Fantastyka w obronie demokracji i wolności? Tylko z niej dowiemy się, jak nie dać się betryzacji. W ubiegłym tygodniu ściągnęłam na czytnik „Powrót z gwiazd” Stanisława Lema. Powieść opiera się na motywie powrotu z dalekiej podróży – astronauta Hal Bregg jako jeden z niewielu ocalałych wraca z podróży w odległe zakątki galaktyki. Choć z jego perspektywy misja trwała 10 lat, na Ziemi minęło ich 140. Aby pomóc im zredukować szok, dla astronautów przygotowano specjalny ośrodek adaptacyjny, który miał wdrożyć ich w nowy społeczny ład. Bregg przed adaptem jednak ucieka, by na własną rękę odnaleźć się w świecie.
Dotykając ekranu, by przerzucać elektroniczne strony, doczytałam do fragmentu, w którym Bregg wchodzi do księgarni. Chce jak najwięcej się dowiedzieć o minionym czasie. Tam jednak czeka go zdziwienie. Relacjonuje: „książki to były kryształki z utrwaloną treścią. Czytać można je było za pomocą optonu. Był nawet podobny do książki, ale o jednej, jedynej stronicy między okładkami. Za dotknięciem pojawiły się na niej kolejne karty tekstu”.
W tym miejscu mój palec zatrzymał się nad czytnikiem. Zestawienie opisanego w 1961 roku urządzenia z nim samym, działającym 75 lat później wprawiło mnie w zdumienie. Moje spostrzeżenie zadziwiło też internautów – jako digital native natychmiast zrobiłam zdjęcie tego fragmentu tekstu wyświetlonego na czytniku. W ciągu kilku dni doczekało się tysięcy udostępnień w portalach społecznościowych i artykułów w mediach elektronicznych. „Geniusz Lem” – pisali internauci. Konfrontacja prognozy z rzeczywistością rozpaliła wyobraźnię.
Jego proza to kopalnia podobnych smaczków. W „Obłoku Magellana” pojawiły się wyszukiwarki internetowe, w „Dialogach” – połączenia komputerów w sieci, które byłyby bardziej wydajne obliczeniowo. Czy Lem był jasnowidzem? Raczej bacznym obserwatorem rzeczywistości, który potrafił syntetyzować dostępne dane i na ich podstawie przewidywać kierunki rozwoju ludzkości. Dyskusje naukowe przekuwał w opowiadania i powieści. Podobnie zresztą jak wielu innych kultowych pisarzy science fiction. Arthur C. Clarke (matematyk i fizyk) pisał o komunikacji satelitarnej, Herbert Wells (biolog) – o inżynierii genetycznej. Do klasyki należy też przecież Juliusz Verne, który już w połowie XIX wieku wysyłał swoich bohaterów w podróż na Księżyc.
Zafascynowani systemem
Spełnione obietnice science fiction budzą podziw dla autorów. Są namacalnym dowodem na to, że da się w logiczny sposób przewidzieć rozwój wypadków. O wielkości pisarzy SF przesądza jednak coś innego. Koncepcje wirtualnej rzeczywistości czy rozwoju cybernetyki były właściwie jedynie fabularnymi artefaktami. Zdecydowanie ważniejsze w tej prozie były próby zdiagnozowania kondycji nowoczesnego człowieka. Autorzy jak Janusz Zajdel czy Edmund Wnuk-Lipiński wymyślali równoległe światy, by tam krytycznie rozprawić się z tym, w którym żyli. Z jednej strony ułatwiało to obejście PRL-owskiej cenzury, z drugiej – ważniejszej – pozwalało potraktować literaturę jako laboratorium, w którym ocenie poddawano koncepcje ideowe. Ścierano człowieka z jego wytworami.
Te opisy niestety nie rozejdą się w internecie tak łatwo i szybko jak mój mem z optonem. Z jednej strony nie są tak łopatologiczne, a z drugiej – częstokroć są dla nas nieprzyjemne, wytrącają ze strefy komfortu. Wielkość pisarzy science fiction polegała na tym, że potrafili na dziesięciolecia wprzód ukazywać konsekwencje rozwoju myśli społecznej.
Skoro jesteśmy już przy Lemie – w „Powrocie z gwiazd” pokazuje on świat, w którym ludzie są doskonale równi, a w dodatku nie są zdolni do agresji, bo zostali poddani betryzacji – chemicznemu praniu mózgu, które ją wyplenia. Konsekwencje? Betryzowani stali się delikatni, pozbawieni skłonności do ryzyka, a nawet możliwości emocjonalnej reakcji. Nie ma więc ryzykownych zawodów, ryzykownych sportów. Nie ma nawet wypadków samochodowych, bo wszystko kontrolują automaty.
