Objęcie przez Donalda Tuska stanowiska szefa Rady Europejskiej przyjęto u nas z zaskoczeniem. A przecież przygotowywał się do tego od dwóch lat.
Donald Tusk powoli szykuje się do wyjazdu do Brukseli. O tym, że został szefem Rady Europejskiej, przesądziła nie tylko polityczna gra w UE, lecz także to, że brał taki scenariusz pod uwagę i przygotowywał się do niego. – Donald ograł w kraju wszystkich – kręci głową jeden z partyjnych kolegów.
W tym miejscu trzeba zrobić zastrzeżenie. Często media pokazują polityków jako graczy, którzy realizują jeden scenariusz, planując 15 ruchów do przodu. Ale tak nie jest. Polityka przypomina brydża, w którym można rozgrywać jednocześnie kilka wariantów, licząc na to, że któryś zadziała. Tak było w przypadku Tuska.
Tusk myśli
Gdy na początku 2012 r. dobiegła końca kadencja Jerzego Buzka na stanowisku szefa Parlamentu Europejskiego, można się było zacząć zastanawiać, o co Polska powinna grać w kolejnym unijnym rozdaniu. – Nominacja Buzka złamała pewne tabu. Bo wcześniej nie do pomyślenia było, by Niemcy czy Francuzi na poważnie mówili o tym, że ktoś z naszej części Europy może sięgać po najwyższe funkcje w Brukseli – opowiada Rafał Trzaskowski, były eurodeputowany, dziś minister administracji.
Wówczas Bruksela dostrzegła Donalda Tuska. Zadecydowały o tym dwie rzeczy: stabilność gospodarcza i polityczna naszego kraju. Polska jako jedyne państwo Wspólnoty przechodziła przez kryzys z rosnącą gospodarką. Na dodatek Tusk po wyborach w 2011 r. zapewnił sobie kolejne cztery lata rządów, a tym samym udziału w Radzie Europejskiej (to szefowie rządów lub prezydenci państw UE). Stawał się więc weteranem, a to powodowało, że automatycznie był zaliczany do grona osób, które mogą myśleć o unijnym świeczniku. Tym bardziej że w przypadku szefa Rady Europejskiej (z powodów traktatowych) i szefa Komisji Europejskiej (z powodów zwyczajowych) kandydaci na te fotele są typowani spośród byłych lub urzędujących szefów państw Wspólnoty.
Tusk na początku niechętnie myślał o unijnej karierze. Gdy został premierem i zaczął uczestniczyć w obradach RE, był sceptyczny wobec możliwości unijnych decydentów. Był przekonany, że ma znacznie większe możliwości działania jako premier niż szef Komisji czy Rady, którzy są poddawani presji liderów Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii. Ale działania przewodniczących KE i RE Jose Manuela Barroso oraz Hermana Van Rompuya pokazywały, że wpływy liderów wielkiej unijnej trójki mają swoje granice. A zaangażowanie się Brukseli w polsko-rosyjskie rozmowy gazowe i wzmocnienie naszej pozycji pokazały siłę instytucji UE. To sprawiło, że także Tusk zaczął przychylniej patrzeć na Brukselę.
Tusk w przedbiegach
Pierwszy raz jego nazwisko na politycznej giełdzie pojawiło się dwa lata temu. Niemieckie media podały, że kanclerz Angela Merkel widzi go na stanowisku szefa KE. – Wyciągnęły bardzo prosty wniosek, bo skoro w gronie pięciu osób sprawujących najwyższe funkcje we Wspólnocie ma być ktoś z naszego regionu, to najbardziej predestynowana jest Polska. A jeśli Polska, to tym samym Tusk – ocenia były eurodeputowany PiS Konrad Szymański.
