Choć wszystko wskazuje na to, że wybory na Białorusi zostały zmanipulowane, sankcje przeciwko władzom w Mińsku wkrótce przestaną obowiązywać. Aleksander Łukaszenka według wstępnych danych otrzymał w zakończonym w niedzielę głosowaniu 83,5 proc. głosów, czyli najwięcej w historii. Opozycyjna kandydatka Taciana Karatkiewicz miała dostać 4,4 proc. Jej sztab twierdzi, że głosowała na nią co najmniej jedna czwarta Białorusinów.

Na wschodzie kraju poparcie dla ubiegającego się o piątą kadencję prezydenta przekroczyło 90 proc. Rekord pobił rejon narowelski w obwodzie homelskim, gdzie Łukaszenkę miało wybrać 98,4 proc. głosujących przy 98,3-proc. frekwencji. Narowla nie pobiła jednak rekordu stawiennictwa. W rejonie bieszenkowickim na Witebszczyznie zagłosowało 99,2 proc. obywateli, z których 96,1 proc. miało poprzeć prezydenta. Miejscowi mówią, że po południu członkowie komisji objeździli z urną wyborczą domy tych, którzy nie przyszli oddać głosu.
– W wielu lokalach, które obserwowaliśmy, dane o frekwencji nie zgadzały się z naszymi obliczeniami. W kilku przypadkach podany rezultat był dwukrotnie wyższy niż rzeczywisty. Nie wierzymy w wyniki tych wyborów – kwituje koordynator opozycyjnej kampanii Prawo Wyboru Dzianis Sadouski. Rezultatu nie uznała też Karatkiewicz, zapowiadając jego zaskarżenie. Szczególne zastrzeżenia budzą wyniki głosowania przedterminowego. – W jednym z lokali codziennie od poniedziałku do czwartku głosowała identyczna liczba obywateli, równa 5 proc. uprawnionych – opowiada DGP jeden z obserwatorów z ramienia OBWE. Organizacja wyraziła rozczarowanie sposobem przeprowadzenia elekcji.
Mimo tych wszystkich zastrzeżeń co do uczciwości wyborów Unia Europejska szykuje się do zamrożenia sankcji, którymi objęto ważnych urzędników i sędziów oraz bliskich władzom biznesmenów. Nieoficjalnie wiadomo, że Unia planuje zamrozić zakaz wjazdu większości osób z czarnej listy oraz znieść sankcje gospodarcze. – Przed wyborami wypuszczono więźniów politycznych. Nie było częstych dla okresu wyborczego represji – tłumaczył przed wczorajszym spotkaniem szefów MSZ UE niemiecki minister Frank-Walter Steinmeier. Sobotnie i niedzielne akcje protestu zgromadziły odpowiednio ok. 1000 i 200 osób. Obyło się bez użycia siły przez milicję, choć pięciu demonstrantów zostało zatrzymanych. – Im mniej ludzi, tym mniejsze ryzyko prowokacji – ocenia lider opozycyjnej chadecji Wital Rymaszeuski.
– Spodziewam się raczej zamrożenia niż całkowitego zniesienia sankcji. Dla Zachodu takie wyjście jest wygodne, bo w ten sposób wciąż może na nas naciskać – tłumaczył DGP zbliżony do władz analityk Siarhiej Kizima. Władze w Mińsku żądają, by Zachód nie naciskał na przestrzeganie przez Białoruś praw człowieka i zasad demokracji. – W Arabii Saudyjskiej nigdy nie było wyborów, ale Unia nie spieszy się, by wprowadzać sankcje wobec Rijadu. Jeśli według was kryterium demokracji jest poziom rezerw ropy, to Białoruś faktycznie tego kryterium nie spełnia. Może powinniśmy tej ropy jednak poszukać – ironizuje Kizima.
Jak mówi liberalny politolog Dzianis Mieljancou, Mińsk pod hasłem „normalne relacje z UE” rozumie trzy punkty. – Po pierwsze, chce podpisania ramowej umowy o współpracy, choć nieidącej tak daleko jak np. umowa stowarzyszeniowa z Ukrainą. Po drugie, zaangażowania Unii w projekty transgraniczne, np. rozbudowy połączenia drogowo-kolejowego z Kłajpedy przez Wilno do Kijowa. Po trzecie zaś, oczekuje pomocy finansowej – wylicza nasz rozmówca.
Białoruska opozycja jest podzielona w sprawie sankcji. Uwolniony w sierpniu z więzienia Mikoła Statkiewicz żąda ich utrzymania. – Są na tyle słabe, że mają głównie znaczenie moralne. Pokazują, kto ma rację – tłumaczy. Karatkiewicz unika jednoznacznego stanowiska. – Jeśli zdjęcie sankcji spowoduje wzmocnienie współpracy gospodarczej i kulturalnej z partnerami zewnętrznymi, jesteśmy za. Jeśli jednak miałoby posłużyć przedłużeniu kariery politycznej mojego konkurenta, to nie bardzo – dowodzi.