Proste rozwiązania są genialne. Nie wiem, kto personalnie stoi za pomysłem 3 tys. zł minimalnego wynagrodzenia z szybkim dojściem do 4 tys., ale tym jednym posunięciem Prawo i Sprawiedliwość zaszachowało nie tylko opozycję, ale i związki zawodowe.
Autor tego pomysłu to geniusz – polityczny ma się rozumieć. Walka o podwyższenie minimalnego wynagrodzenia była dla nas, związkowców, jak poszukiwanie świętego Grala. Wszystkie spotkania związków zawodowych i rządu oparte były na tym postulacie. Wcześniej dojście do 50 proc. średniej krajowej było jak łapanie królika – my mieliśmy swoje tempo, pracodawcy swoje, a rządzący mogli je regulować. Dzisiaj króliczek siedzi sobie w złotej klatce syty, z brzuszkiem do góry i co najmniej przez kilka lat nie będzie musiał uciekać. Kto teraz zaryzykuje i odważy się zażądać więcej? Wyjdzie na… sam nie wiem na kogo.
Wydaje się też na pierwszy rzut oka, że pracowników spotkało wielkie szczęście. Ale zastanówmy się, czy tak jest na pewno? Jest kilka pytań, które cisną się na usta. Czy wzrosną tylko najniższe pensje i nastąpi generalne spłaszczenie zarobków w Polsce?
Czy proporcjonalnie będą rosły zarobki w sferze budżetowej? Czy pracownicy przestaną się szkolić, dokształcać i inwestować w siebie? Czy młodzież przestanie studiować, bo straci motywację? Itd., itp. Najbardziej jednak martwi mnie to, czy w dłuższej perspektywie przetrwają związki zawodowe? Może nie będą już potrzebne, staną się reliktem przeszłości, a zastąpi je państwo dobrobytu? A tak na poważnie wydaje się, że pomysł rządzących bardziej dotknął związkowych liderów, niż opozycję.