– Zaczęły pojawiać się opinie, że powinien ubiegać się o stanowisko szefa KE, bo tam jest władza. Ale Donald niespecjalnie chciał po nie sięgać, także z powodów językowych – mówi jeden z polityków PO. Dlatego Tusk zaczął się zastanawiać, jak się zachować, gdy padnie pytanie o to, czy wybiera się do Brukseli. W końcu zdecydował się wybrać najbezpieczniejszą postawę: zdementował pogłoski. To idealne wyjście, bo przecież zawsze mógł zmienić zdanie. Natomiast oficjalna deklaracja ubiegania się o unijną funkcję powodowała problemy. Po pierwsze – gdyby jej nie dostał, opozycja mogłaby punktować, że nie chcą go nawet ci, którzy zwykle klepią go po plecach. Po drugie – taka deklaracja uruchomiłaby w partii proces rywalizacji o schedę po nim, co osłabiałoby Platformę oraz rząd i w efekcie zmniejszało szanse Tuska na Brukselę. Po trzecie – otwarta rywalizacja wymagała zorganizowania europejskiej kampanii oraz szukania sojuszników i zaciągania wobec nich zobowiązań.
Polacy słyszeli więc przez kolejne dwa lata, że Tusk do Brukseli się nie wybiera, choć sama propozycja to dla niego zaszczyt. Ale to nie ucięło spekulacji. W maju 2013 r. o możliwości objęcia przez niego stanowiska szefa KE powiedział Joseph Daul, szef frakcji EPP w Parlamencie Europejskim. Tusk potwierdził, że jest namawiany do kandydowania, ale znów powiedział „nie”. I konsekwentnie budował swoją pozycję w UE.
Polityk, który w partii wyciął opozycję i zbudował jednoosobowe kierownictwo, starał się utrzymywać dobre stosunki ze wszystkimi. Równocześnie szykował PO na wypadek odejścia. Nie było ono przesądzone, lecz Tusk zaczął konstruować taki układ partyjno-rządowy, który pozwalał mu na komfortową przeprowadzkę do Brukseli. Statut Platformy pozwalał na płynne przekazanie władzy I zastępcy przewodniczącego i nie podawał określonego terminu, w którym mają się odbyć wybory na szefa partii. Dlatego rozpoczął poszukiwanie zastępcy. Pierwotnie był rozważany Paweł Graś. – Zdaliśmy sobie sprawę, że on raczej nie pokieruje partią, jeśli premier odejdzie do Brukseli. Stąd wzięła się kandydatura Ewy Kopacz – mówi jeden z czołowych polityków PO. Kolejny element to układanka rządowa. Elżbieta Bieńkowska, nadzorująca superresort infrastruktury, została wicepremierem. W zależności od sytuacji po odejściu Tuska rządem do końca kadencji mogły kierować Kopacz lub Bieńkowska.
Ale równocześnie w UE wydarzyło się coś, co zmniejszało szanse Tuska na objęcie fotela szefa Komisji. Socjaliści, a potem politycy EPP zdecydowali się na wyznaczenie lidera ogólnoeuropejskiej listy w wyborach do PE. Na dodatek socjalista Martin Schulz forsował pomysł, by lider zwycięskiego ugrupowania stał się kandydatem na szefa Komisji Europejskiej (liczył na własny triumf). Z punktu widzenia Tuska był to pomysł, który przekreślał jego myśli o zostaniu szefem KE. W tej sytuacji musiałby zgłosić swoją kandydaturę, co wymagałoby rezygnacji z funkcji szefa rządu i udziału w kampanii wyborczej o niepewnym wyniku. Dlatego znów zaczął mówić o tym, że do Brukseli się nie wybiera.
Ale zostały dwie furtki, o których głośno nie mówiono. Po pierwsze Jean-Claude Juncker, który został z poparciem Polski liderem wyborczej listy EPP, nie kwapił się do objęcia funkcji szefa Komisji – wolał być szefem Rady Europejskiej. Czyli wciąż możliwy był wariant, w którym po wyborach fotel szefa KE nadal jest do obsadzenia. Po drugie – jeśli Juncker zdecydowałby się ostatecznie na Komisję, to do obsadzenia pozostawało stanowisko szefa RE.
