Z instytucji, która ma służyć podejmowaniu decyzji przez naród, robi się pospolitą grę polityczną. Reductio ad absurdum to rozumowanie polegające na wykazaniu fałszywości tezy przez udowodnienie, że prowadzi do niedorzeczności.
Właśnie możemy zaobserwować, jak to działanie wygląda w rzeczywistości, bo politycy PO i PiS zrobili naprawdę wiele, byśmy ideę referendum uznali za absurdalną. – Z tej instytucji demokracji bezpośredniej, która ma służyć podejmowaniu decyzji przez suwerena, czyli naród, robi się pospolitą grę polityczną – zauważa prof. Marek Chmaj, konstytucjonalista.
Artykuł 125 konstytucji precyzuje, że referendum może być rozpisane w sprawach o szczególnym znaczeniu dla państwa. – Powinno się przy tym brać pod uwagę zasadę rzetelności i sprawności działania władz publicznych, która z kolei jest sformułowana we wstępie do ustawy zasadniczej – tłumaczy konstytucjonalista dr Ryszard Piotrowski. Do niedawna tę zasadę interpretowano w ten sposób, że plebiscyty dotyczyły wyłącznie kwestii strategicznych. W 2003 r. zgodziliśmy się na wejście do UE, w 1997 r. – zatwierdziliśmy konstytucję. Pozostałe dwa referenda zorganizowano jednego dnia, 18 lutego 1996 r. – pierwsze dotyczyło pytania Lecha Wałęsy w sprawie zgody na powszechne uwłaszczenie, drugie – pytań rządu na temat wykorzystania pieniędzy z prywatyzacji m.in. w celu dofinansowania funduszy emerytalnych.
Zamiast o sprawy wagi superciężkiej Bronisław Komorowski i Andrzej Duda pytają nas o problemy bieżącej polityki. Zatwierdzenie konstytucji okazało się decyzją trwałą na blisko dwie dekady, a wiek emerytalny został podwyższony dwa lata temu przez Sejm i nowy parlament w każdej chwili może tę decyzję zmienić. Do UE mogliśmy wejść raz, zaś kwestia posłania sześciolatków do szkół może być przyjęta przez jeden rząd i anulowana przez następny. A w sprawie finansowania partii politycznych decyzja dotyczy ok. 50 mln zł rocznie, 1/10 000 (sic!) budżetu. W skali państwa to suma ledwo zauważalna.
Oczywiście nie można obywatelom odmawiać prawa do decydowania i o takich lżejszych kwestiach. Jednak o lekceważącym traktowaniu przez polityków idei referendum świadczy nie tylko mniejszy ciężar gatunkowy poruszanych problemów, lecz także to, że oba plebiscyty zostały połączone z kampanią i wyborami.
Bo to, że służą także partiom do własnej promocji, jest oczywiste. Najsłynniejszy przykład to „4 razy tak” Platformy. 12 września 2004 r. ówcześni liderzy PO – Donald Tusk, Zyta Gilowska i Jan Rokita – zaczęli zbierać podpisy pod wnioskiem dotyczącym likwidacji Senatu, zmniejszenia liczby posłów do 230, zniesienia immunitetu parlamentarnego i wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych do Sejmu. Zebrano ponad 700 tys. podpisów, a kampania pod hasłem „walki z klasą próżniaczą” stała się dla PO kołem zamachowym rosnącej popularności. Podpisy złożono do marszałka Sejmu na początku 2005 r., chwilę później kadencja się jednak skończyła i zostały oddane na przemiał. A PO już nie wróciła do własnych pomysłów, co sprowokowało powstanie ruchu Zmieleni.pl, którego jednym z liderów został Paweł Kukiz. W 2002 r. Liga Polskich Rodzin domagała się plebiscytu w sprawie zakazu sprzedaży ziemi cudzoziemcom, a dwa lata później Samoobrona złożyła poselski wniosek w sprawie referendum o zachowaniu dóbr narodowych, czyli w sprawie zakazu prywatyzacji. W kadencji 2005–2007 SLD chciał ograniczonego do Pomorza Środkowego referendum na temat utworzenia siedemnastego województwa, z kolei w poprzedniej kadencji Sejmu PiS złożył wniosek o referendum w sprawie Lasów Państwowych, a w tej do Sejmu trafiły wnioski obywatelskie dotyczące wieku emerytalnego i sześciolatków.
Jednak referenda, które się odbyły, nigdy nie były połączone z wyborami. I choć partie starały się na nich coś dla siebie ugrać, wrzucając kartę do urny, głównie myśleliśmy o tym, jakiego dokonujemy wyboru, a nie o tym, kogo poprzemy w najbliższym głosowaniu. Teraz decyzjami obu prezydentów referenda stały się elementami kampanii, które mają być niewygodne dla rywala. Sondaż, który dla DGP przeprowadził Panel Badawczy Ariadna, wskazuje, że dla PiS kłopotliwy jest temat dofinansowania partii politycznych, z kolei dla PO – pytania o wiek emerytalny i sześciolatki w pierwszej klasie.
Oczywiście nie ma zakazu łączenia referendum z wyborami, taką możliwość przewiduje nawet sama ustawa o referendum, ale mimo wszystko to kolejna zmiana pozycji tej instytucji w naszym systemie politycznym. Bo jeszcze nigdy referenda nie były tak upartyjnione. – Mamy do czynienia z plebiscytami, w których politycy nie traktują nas poważnie. Nie mogą więc oczekiwać, że my będziemy ich traktować tak samo – podkreśla politolog Anna Majerska-Sosnowska.
