Kilka miesięcy temu w kinach pojawiła się kolejna część „Gwiezdnych wojen”. Po jej premierze w sieci można było znaleźć skróconą wersję filmu, która miała tylko 46 minut (była krótsza o dwie godziny od oryginału). Dlaczego? Jej autor usunął wszystkie sceny, w których pojawiają się kobiety. Uzasadniał to tym, że „Gwiezdne wojny”, tak jak duża część kina hollywoodzkiego, ulega terrorowi feminizacji. Dlatego w kontrze do tej tendencji wyciął kobiety z filmu, przede wszystkich zaś sceny, w których wydają rozkazy i mają pomysły.
Przeróbka spotkała się z powszechnym potępieniem, zarówno ze strony samych twórców filmu, jak i dziennikarzy. Również duża część widzów wyśmiała autora skróconej wersji. Ale nie wszyscy. Wystarczy przejrzeć sieć, by dostrzec, że nie brakuje zwolenników defeminizacji „Gwiezdnych wojen”.
Ten jaskrawy i doprowadzony do absurdu przykład rugowania kobiet z filmu jest symptomem głębszego problemu. Spora część ludzi sądzi, że we współczesnej kulturze istnieje problem z nadmierną reprezentacją kobiet, osób czarnoskórych, gejów, lesbijek i przedstawicieli innych mniejszości. Jak ujął to jeden z internautów na popularnym portalu filmowych: „Biali mężczyźni są najbardziej prześladowaną częścią społeczeństwa”. Argumenty są zawsze podobne: nie mam nic przeciwko danej grupie, ale denerwuje mnie to, że w imię poprawności politycznej wpycha się na siłę ich przedstawicieli do sfery publicznej.
Zwrot „na siłę” jest kluczowy. Trudno znaleźć dyskusję na temat kobiet bądź mniejszości seksualnych i etnicznych występujących w filmach, serialach czy grach wideo, w której nie padałoby w końcu takie sformułowanie. Ale co ono tak naprawdę oznacza? Jak rozpoznać, czy jakaś postać filmowa pojawia się „na siłę”? Z pewnością przeciwnicy poprawności politycznej nie powinni posługiwać się kryterium nadreprezentacji kobiet i grup mniejszościowych w kinie, bo tak naprawdę nadal mamy do czynienia z ich nieproporcjonalnie małą obecnością. W badaniach przeprowadzonych na USC Annenberg School for Communication & Journalism poddano analizie 800 filmów wyświetlanych w kinach w USA w latach 2007–2015 (z każdego roku wybierano po 100 najlepiej zarabiających, nie analizowano filmów z 2011 r.). Okazuje się, że średnio tylko około 30 proc. postaci wypowiadających słowa na ekranie to kobiety, choć w USA, tak samo zresztą jak w Polsce, stanowią one ponad połowę społeczeństwa. Proporcje między mężczyznami a kobietami nie zmieniają się znacząco, nawet gdy bierzemy pod uwagę tylko głównych bohaterów i bohaterki filmów. Nie ma więc mowy o żadnej nadreprezentacji kobiet w stosunku do mężczyzn, wręcz odwrotnie. Podobnie jest z osobami o innym kolorze skóry niż biały czy z mniejszościami seksualnymi. Badania statystyczne nie potwierdzają, aby pojawiali się w filmach zbyt często względem ich rzeczywistej obecności w społeczeństwie. Proporcje są jeszcze bardziej zachwiane na korzyść białych mężczyzn, gdy przyglądamy się twórcom filmowym. Tylko 4 proc. analizowanych filmów zostało wyreżyserowanych przez kobiety, a 5 proc. przez osoby czarnoskóre.
