Bez zrozumienia, czym jest Narodowy System Współdziałania (NER), nie da się zrozumieć Węgier Viktora Orbána. Bo NER i Orbán to jedność.
NER, Narodowy System Współdziałania (Nemzeti Együttműködési Rendszere), to urzeczywistnienie wizji państwa, w którym jest miejsce tylko dla jednej partii. Państwa, w którym dominująca siła polityczna zapewniła sobie trwanie systemu nawet w przypadku wyborczej porażki. Tę zresztą wieszczono wielokrotnie Fideszowi premiera Viktora Orbána. Ale zawsze bez skutku. Aby lepiej zrozumieć ostatnie wydarzenia i protesty na Węgrzech oraz działania opozycji, trzeba zrozumieć, czym jest NER. Bo NER i Orbán to jedność.

W niewoli systemu

Od przeszło miesiąca trwają protesty, które wybuchły po wprowadzeniu bardzo kontrowersyjnych zmian w kodeksie pracy. Nowa ustawa, której ulica od razu nadała nazwę niewolniczej, zwiększa liczbę godzin nadliczbowych z 250 do 400 rocznie, a także okres ich rozliczenia – z roku do trzech lat. Pracownicy, jeśli zażąda tego pracodawca, muszą przepracować 250 godzin, a na pozostałe 150 godzin, przynajmniej w teorii, mogą się nie zgodzić. Oznacza to, że rocznie mogą mieć od 30 do 50 dodatkowych dni pracy.
Związki zawodowe uważają, że ustawę uchwalono dla niemieckich koncernów motoryzacyjnych, które na Węgrzech mają montownie (przed kilkunastoma tygodniami inwestycję pod Debreczynem zapowiedziało BMW). Zarzuty dotyczą też tego, że nie ma gwarancji, iż po trzech latach dojdzie do rozliczenia godzin nadliczbowych – mniej chodzi tutaj o duże przedsiębiorstwa, a bardziej o małe firmy. Państwo – przekonują związki – umyło ręce i nie zechciało stać się gwarantem rzetelnego zabezpieczenia praw pracowniczych.
Manifestacje organizują głównie związki zawodowe i organizacje społeczne, w mniejszym stopniu partie. Choć te ostatnie zbudowały niespotykane wcześniej porozumienie – nad tłumami unoszą flagi nacjonalistów w biało-czerwone pasy, trzymane głównie przez zwolenników Jobbiku, oraz fioletowe barwy lewicowego Momentum. W demonstracjach udział bierze też lider Koalicji Demokratycznej Ferenc Gyurcsány. To o tyle ciekawe, że część dzisiejszych demonstrantów, wyszła na ulice jesienią 2006 r., by wyrazić swój gniew po tym, jak wyciekły nagrania, na których Gyurcsány, ówczesny premier, przyznał, że aby wygrać wybory, okłamywał obywateli na temat sytuacji gospodarczej kraju. Najpewniej pod swoim adresem słyszał wówczas część okrzyków, które dzisiaj tłum i on sam wznoszą w stronę Viktora Orbána.
Jednak na Węgrzech nie ma tradycji zmiany władzy przez ulicę. Nawet przed 13 laty, kiedy w Budapeszcie płonęły samochody i budynki, Gyurcsány nie ustąpił i urząd premiera pełnił jeszcze przez dwa i pół roku. Odszedł dopiero w wyniku przegłosowanego jedyny raz po 1989 r. konstruktywnego wotum nieufności.
Poza tym – pozostając w obszarze political fiction, bo Fidesz cały czas utrzymuje popularność – nawet odejście Orbána niewiele by zmieniło. Nie ma dziś nikogo po żadnej stronie sceny politycznej, kto tak naprawdę chciałby przejąć władzę. Dlaczego? Bo państwo jeszcze przez długie lata będzie krępowane systemem stworzonym przez Fidesz. Kluczowym ustawom, którymi przypieczętowano NER, nadano status szczególnych, więc do ich zmiany potrzebna jest większość dwóch trzecich posłów. Trudno wierzyć, by podzielonej opozycji udało się zdobyć tak wiele mandatów. A zatem kilkadziesiąt fundamentalnych praw (ponad 30) będzie obowiązywało dopóty, dopóki nie powstanie siła, która będzie w stanie je unieważnić.
Do tej chwili NER będzie trwał.