Kolejnym dowodem na sprowadzenie instytucji referendum do absurdu są pytania. – Nie można ingerować w toczące się postępowanie ustawodawcze, zarządzając referendum ogólnokrajowe – podkreśla dr Piotrowski. A takiego uchybienia dopuścił się Bronisław Komorowski, ujawniając pytanie dotyczące tego, czy chcemy, by wszelkie wątpliwości dotyczące prawa podatkowego były rozstrzygane na korzyść podatnika. Bo w parlamencie trwały właśnie prace nad projektem ustawy wprowadzającym takie rozwiązanie. I żeby było ciekawiej – był to prezydencki projekt. Dziś ordynacja podatkowa z takim zapisem została uchwalona, więc pytanie nie ma już najmniejszego sensu.
– Kolejne kryterium: pytania muszą być jednoznaczne i nie mogą być różnie rozumiane – zauważa dr Piotrowski. Ten zarzut można odnieść do niemal wszystkich pozostałych kwestii. – „Czy jest pani/pan za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu?”. Co z tego, że opowiem się za JOW-ami, jeśli nie wiem, w jaki sposób ta idea ma być zrealizowana. Czy w systemie większościowym, czy mieszanym jak Niemczech? Tego typu postulaty zapisuje się w programach wyborczych – podkreśla Majerska-Sosnowska.
Jeszcze bardziej mętne jest inne pytanie Komorowskiego: „Czy jest pani/pan za utrzymaniem dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa?”. Jeśli powiemy „nie”, partie równie dobrze mogą dostać znacznie więcej pieniędzy, jak i nie dostać ich wcale. Bo ważne jest przecież tylko to, by „dotychczasowy sposób finansowania partii politycznych” zmienić.
Ale nie lepiej jest w przypadku kolejnego wniosku referendalnego prezydenta Dudy. – Pytanie dotyczące spraw emerytalnych budzi wątpliwości z punktu widzenia określoności prawa. Nie jest jasne, o jakim obniżeniu ani o jakim stażu pracy mowa. W pytaniu dotyczący Lasów Państwowych także jest niejasność. Intencją prezydenta jest uzyskanie stanowiska suwerena, narodu, w sprawie prywatyzacji. A pytanie mówi o zachowaniu obecnego systemu funkcjonowania tej instytucji, co także można rozumieć wieloznacznie – zauważa dr Piotrowski. Na przykład jako zakaz większej reorganizacji firmy czy zmian w jej finansach. – To, co powinno być załatwiane na poziomie podsekretarza stanu w resorcie skarbu, my chcemy załatwiać przez cały naród – podkreśla prof. Marek Chmaj.
W przygotowywaniu pytań króluje więc zasada: obywatele się wypowiedzą, a my – politycy – zdecydujemy, o co im chodziło. To absurdalne, ale jest próbą wybrnięcia z podstawowej sprzeczności – nie mamy demokracji bezpośredniej, ale przedstawicielską, czyli jeśli nawet w referendum naród podejmuje decyzję, to za jej wdrażanie odpowiadają rządzący.
Ci zaś lubią przypodobać się wyborcom, ale mają na uwadze, że zostaną kiedyś rozliczeni za całokształt. Najlepiej widać to po ewolucji podejścia Andrzeja Dudy do kwestii obniżenia wieku emerytalnego, która może spowodować olbrzymie skutki finansowe. Pozytywna odpowiedź na pytanie w wersji pierwotnej – „Czy jesteś za przywróceniem wieku emerytalnego 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn?” – pozbawiało przyszły rząd swobody decyzji. Nowe pytanie – „Czy jest pan/pani za obniżeniem wieku emerytalnego i powiązaniem uprawnień emerytalnych ze stażem pracy?” – daje rządzącym swobodę, ale za to nie wiemy, czy decydujemy o obniżeniu wieku emerytalnego o miesiąc, czy pięć lat. Nie wiemy też, czy chodzi o obniżenie docelowego wieku – 67 lat, czy też obecnego, ale dłuższego już o osiem miesięcy niż przed wejściem reformy w życie. Więc choć z punktu widzenia troski o finanse publiczne nowa wersja pytania jest lepsza, to dla decydującego w referendum jest kupowaniem kota w worku.
Z tych wszystkich powodów ranga idei referendum ulega potężnemu obniżeniu. A przecież do tej pory i tak nie było z tym najlepiej. Polacy na referenda chętnie nie chodzili. Tylko w jednym z nich, unijnym, frekwencja przekroczyła 50 proc. Ale wówczas nikt nie wątpił, że sprawa dotyczy każdego z nas. A jeśli obecne referenda rozczarują wyborców, to może być jeszcze gorzej. – To w zasadzie nie są pytania, tylko linie programowe kampanii wyborczej. Połączenie wyborów z referendum daje szanse, że będzie ono wiążące, lecz kolejne plebiscyty mogą zostać przez obywateli zignorowane i polityczna broń referendalna ulegnie stępieniu – przekonuje politolog dr Norbert Maliszewski.
W efekcie referendum, które obecnie niczym odświętne ubranie wyjmuje się z szafy na odświętne okazje, po tych wyborach może w ogóle przestanie być używane.