Kiedy widzi się takie dane, są dwie możliwości. Pierwsza polega na uznaniu, że istnieje poważny problem nie z poprawnością polityczną wpychającą na siłę do filmów kobiety, gejów i czarnoskórych, lecz z nadreprezentacją białych heteroseksualnych mężczyzn – zarówno przed, jak i za kamerą. Druga to stwierdzenie, że po prostu biali mężczyźni najlepiej nadają się i do robienia filmów, i do występowania w nich – stąd takie proporcje. Oczywiście nie istnieją żadne dane potwierdzające wyższość białych mężczyzn w tym względzie, więc osoba upierająca się przy takim poglądzie wygłasza po prostu rasistowską i szowinistyczną opinię. A jednak wielu ludzi święcie przekonanych, że to poprawność polityczna jest problemem, utrzymuje, że nie ma nic przeciwko kobietom czy wszelkiego rodzaju mniejszościom. Przyjmijmy, że część z tych osób jest szczera w swoich odczuciach i ich poglądy nie wynikają z rasizmu czy szowinizmu, przynajmniej nieuświadomionego. Skąd zatem się biorą? Dlaczego są niezgodne z danymi statystycznymi?
Pierwsza część odpowiedzi na pytanie jest prosta. Dyskusja o roli poprawności politycznej w kulturze prawie nigdy nie schodzi na dane statystyczne. Zresztą nie dotyczy to tylko kultury, podobnie jest z dyskusjami na temat uchodźców. Ludzie kierują się intuicją, pamięcią i zdawkową wiedzą. „W każdym filmie, który widziałem w tym roku, występował czarnoskóry w jednej z głównych ról”, „Disney produkuje już tylko filmy z kobietami w roli głównej”, „Przecież w średniowieczu w Europie byli tylko biali ludzie” – to takie argumenty padają najczęściej w dyskusji. Ewentualnie spostrzeżenia pseudosocjologiczne: „Najwyraźniej kobiety wcale nie chcą reżyserować filmów”. Zdaniem Daniela Kahnemana, psychologa i zdobywcy ekonomicznego Nobla, to jest naturalne zachowanie, ponieważ nie jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia statystycznego. Polegamy raczej na heurystykach, uproszczonych sposobach wnioskowania, które czasem są skuteczne, a czasem zwodnicze. Istnieje na przykład tak zwane złudzenie widoczności – silniej zwracamy uwagę na zdarzenia nietypowe, wyróżniające się na tle innych. Jeśli ktoś przez lata przyzwyczaił się do oglądania w głównych rolach białych mężczyzn, to gdy zobaczy czarnoskóre postacie kobiece, zapamięta je o wiele szybciej i może przeceniać częstotliwość ich pojawiania się na ekranie.
Przedkładanie zawodnej intuicji ponad myślenie statystyczne jest jednak tylko częścią odpowiedzi na pytanie, skąd bierze się powszechne przekonanie o terrorze poprawności politycznej. Innym ważnym aspektem omawianego problemu jest sam termin – poprawność polityczna. Część ludzi nie wie, że w przeważającej mierze jest on używany przez przeciwników tego, co ogólnie uważa się za poprawność polityczną. Zwolennicy szerszej reprezentacji kobiet i wszelkiego rodzaju mniejszości nie mówią: „Zróbmy to w imię tej czy innej poprawności”, lecz: „Zróbmy to w imię przyzwoitości, walki z dyskryminacją, odpowiedniego oddania struktury naszych społeczeństw czy otwartości”. To przeciwnicy takich rozwiązań przypinają im etykietę politycznie poprawnych. Ale dlaczego to robią? Odpowiedź jest zadziwiająco banalna: ponieważ termin „poprawność polityczna” funkcjonuje w języku i jest popularny.
