Około stu placówek z ograniczonym dostępem do badań oraz rehabilitacji – to efekt protestu diagnostów i fizjoterapeutów. Od października pracę ograniczyć mają lekarze, nad zmniejszeniem liczby dyżurów zastanawiają się ratownicy.
To wszystko może sprawić, że dostęp do całej służby zdrowia będzie utrudniony. Z jednej strony zdrowie stało się jednym z najważniejszych tematów przedwyborczej kampanii, z drugiej – obecna sytuacja coraz bardziej daje się we znaki i pacjentom, i pracownikom sytemu. A ponieważ propozycje polityków są mało realne, a obietnice obecnego rządu mało konkretne, coraz więcej grup decyduje się na protest.

Badania tylko na cito

W poniedziałek akcję protestacyjną rozpoczęli diagności laboratoryjni i fizjoterapeuci. To zawody, które pod względem płacowym znajdują się w bardzo złej sytuacji. W przeciwieństwie do lekarzy, pielęgniarek czy ratowników medycznych, nie zawarli z ministrem odrębnych porozumień. I choć obiecano im podwyżki, uznano, że środki na nie muszą wygospodarować dyrektorzy lecznic. A jeśli warunki porozumienia płacowego nie są zapisane na poziomie legislacyjnym i nie ma na ten cel zabezpieczonych odrębnych środków, trudno domagać się od szefa konkretnych kwot. Wzrost płac diagnostów i fizjoterapeutów miał być sfinansowany z podwyższonego ryczałtu i zwiększonych wycen świadczeń medycznych. Ale nie wszędzie tak się stało. O czym przedstawiciele tych grup bezskutecznie starają się przekonać ministra zdrowia, który deklarował wcześniej, że będzie rozliczał dyrektorów z tego, jak wykorzystali dodatkowe pieniądze.
– Pan minister na spotkaniu z nami przekonywał, że na ponad 500 placówek w przeszło 350 zawarto porozumienie. Ale porozumienie nie zawsze oznacza podwyżkę. Wzrost w wysokości 5 zł to nie jest to, co satysfakcjonuje pracownika – mówi Tomasz Dybek, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pracowników Fizjoterapii.
Agnieszka Gierszon, sekretarz Krajowego Związku Zawodowego Pracowników Medycznych Laboratoriów Diagnostycznych, dodaje, że minister wlicza do swoich informacji również porozumienia wynikające z ustawy z 8 czerwca 2017 r. o sposobie ustalania najniższego wynagrodzenia zasadniczego niektórych pracowników zatrudnionych w podmiotach leczniczych (t.j. Dz.U. z 2019 r. poz. 1471 ze zm.). Tymczasem podwyżki ustawowe po pierwsze są obowiązkiem wobec wszystkich pracowników, po drugie są to bardzo niewielkie kwoty. Poza tym ustawa określa minimum. A minimum nikogo nie satysfakcjonuje.
Związkowcy uważają, że minister powinien zweryfikować swoje dane (dostarczone przez oddziały NFZ i dyrektorów lecznic). Podczas ostatniego spotkania, które odbyło się we wtorek, zobowiązał się, że zrobi to do piątku, a w przyszłym tygodniu strony ponownie usiądą do rozmów i sprawdzą, jak rzeczywiście wygląda sytuacja w poszczególnych lecznicach. Ale Agnieszka Gierszon nie wiąże z tym wielkich nadziei. – To tylko gra na czas – ocenia. Tomasz Dybek przekonuje jednak, że trzeba naciskać na ministerstwo, by wywiązało się ze swoich zobowiązań.
Tymczasem do protestu przystępują kolejne placówki. Zdaniem Agnieszki Gierszon ostatnie spotkanie z ministrem tylko pogłębiło determinację w środowisku. Coraz więcej laboratoriów wykonuje tylko badania zlecone w trybie pilnym, w wielu lecznicach nie ma fizjoterapeutów. Ludzie biorą zwolnienia lekarskie, wykorzystują zaległe dni wolne, urlopy na żądanie. Co na to pacjenci? – Wykazują się zrozumieniem. Staraliśmy się przed rozpoczęciem akcji informować o swoich postulatach. Rozumieją, że jesteśmy poniżani tak niskimi wynagrodzeniami (na poziomie płacy minimalnej) – mówi przedstawicielka diagnostów. Tomasz Dybek dodaje, że jednym z głównych celów protestu jest skrócenie kolejek do rehabilitacji i zniesienie limitów do badań. – Pacjenci nas popierają – przekonuje.

Lekarze na jednym etacie

Poparcia dla diagnostów i fizjoterapeutów nie kryją też lekarze, którzy własny protest rozpocząć mają już w październiku. – Ich wynagrodzenia są śmiesznie niskie, a są niezbędni w zespole terapeutycznym. Słusznie domagają się podwyżek – mówi Bartosz Fiałek z zarządu Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. Podkreśla, że główne postulaty lekarzy nie mają charakteru płacowego, ale wszyscy walczą o lepszy system, także dla pacjentów.
Jednak to właśnie chorzy mogą najbardziej odczuć skutki tych protestów. – Już są problemy z dostępem do świadczeń w niektórych placówkach, kiedy my ograniczymy pracę, może być z tym jeszcze gorzej. Ale to jedyny sposób, żeby coś zmienić – przekonuje Bartosz Fiałek.
Jak dodaje, wypowiedzenie klauzuli opt-out zadeklarowało ok. 1,5–2 tys. lekarzy. Jest również sporo osób, które jej nie podpisały na nowo po ostatnim proteście. – W moim szpitalu jest takich lekarzy ponad 30 na ok. 70 – podkreśla. Zastrzega jednocześnie, że organizatorom protestu chodzi nie o samo wypowiedzenie opt-outów (bo to zwalnia jedynie z dodatkowych dyżurów w danej placówce), ale o ograniczenie pracy do 48 godzin tygodniowo.
Sytuacja będzie jeszcze trudniejsza, gdy do protestu przystąpią ratownicy. Na razie nie padły z ich strony konkretne deklaracje, ale związkowi liderzy zachęcają do tego, by nie brać dodatkowych dyżurów. Co prawda do konsultacji skierowano właśnie ustawę o samorządzie ratowników, realizując tym samym jeden z ich głównych postulatów, ale wiele ważnych dla środowiska spraw pozostaje niezałatwionych. – Porozumienie z zeszłego roku nie do końca jest realizowane. Nie mamy pewności, czy ustawa zostanie uchwalona, nie wiemy, co ze wzrostem nakładów na ratownictwo czy obiecaną czwartą transzą podwyżki – wylicza Piotr Dymon, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Ratowników Medycznych. Dodaje, że decyzję o ograniczeniu dyżurów musi indywidulnie podjąć każdy ratownik, ale jego zdaniem determinacja narasta. – System ratownictwa nie będzie bez nas funkcjonował. Karetka bez ratownika to tylko samochód – przekonuje.
– Ja 13 października mam wolne, idę na wybory. I zachęcam do tego wszystkich kolegów – dodaje.