migrantów w Niemczech, przede wszystkim tych, którzy przyjechali tu po 2011 r., dość zgodnie przekonują, że polskie władze poświęcają niewiele uwagi tym, którzy postanowili opuścić kraj. Zarówno PiS, jak i wcześniej PO przekonywały, że jednym z ich głównych zadań jest ściągnięcie choćby części Polaków z powrotem do kraju. Większych rezultatów na razie nie widać. Może lepszym pomysłem jest rozpoczęcie prawdziwego dialogu i zbadanie potrzeb tej bardzo dużej grupy. Partie polityczne powinny bez względu na podziały poświęcić tym ludziom znacznie więcej uwagi. I zadbać, żeby w następnych wyborach już zagłosowali, bez względu na to, czy w dobrze przygotowanym lokalu za granicą, czy też w kraju, jeśli dzięki politycznym staraniom zdecydują się na powrót.