Irlandia to dziwny kraj. Nie tylko dlatego, że wyspa i że zielona. Ani że jeździ się tam lewą stroną.
Można się przyzwyczaić i po paru dniach człowiek przestaje zasłaniać oczy na widok auta nadjeżdżającego z naprzeciwka na pewną czołówkę – jak podpowiada nam nasz prawicowy mózg. Ale przybysza z Polski musi szokować styl irlandzkiej jazdy. Żwawy niczym step, tyle że bardziej wyluzowany.
Weźmy taką sytuację: wąską uliczkę w miasteczku jeszcze zwężają samochody zaparkowane po obu jej stronach. Miejsca jest tyle, że wystarczy dla przejechania obok siebie dwóch motocykli, więc kierowcy naprzemiennie przepuszczają się – szczerząc zęby w uśmiechach i machając łapkami. Na widok pieszego przy pasach zatrzymują się w miejscu, a jeśli przejść chce dziecko, wydaje się, że zaraz wyskoczą z auta, by własnoręcznie przenieść je na drugą stronę. W centrach miast nie przekraczają prędkości 50 km/h. Drogowy raj, po prostu.
Ale też kierowcy nie mają tylu powodów do frustracji, co my. Bo drogi są lepsze niż w Polsce. A obywateli traktuje się tam poważnie i ma szacunek dla ich rozsądku. Na przykład – jeśli chcesz być dobrze widoczny, włącz światła mijania, jeśli nie, Bóg z tobą. Albo popuśćmy wodze imaginacji: wąska, kręta droga, coś jak serpentyny na beskidzką Kubalonkę. I znak ograniczający prędkość: 80 km/h. Kiedy szosa przestaje meandrować, 80 zamienia się w 100 km/h. W Polsce byłoby wolno jechać najwyżej pięćdziesiątką. Tak samo różnią się nasze suburbia: tam można mknąć przez nie z prędkością przelotową, u nas traktowane są jako teren zabudowany. Że nikt nie przestrzega ograniczeń? To prawda, za to wszyscy są wkurzeni. Państwo na obywateli, że nie szanują prawa. I oni na władzę, że traktuje ich jak debili i ogranicza na każdym kroku. Obie strony mają rację, z której nic nie wynika. I m.in. dlatego nigdy nie będziemy zieloną wyspą.