Dokładna realizacja postulatów rewolucji obyczajowej '68 roku – brak wojen, brak religii, powszechna równość, pacyfizm – nie przynosi nam jednak pozytywnej wizji. Konfrontowanie się z nią człowieka współczesnego nam powoduje głęboki dyskomfort. Bregg, który w taki świat trafia żywcem przeniesiony sprzed 140 lat, czuje, że wraz z betryzacją zostało wyplenione to, co ludzkie. Symbolem stała się rezygnacja z programów eksploracji kosmosu. Są one poszerzaniem granic ludzkiego poznania, stawiania pytań bez odpowiedzi. Na Ziemi zamieszkanej przez miękkich ludzi pytania te uznawane są za zbędne. Powszechny dobrobyt wystarczy za odpowiedź na wszystkie wątpliwości dotyczące natury świata, jego granic, godności i wolności.
Pisarze reprezentujący nurt fantastyki socjologicznej byli zafascynowani systemem doskonale totalitarnym. Takim, w którym – jak wyjaśniał Edmund Wnuk-Lipiński – „zniewoleni przezeń ludzie nie tylko nie czują kajdan, ale z ich istnienia czerpią poczucie bezpieczeństwa i już nie wiedzą, że można być człowiekiem wolnym”. Już Aldous Huxley w latach 30. zwracał uwagę, że ludźmi można manipulować nie tylko terrorem, ale przede wszystkim zaspokajając ich potrzeby. O niebo trudniej jest stawić w takiej sytuacji opór, nie da się bowiem zdefiniować przedmiotu buntu. Przed takim zadaniem postawił zresztą swoich bohaterów w „Nowym wspaniałym świecie”, dając niestety jednoznaczną odpowiedź, że w starciu człowieka ze stworzonym przez niego systemem wygrywa ten drugi.
Wyśmiana polityczna poprawność
Trudno nie szukać tu analogii do dzisiejszej liberalnej demokracji, w której na naczelną ideologię wyrasta poprawność polityczna. Obowiązuje jedna wykładnia problemów, nie ma już niczego, o co warto byłoby się pokłócić. Wartością – jak w „Nowym wspaniałym świecie” – stała się stabilność, której poprawność jest gwarantem. Nie ma pola na to, by dyskutować o tym, czy liberalna demokracja to naprawdę najlepszy sposób zorganizowania społeczeństw, czy Unia Europejska w takim kształcie jest sprawna i potrzebna, czy polityka multikulturalizmu to naprawdę najlepszy sposób współistnienia. Co to znaczy państwo prawa? Sprawiedliwość społeczna? Dzisiejszy dyskurs poprawnością polityczną zamyka usta tym, którzy pytania chcieliby postawić. Ktoś, kto próbuje podnieść te tematy, staje się – niczym Hal Bregg – twardy, niebezpieczny. Wymagający adaptacji. Aspołeczny. Należy go usunąć, przenieść do adaptu raczej, niż zastanowić się nad tym, czy ma słuszność. Czyżby w obawie przed poznaniem odpowiedzi?
Spełnione obietnice science fiction budzą podziw. Są dowodem, że da się w logiczny sposób przewidzieć rozwój wypadków. Koncepcje wirtualnej rzeczywistości czy rozwoju cybernetyki były jednak tylko fabularnymi artefaktami. Zdecydowanie ważniejsze były próby zdiagnozowania kondycji nowoczesnego człowieka
Lem wyśmiewa polityczną poprawność. W „Dziennikach gwiazdowych” wysyła swojego drugiego bohatera, Ijona Tichego, na planetę, którą rządzi superkomputer. Twardy reżim maszyny jest możliwy tylko dlatego, że jego poddanymi są bezduszne roboty. By przeżyć, bohater musi grać jednego z nich. Udaje mu się jednak zajrzeć za kurtynę. Kiedy maski opadają, okazuje się, że reżim opiera się wyłącznie na grze pozorów. Właśnie poprawności politycznej. Że fundament, na którym jest zbudowany, to – krótko mówiąc – oszustwo.
Betryzacja z książki Lema nie odbyła się z marszu. Początkowo pomysł uznano za śmieszny. „Przemiana ugruntowała się mocno dopiero, kiedy pierwsze betryzowane pokolenie miało już dzieci” – napisał fantasta, puentując proces przemian społecznych. I dodał: „wychowanie zmierzało właśnie do tego, aby przyjmowano ją jako oczywistość”. I to brzmi znajomo. Dziś ideologia poprawności politycznej została włączona w programy nauczania. Dzieci są jej uczone w szkole, ale nikt nie informuje ich (ani rodziców), że są one kształtowane właśnie zgodnie z ideologią. Odwrotnie – dzieciom pokazuje się wyłącznie ideologie ośmieszone, by jak najbardziej oddalić od siebie podejrzenia zideologizowania. W szkołach czyta się „Rok 1984” Orwella, bezbłędnie wyliczając na jego podstawie grzechy socjalizmu. Grzechy te przedstawia się jednak jako ostatecznie minione. Szkoda, że nie czyta się „Powrotu z gwiazd”. Wiele pożytku uczniom mogłoby przynieść konfrontowanie utopii (dystopii?) z rzeczywistością, w której biurokratyczna maszyna ma prawo zmusić wszystkie podległe jej narody, by ślimaka uznały za rybę, a marchew za owoc wbrew ich biologicznej klasyfikacji. Która ma prawo wpływania na wewnętrzne sprawy jej członków, ale przyparta do muru przyznaje, że robi to bez podstaw – jak choćby w opisywanym ostatnio na łamach DGP przypadku, gdy procedura ochrony państwa prawa została wszczęta bez żadnej ekspertyzy prawnej dotyczącej roli Trybunału Konstytucyjnego w Polsce.