Tusk czekał na wynik wyborów i po cichu dalej budował swoją pozycję. – Zaczął objazd europejskich stolic w sprawach Ukrainy i unii energetycznej. Wcześniej aż tak osobiście się w te sprawy nie angażował – zauważa jeden z członków rządu. Równocześnie Tusk zdecydował, że Polska zagra o jak najwyższą pulę w unijnym rozdaniu. Grę miał prowadzić Piotr Serafin, wiceszef MSZ i pełnomocnik premiera ds. udziału w spotkaniach Rady Europejskiej.
Mierzyliśmy w stanowisko szefa unijnej dyplomacji dla Radosława Sikorskiego i którąś z tek w Komisji: do spraw energii, jednolitego rynku lub konkurencji. I po cichu można było myśleć o szefie Rady, bo głośno Tusk dementował informacje o przeprowadzce do Brukseli. – Jak chce się wygrać, nie można się nastawić na jeden scenariusz, bo jak on zawiedzie, to żaden cel nie zostanie osiągnięty. Dlatego musieliśmy mieć kilku kandydatów – mówi jeden z dyplomatów.
Szanse na taki scenariusz zwiększył wynik eurowyborów: chadecy pozostali największą frakcją w Parlamencie Europejskim, a Polska stała się drugą siłą w EPP.
Tusk na finiszu
Po tym, jak Juncker został szefem Komisji (uległ namowom), zaczynała się gra o dwa pozostałe unijne fotele: szefa Rady oraz, mniej ważny, szefa dyplomacji. Ruch należał do socjalistów, bo EPP dostała już szefa KE. I tu nastąpił szczęśliwy dla polskiego premiera zbieg okoliczności: premier Włoch z poparciem Francji zdecydował, że socjaliści sięgną po ten drugi urząd. Kandydaturę Federiki Mogherini poparli Niemcy, bo liczyli na to, że szefem RE zostanie Łotysz Valdis Dombrovskis.
Układ sił, który zaczął klarować się na początku lipca, oznaczał, że maleją szanse Sikorskiego. – Mogliśmy zorganizować operację utrącenia kandydatury Włoszki, ale zapłacilibyśmy za to koszty polityczne, a Sikorski i tak nie dostałby jej teki – mówi nasz dyplomata. Ale mniejsze szanse Sikorskiego oznaczały większe dla Tuska. Decyzji jednak wciąż nie było. Do tego pojawiło się nowe zagrożenie. Francja i Niemcy próbowały uzgodnić kandydaturę szefa Rady Europejskiej z pominięciem kryterium geograficznego. Padały sugestie, że Europa Środkowa może zostać w zamian dowartościowana w rozdaniu tek w Komisji. Polska nie zgodziła się, a naszym sojusznikiem okazał się nowy szef Komisji. Juncker zapowiedział, że nominacje komisarzy to jego kompetencja.
Kolejny krok na drodze do Brukseli Tusk wykonał na szczycie Wspólnoty w lipcu. Podczas obrad przekonał się, że jego kandydatura może zostać zaakceptowana.
Na spotkaniu szefów rządów Grupy Wyszehradzkiej dyskusję z nim rozpoczął premier Słowacji Robert Fico, ale przerwał mu premier Węgier Viktor Orban. – Donald, powiedz, czy się decydujesz? Jeśli tak, to cię poprzemy i sprawa załatwiona – powiedział. Podobnie było na spotkaniu EPP – kilku premierów, m.in. Hiszpanii i Finlandii, namawiało Tuska do kandydowania, zapewniając go o swoim poparciu. Gdy zauważyli jego wahanie, jeden z nich miał mu powiedzieć: – Myślisz, że ja chciałem zostać szefem rządu? Shit happens.