Nowa lepsza rewolucja

NER to nowy rodzaj umowy społecznej w formie oficjalnego aktu prawnego, do którego rząd wydał 80-stronicowe rozporządzenie. W dokumencie czytamy, że w 2010 r. przy urnach doszło do rewolucji podobnej do tej z 1956 r. Ta jednak, w przeciwieństwie do powstania węgierskiego, została doprowadzona do końca, czyli do zwycięstwa koalicji Fidesz-KDNP. Owa rewolucja ma przynieść budowę nowego ładu politycznego. NER zmienił system prawa publicznego, podział władzy i strukturę partyjną (nowa ordynacja jest korzystna dla Fidesz-KDNP), a także układ elit politycznych. NER to uzasadnienie dla wprowadzania zmian w państwie. To właśnie nowym porządkiem tłumaczono, dlaczego uchwalona w 2011 r. konstytucja nie została poddana referendum, a tylko konsultacjom polegającym na wysłaniu do obywateli kwestionariusza składającego się z 12 pytań.
Politolog András Körösényi w książce podsumowującej 25 lat wolnych Węgier wskazuje na kilka głównych cech charakterystycznych dla nowego reżimu. To: odcięcie od przeszłości – w konstytucji wymazano w zasadzie okres od 1944 r. do 1990 r., wskazując, że były to lata zniewolenia; prowadzenie polityki w trybie nadzwyczajnym – jak w 2015 r. podczas kryzysu migracyjnego; antypluralizm – tłumienie opozycji i zawłaszczanie rynku medialnego; oraz etatyzm – przejmowanie firm przez państwo. Nie powiodła się tylko, pisze Körösényi, próba utworzenia centralnej siły politycznej – Fidesz miałby zająć centrum, a opozycji pozostawić obrzeża. Do tego opisu można jeszcze dodać stworzenie nowej klasy oligarchów, grupy kilkunastu osób, które są beneficjentami systemu. To ludzie bogacący się w trudnym do uwierzenia tempie. Ich symbolem jest Lőrinc Mészáros, kolega premiera. Pytany o to, jak udaje mu się pomnażać majątek szybciej od szefa Facebooka, stwierdził, że być może jest po prostu bardziej utalentowany. Według magazynu „Forbes” jego majątek szacowany jest na 1,18 mld euro.
Veronika Jóźwiak, analityczka Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, w wydanym przed rokiem „Polskim Przeglądzie Dyplomatycznym” przywołała głośny esej „Sto lat lęku” z 2017 r. węgierskiego ekonomisty Krisztina Orbána (zbieżność nazwisk przypadkowa). Naukowiec wskazuje w nim, że stworzony przez Viktora Orbána system nie jest niczym nowym, to według niego kontynuacja działań, które w węgierskiej polityce zachodzą od stulecia. Wcześniej kraj doświadczył długich rządów Miklósa Horthyego (1920–1944), Jánosa Kádára (1956–1989) oraz postkomunistycznych (1990–2010) – a teraz, od 2010 r., trwa NER. Według Krisztina Orbána każdy z tych systemów skupiał się wyłącznie na utrzymaniu władzy. Aby ją zachować, dążył do poprawy sytuacji materialnej zwolenników, kreował podział na swoich i obcych, tworzył własną oligarchię, rozdawał stanowiska i budżetowe pieniądze oraz nie szanował własności prywatnej.
Głównym elementem legitymizującym NER jest premier Viktor Orbán. To on jest głównym strategiem kraju, szefem rządu i partii. Każda decyzja jest jego decyzją. Na dodatek w ostatnich tygodniach zdecydowanie przyspieszyły przeobrażenia idące w kierunku budowania państwa niedemokratycznego. Nie chodzi już tylko o przejmowanie niezależnych mediów, lekceważący sposób odnoszenia się do politycznych oponentów – ale o łamanie immunitetów poselskich.
Mowa o sytuacji, do której doszło w czasie protestów 17 grudnia – z gmachu państwowej telewizji i radia (MTVA) ochrona wyrzuciła dwóch deputowanych, którzy żądali odczytania wspólnych postulatów opozycji. Kilka godzin później ta sama ochrona poturbowała posła Koalicji Demokratycznej, który trafił do szpitala. Wciąż nie wszczęto w tej sprawie postępowania, choć zatrzymanych wówczas demonstrantów błyskawicznie osądzono, o czym obszernie informowały media państwowe. Nie ma także odpowiedzi na zarzut, który postawił internetowy portal Index – że ochrona nie odważyłaby się działać, gdyby nie przyzwolenie MSW. Pikanterii sprawie dodaje to, że według ustaleń prasowych, w latach 2001–2010 właścicielem jednej z firm świadczących usługi ochroniarskie w MTVA był obecny wicepremier i szef ministerstwa spraw wewnętrznych Sándor Pintér.

