Siły państwa nie mierzy się łańcuszkiem ludzi dobrej woli podających sobie worki z piaskiem na brzegu wylewającej rzeki. Ani nawet spontanicznymi akcjami zbierania darów dla powodzian. To piękne chwile. Ale tylko chwile.
Dowody ludzkiej solidarności podnoszą na duchu. Wielu przywróciły wiarę w człowieka. Gorzej, kiedy służą politykom za parawan. Kiedy wzruszenia zastępują programy wyborcze i reformy państwa.

Dusza samarytanina

W większości z nas tkwi ukryta dusza samarytanina. Ujawnia się w chwilach próby. Niezależnie od kraju czy kontynentu. Nieważne, czy katastrofa dotyka Włochów, czy Amerykanów. Po trzęsieniu ziemi czy ataku na nowojorskie wieże wszyscy byli solidarni.
Po smoleńskiej katastrofie wszyscy zapalaliśmy znicze pod Pałacem Prezydenckim. Tydzień, czasem kilka tygodni, myślimy o sobie jako o zbiorowości. Bronimy wałów, idziemy z pomocą potrzebującym. Na chwilę zapominamy o wzajemnych urazach i niechęciach. Nie szukamy winnych, nie wypominamy błędów i zaniechań.
Minęło kilka tygodni od zamachu na WTC, zanim Amerykanie zaczęli wypominać rządowi błędy wywiadu i politykę pobłażania terrorystom. Włosi na chwilę zapomnieli, że pieniądze na zabezpieczenia przed trzęsieniem ziemi rozkradli ich politycy. My na chwilę zapomnieliśmy, że od piętnastu lat żaden z rządów nie wypracował strategii antypowodziowej. Że z ponad 2 mld zł unijnej pomocy na budowanie zabezpieczeń wykorzystaliśmy przez ostatnie trzy lata zaledwie 0,5 proc.
W silnym państwie szybko przychodzi jednak czas otrzeźwienia. Zadawania pytań. Pisania programów naprawczych. Odsuwania winnych i wreszcie działania. Im szybciej analiza zastąpi wzruszenia, tym większa szansa na przywrócenie normalności.

Politycy brodzą w kaloszach

Narodowy zryw, społeczny solidaryzm świadczą tylko o tym, że jesteśmy ludźmi. Dopiero to, co przychodzi później, świadczy o tym, jak potrafiliśmy zorganizować swoje państwo. Wyciągamy wnioski czy dajemy się ponieść emocjom i multiplikujemy problem?
Tak jak to zrobili europejscy przywódcy w reakcji na grecki kryzys. Delegalizując ryzykowne instrumenty giełdowe, karząc podatkami bankierów, dodatkowo osłabili rynki i euro. Działali pod wpływem emocji. Podejmowali decyzje wciąż jeszcze odurzeni atmosferą ulicy. Zamiast zająć się niepopularnymi reformami, które wywołały kryzys – horrendalnymi deficytami budżetowymi, przeregulowanym rynkiem pracy czy subsydiami rolnymi – zaatakowali bogatych.
Dziś w Polsce mamy polityków skorych do brodzenia w kaloszach i obiecywania pomocy każdemu, kto wyciągnie po nią rękę. Czy państwo bezmyślnie oferujące pieniądze staje się silniejsze? Czy pomysł przewodniczącego Schetyny, żeby w ramach walki z powodziami ograniczyć samorządność samorządów faktycznie cokolwiek naprawi? Nie mylmy zarządzania kryzysowego z kryzysem zarządzania.