Nasz kraj powinien dążyć do zwiększenia swojego wpływu na kształt dyplomacji Unii – pisze w swoim opracowaniu Polski Instytut Spraw Międzynarodowych. Kiedy przychodzi do obsady ambasad, nie ma miejsca na politykę równych szans
Mamy niewielki wpływ na politykę kadrową unijnej dyplomacji. Na kluczowym z punktu widzenia Warszawy Wschodzie ambasadorami Europy (których w unijnej nomenklaturze nazywa się szefami delegatur UE) są przedstawiciele państw niezaangażowanych w politykę wschodnią Unii. „DGP” zapoznał się z analizą PISM, w której opisanych jest co najmniej klika niekorzystnych z punktu widzenia Polski trendów. „W Afryce i Ameryce Płd. szef delegatury UE jest często obywatelem dawnego państwa kolonialnego lub kraju powiązanego z nim językowo bądź kulturowo. Na obszarze byłego ZSRR są to osoby niezwiązane z regionem” – czytamy w analizie Jakuba Kumocha i Ryszardy Formuszewicz.

Pilnują swoich interesów

I tak ambasadorem w Rosji jest Hiszpan, na Ukrainie Portugalczyk, w Armenii Włoch a w Azerbejdżanie Belg. Oprócz Rosji wszystkie wymienione kraje są objęte projektem Partnerstwa Wschodniego, któremu patronuje Polska. Wymienione państwa są również ważne z punktu widzenia polskich pomysłów na bezpieczeństwo energetyczne. Południowy Kaukaz to obszar, gdzie ma powstać – przynajmniej w teorii wspierany przez UE – gazociąg Nabucco, który omija Rosję i uniezależnia „27” od surowca kontrolowanego przez Gazprom.
Stare kraje Unii stosują odwrotny klucz. W krajach, które są szczególnie dla nich ważne (są ich byłymi koloniami lub biorą udział w lansowanych przez nie projektach unijnych takich jak choćby Unia dla Morza Śródziemnego – UMŚ), mają swoich ludzi. Hiszpan kieruje placówką w Chile i Kolumbii. Portugalczyk w Brazylii. Holender szefuje placówce w RPA. Siedmiu z 15 szefów delegatur w państwach UMŚ to obywatele państw śródziemnomorskich. – Praktyka stosowana wobec Ameryki Płd. czy Afryki nie została przeniesiona do Europy Wschodniej – czytamy w konkluzjach raportu.

Język niepotrzebny

To jednak nie koniec. Na Wschodzie powszechną praktyką jest wysyłanie szefów delegatur UE bez znajomości języka rosyjskiego.
W kluczowym z punktu widzenia Warszawy Kijowie szef delegatury nie mówi ani po ukraińsku, ani po rosyjsku, w którym w praktyce można się posługiwać nad Dnieprem. Braki językowe to zresztą nie tylko specyfika byłego ZSRR. W kluczowych z punktu widzenia interesów gospodarczych UE Chinach szef placówki nie włada chińskim. Również żaden z ambasadorów w krajach arabskich nie zna arabskiego.
Catherine Ashton zapewniała tymczasem w wywiadzie dla „DGP”, że podstawowym kryterium naboru do służby dyplomatycznej są kompetencje. Tłumaczyła również, jak ważna jest dla niej równowaga geograficzna.
Wcześniej w Unii Europejskiej odrzucono polski pomysł, by każdy kraj miał zapewniony limit narodowy w służbie dyplomatycznej Wspólnoty. Jego założenia były klarowne: na planowanych 3 tys. stanowisk w dyplomacji 8 proc. przypadłoby Polsce (czyli około 240, w tym około 10 stanowisk ambasadorskich). Plan jednak przepadł. – Polska pogodziła się, że w nowej służbie dyplomatycznej UE nie będzie limitów narodowych – mówił w marcu tego roku minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski.
Jean-Luc Dehaene, były premier Belgii, kraju, który jest nadreprezentowany w unijnej dyplomacji, tłumaczył „DGP”, że wszelkie niedociągnięcia powinny zostać rozliczone. Ale dopiero za pięć lat, po pełnej kadencji Ashton.
Jeśli opisane przez PISM trendy zostaną zachowane, unijna dyplomacja będzie rozliczana. Ale przez 15 państw tzw. starej Unii. Bo jak na razie to ich ekskluzywny klub.