Językoznawcy i badacze umysłu mają coraz mniej wątpliwości, że język wpływa na nasz sposób myślenia. Anna Wierzbicka, światowej sławy lingwistka, podaje przykład rosyjskiego przymiotnika pošlyj, aby zobrazować tę tezę. Nie da się tego słowa przetłumaczyć w pełni za pomocą polskiego odpowiednika, oznacza ono cechę wulgarności, prostackości, pośledniości moralnej, która nie jest widoczna na pierwszy rzut oka. Zdaniem Wierzbickiej – a idzie ona tutaj tropem Nabokova – sam fakt istnienia takiego wyrazu w języku rosyjskim skłania w pewnym stopniu Rosjan do doszukiwania się takiej właściwości w ludziach, książkach, przedmiotach itd. Jak pisze polska badaczka w książce „Słowa klucze”, tego rodzaju słowa i zwroty: „Nie tylko odzwierciedlają pewien szczególny punkt widzenia, z którego ludzie obserwują swoje działania i związane z nimi wydarzenia, ale i w jakiś sposób do przyjęcia takiego punktu widzenia skłaniają”.
Dziennik Gazeta Prawna
Na podobnej zasadzie działa termin „poprawność polityczna”. Gdy już zagnieździ się w danym języku, skłania ludzi do wynajdywania zjawisk, do których ten zwrot odsyła. W ten sposób rodzi się mania podejrzliwości. „O, kobieta w głównej roli, czyżby poprawność polityczna?”. „Kolejny film z czarnoskórym aktorem, pewnie to wpływ poprawności politycznej”. „Bohater jest gejem? Znowu ta poprawność polityczna”. Część widzów twierdzi, że nie ma nic przeciwko kobietom, gejom czy mniejszościom etnicznym, o ile tylko ich obecność jest dobrze uzasadniona fabularnie. Ale już przyjęcie takiego warunku jest z reguły stosowaniem podwójnych standardów. Czy ktokolwiek pyta o uzasadnienie heteroseksualności bohatera? Nie, bohaterowie po prostu są heteroseksualni, biali, męscy. Dopiero gdy zaczynają być kobiecy, homoseksualni czy czarni, pada pytanie o uzasadnienie. To trochę tak, jak gdybyśmy wydali wielkie przyjęcie i powiedzieli, że mogą na nie przychodzić zarówno praworęczni oraz leworęczni, jesteśmy otwarci, nie mamy nic przeciwko jednym i drugim. Po czym, gdy goście stawiliby się już przed budynkiem, praworęcznych wpuszczalibyśmy od razu do środka, a leworęcznych zaczęlibyśmy przepytywać i legitymować, żeby sprawdzić, czy na pewno mogą wejść.
To nie przypadek, że zwrotem „poprawność polityczna” posługują się przede wszystkim przeciwnicy zjawisk, do których on odsyła. Termin ten działa jak oskarżenie – coś jest podyktowane poprawnością polityczną, czyli w domyśle nie jest naturalne, wynika z ideologii, jest nam na siłę narzucane. Mechanizm stojący za tego rodzaju myśleniem jest tak silny, że może działać również na ludzi święcie przekonanych o własnej tolerancyjności. Dlatego warto go zdemaskować. Poprawność polityczna nie istnieje. Nie istnieje ideologia wciskająca na siłę kobiety i mniejszości etniczne oraz seksualne do różnych rejonów kultury. Te grupy społeczne są reprezentowane w filmach, serialach, literaturze czy grach wideo, bo po prostu istnieją w naszym świecie. Jeśli ktoś walczy o ich obecność i widoczność w kinie czy gdziekolwiek indziej, to nie robi tego ze względu na poprawność polityczną, ale z powodu zwykłej przyzwoitości i poczucia sprawiedliwości. Jak ujął to John Campea, kanadyjski krytyk filmowy: Nie chodzi o political correctness (poprawność polityczną), lecz o reality correctness (zgodność z rzeczywistością).
Polegamy na heurystykach, czyli uproszczonych sposobach wnioskowania, które czasem są skuteczne, a czasem zwodnicze. Istnieje na przykład tzw. złudzenie widoczności – mocniej zwracamy uwagę na zdarzenia nietypowe, wyróżniające się na tle innych. Jeśli ktoś przez lata przyzwyczaił się do oglądania w głównych rolach białych mężczyzn, to gdy zobaczy czarnoskóre postacie kobiece, zapamięta je o wiele szybciej i może przeceniać częstotliwość ich pojawiania się na ekranie