Podczas szczytu doszło też do rozmowy z Merkel i wówczas po raz pierwszy – według naszych dyplomatów – kanclerz zapytała Tuska, czy wystartuje. Ani ona, ani żaden z pozostałych szefów państw nie usłyszeli wiążącej odpowiedzi. Tusk wciąż nie chciał ryzykować. Dlatego pod koniec lipca wysłaliśmy do szefa Komisji zgłoszenie kandydatury Sikorskiego na wysokiego przedstawiciela UE do spraw polityki zagranicznej i bezpieczeństwa.
Postępując w ten sposób, zabezpieczaliśmy obie możliwości. Gdyby Mogherini zrezygnowała lub Włosi wycofali jej kandydaturę, faworytem stawał się Sikorski, natomiast w innym przypadku była szansa na Tuska. Polska dyplomacja zaczęła też działać dwutorowo. Oficjalnie wspierała kandydaturę Sikorskiego, ale otoczenie Tuska sondowało, jakie ma on szanse na stanowisko szefa RE. Bo Tusk chciał mieć poparcie Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec. Dlatego, gdy brytyjska prasa napisała, że Cameron sprzeciwia się kandydaturze Tuska, do doradców premiera Wielkiej Brytanii zadzwonił Serafin, by wyjaśnić, czy to faktycznie wątpliwości premiera, czy dziennikarzy. Usłyszał, że to drugie.
Ostatnia prosta zaczęła się pod koniec sierpnia przed kolejnym unijnym szczytem. W grze o stanowisko szefa Rady najpoważniejszą konkurentką Tuska była socjaldemokratyczna premier Danii Helle Thorning-Schmidt. Miała szanse jedynie, gdyby wycofała się Mogherini. Inaczej – zgodnie z zasadą równowagi regionalnej – szefem Rady Europejskiej musiał być ktoś z trójki: Tusk, były premier Łotwy Valdis Dombrovskis lub były premier Estonii Andrus Ansip.
Brytyjczycy dostrzegli, że najbardziej prawdopodobny układ to Włoszka jako szefowa dyplomacji i Polak jako szef Rady. Cameron był po jednej politycznej porażce, jaką była próba sprzeciwu wobec kandydatury Junckera na szefa Komisji. Druga byłaby dla niego poważnym ciosem, dlatego zadzwonił do Tuska, od którego usłyszał, że Polska jest żywotnie zainteresowana tym, by Wielka Brytania pozostała w UE. Wkrótce po tym spotkaniu brytyjska prasa napisała, że Cameron popiera Polaka.
Dzień po telefonie Camerona rundę rozmów z członkami RE przeprowadził jej szef Herman Van Rompuy – zdecydowanie stawiali na Tuska. Ale sprawa nie była do końca pewna, bo Polak chciał wiedzieć, czy będzie wybrany jednomyślnie. Van Rompuy odbył więc jeszcze jedną rundę rozmów, tym razem pytając się już konkretnie o kandydaturę Tuska.
W tym czasie do Tuska zadzwonił prezydent Francji François Hollande, który zapewnił go o poparciu. Po nim odezwał się ponownie Herman Van Rompuy i przekazał mu informację, że nikt nie będzie przeciwny jego kandydaturze. Sprawa była jasna. Na tyle, że dzień później zadzwoniła Angela Merkel, także z zapewnieniem o poparciu. Gdy Tusk leciał na szczyt, nominację miał już w kieszeni.
Po dwóch latach starań otrzymał jedno z najwyższych unijnych stanowisk w sposób, o jakim wielu polityków może tylko pomarzyć. Oficjalnie nie startując, został wybrany jednogłośnie. Co oznacza bardzo silny mandat. Do tego Polska otrzymała jedną z najważniejszych tek w komisji (Elżbieta Bieńkowska zostanie komisarzem UE ds. rynku wewnętrznego i usług) oraz szefostwo trzech komisji w Parlamencie Europejskim. – To był scenariusz, który określaliśmy scenariuszem bingo – mówi jedna z osób znających przebieg negocjacji.