Pozostaje upór

NER daje władzy sporo narzędzi do neutralizacji opozycji. Jednak ta ostatnia robi wiele, by dokonać samounicestwienia. Przede wszystkim pogrążona jest w ambicjonalnych sporach o to, kto jest liderem – wspólny start w wyborach do Parlamentu Europejskiego odrzuciły już trzy ugrupowania. A wyborcy są już bardzo zmęczeni tą niemocą opozycji, która nie ma pomysłu na to, jak walczyć z Fideszem. Co pokazują zresztą sondaże opinii publicznej.
We wrześniu 2017 r. opublikowano badania Policy Solution przygotowane przez politologia Andrása Bíró-Nagya (ostatnia tak wnikliwa praca), którego zespół zadał respondentom serię pytań dotyczących sytuacji w kraju. Na pytanie, czy Węgrzy są zadowoleni z jakości demokracji, jedynie wyborcy Fideszu uznali, że jest ona wystarczająca „w pełni” bądź „raczej wystarczająca” (83 proc.). Zwolennicy pozostałych ugrupowań odwrotnie – w zależności od preferencji partyjnych sytuację „za złą” lub „bardzo złą” uznało 71 proc. zwolenników Momentum i 85 proc. wyborców Węgierskiej Partii Socjalistycznej (MSZP). Inna ciekawa odpowiedź dotyczyła tego, na ile ankietowani uważają, że wybory są wolne i sprawiedliwe – do dyspozycji mieli skalę od 1 do 10. Wyborcy Fidesz wystawili rządowi notę 8, elektorat innych partii – 4 i mniej. Podobny rozkład ocen dotyczy niezawisłości wymiaru sprawiedliwości, a także instytucji niezależnych od rządu, które mogą ograniczać władzę rządu. Z kolei na pytanie, czy wola większości powinna być urzeczywistniona bez względu na wszystko – wyborcy Fidesz uznają obecny stan rzeczy za satysfakcjonujący (7,4), podczas gdy opozycja odwrotnie (średnio 4,2).
Te badania pokazują, że otoczenie, w którym funkcjonuje węgierska opozycja, jest odmienne od tego w innych krajach – np. w Polsce. Budapeszt to 1,75 mln mieszkańców, co stanowi prawie jedną piątą wszystkich Węgrów. Drugie największe miasto kraju, Debreczyn, to 202 tys. mieszkańców. W Polsce nie znalazłoby się nawet w pierwszej dziesiątce. Mamy zatem Budapeszt i z polskiej perspektywy – Toruń. To zasadniczo zmienia sposób postrzegania polityki, który jest różny w dużych i mniejszych miastach, a szczególnie na wsi. To także wpływa na sposób docierania przekazu opozycji poza Budapeszt, gdzie w większości podstawowym źródłem informacji są media publiczne z dominującym przekazem, zgodnie z którym protestujący finansowani są przez George’a Sorosa. Sama opozycja największe szanse na wyrównaną walkę ma właśnie nie na prowincji. Jedynym dużym miastem, w którym burmistrzem nie został ktoś z koalicji Fidesz-KDNP, był Szeged, trzecie co do wielkości miasto (ok. 160 tys. mieszkańców).
Magazyn DGP z 11 stycznia 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
W obecnej sytuacji ogromnym sukcesem związków zawodowych i partii politycznych (i zwykłych Węgrów, bo wśród przeciwników ustawy niewolniczej jest także spore grono wyborców Fideszu) byłoby zmuszenie rządu do rozmów. Nie mówiąc już o zmianie przepisów. Poza groźbą strajku generalnego, którym związki straszą Orbána, drugim sposobem, nawet realniejszym, jest zgłoszenie inicjatywy referendalnej. Aby plebiscyt się odbył, trzeba zebrać 200 tys. podpisów – nie byłoby to specjalnie trudne. Problem w tym, że Narodowa Komisja Wyborcza odrzuciła już dwie inicjatywy Momentum i Jobbiku w tej sprawie. Ale to nie oznacza, że w końcu się nie uda. W przypadku referendum dotyczącego ponownego otwarcia sklepów w niedzielę zgodę na głosowanie wydano po kilku próbach i kilkunastu miesiącach presji.
Według sondaży aż 80 proc. Węgrów odrzuca ustawę niewolniczą – jest ich więcej niż przeciwników zakazu handlu w niedziele. Wówczas, mając zielone światło dla organizacji referendum i znając sondaże, zgodnie z którymi nawet trzy czwarte Węgrów zagłosowałoby przeciwko rządowi, w ciągu dziewięciu dni od uznania pytań referendalnych za zasadne przez Sąd Najwyższy parlament uchwalił ustawę o ponownym otwarciu sklepów. Powtórzenie tego scenariusza byłoby obecnie idealne, bo 49 proc. Węgrów uważa, że nie da się doprowadzić do ustąpienia Viktora Orbána na drodze demokratycznej. Co ciekawe, sądzi tak 42 proc. wyborców Fideszu i „tylko” 38 proc. Koalicji Demokratycznej.
NER to nowy rodzaj umowy społecznej w formie oficjalnego aktu prawnego, do którego rząd wydał 80-stronicowe rozporządzenie. W dokumencie czytamy, że w 2010 r. przy urnach doszło do rewolucji podobnej do tej z 1956 r. Ta jednak, w przeciwieństwie do powstania węgierskiego, została doprowadzona do końca, czyli do zwycięstwa koalicji Fidesz-KDNP