Co odkrył Ijon Tichy
Profesor Henryk Kiereś z KUL za jeden z głównych grzechów filozofii uważa nieprzewidywanie konsekwencji własnych idei. Pisarze SF niejako odrabiają tę lekcję za filozofów. Ich eksperymenty pisarskie pozwalają na konfrontację – choć w wyizolowanych warunkach, pokazują, co w praktyce może stać się np. z ideami rewolucji francuskiej. W podręcznikach czytamy o nich: „wolność, równość, braterstwo”. Zapominamy jednak, że rewolucjoniści dodawali tam jeszcze „albo śmierć”. Fantastycy boleśnie przypominają nam, że druga część hasła jest nieodzownie związana z pierwszą. Pokazują naiwność, która każe wierzyć w trzy piękne słowa, a zapominać, że do ich urzeczywistnienia potrzeba jeszcze przymusu. Idealnie zorganizowane społeczeństwo nie znosi pęknięć.
Trudno na przykład nie uznać za bzdurę takiej organizacji społeczeństwa, jaką Ijon Tichy odkrywa na planecie Panta, gdzie mieszkańcom udaje się doprowadzić do stanu idealnej zastępowalności. Wszyscy wyglądają tak samo i pełnią swoje funkcje w społeczeństwie po jednym dniu. Jeden Pantejczyk szybko zastąpi drugiego, są w pełni homogeniczni. Nie ma rodzin, nie ma kobiet i mężczyzn, nie ma wiecznych dyrektorów czy naukowców. Nie ma też śmierci – nikt nie zauważa odejścia jednego z nich. A kiedy astronauta orientuje się w porządku rzeczy i zaczyna zadawać pytania, zostaje skazany i wydalony z planety.
Skoro u fantastyków widzimy, że to absurd, czemu nie reagujemy, kiedy do tego samego prowadzą zakusy wprowadzania u nas odgórnie zapisanej równości czy równouprawnienia? Zniesienie ról społecznych, które coraz więcej krajów akceptuje prawnie, brzmi dokładnie tak jak to, że w związku z codzienną zamianą na planecie po prostu wprowadzono prawo, które sankcjonuje rodzenie dziecka przez ojca (zdarzało się, że Pantejka w połogu wylosowała na dany dzień rolę ojca, co powodowało wśród mieszkańców konfuzję).
Podobnych procesów nie zauważamy, bo zwykle jesteśmy w położeniu nieszczęsnej gotowanej żaby, która znajdując się w garnku, nie wie, że woda się podgrzewa, dopóki nie będzie już za późno. Zwykliśmy bagatelizować głosy ostrzegawcze. Zwykle są one dla nas nieestetyczne, niewygodne. Dajmy na to, eseje prof. Ryszarda Legutki. W jednym z nich wprost pokazuje drogowskaz na Pantę: „Obserwuję to na co dzień w Parlamencie Europejskim, w którym parę setek ludzi z różnych krajów głosi pochwałę różnorodności od rana do wieczora, przy czym ludzie ci zajmują się zawodowo ujednolicaniem, czyli likwidacją różnorodności: narzucają drobiazgowe regulacje prawne wszystkim krajom członkowskim Unii”. Legutko jest jednak uwikłany w polityczny podział Polski na pół, więc z założenia nie można przyznać mu racji. Nic zresztą dziwnego – by tę rację przyznać, musielibyśmy znieść dysonans poznawczy, który nie pozwala tak łatwo zaprzeczyć raz zinternalizowanym prawdom.
Warto sięgnąć do fantastyki. Autorzy przynieśli nam krytykę rzeczywistości doprawioną sosem, który pozwala ją znieść. Przeglądanie się w fantastycznym lustrze pozwala bezpiecznie (czyli bez naruszania reguł politycznej poprawności) zastanowić się, czy po upadku żelaznej kurtyny zmieniło się tak wiele, jak nam się wydawało. Warto to przemyśleć, zanim władzę przejmą dzieci tych, którzy poddali się betryzacji.